Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05-11-2012, 11:45   #110
AJT
 
AJT's Avatar
 
Reputacja: 1 AJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputacjęAJT ma wspaniałą reputację
*** Detlef ***

Szlachcic instynktownie nacisnął spust. Bełt momentalnie znalazł się w ciele mężczyzny stojącego przed von Halbachem. Na próżno było jednak szukać grymasu bólu na twarzy bladego osobnika. Detlef i Konrad zobaczyli jedynie wielkie kły, które z gniewnym sykiem im ukazał. To była też ostatnia rzecz, którą widzieli, gdyż chwilę później, ich ciała z olbrzymią siłą uderzyły ścianę za nimi.

***

Ocknęli się nie wiadomo kiedy, nie wiadomo też było gdzie. Ciemność, kompletna ciemność. Musieli mieć zawiązane oczy i nie tylko oczy. Nie mieli możliwości poruszyć, ani rękoma, ani nogami. Zostali uwięzieni. Czemu uwięzieni, czemu nie zabici, tego nie wiedzieli. Wiedzieli tylko, że ponownie dołączył do nich Rolf.

***

Tracili już poczucie czasu, ich sytuacja się nie zmieniała. Tylko po bardzo niewielkich posiłkach, mogli przypuszczać ile czasu minęło. Ale czy były one dawane regularnie? Tego już nie wiedzieli. Z czasem stawali się coraz słabsi, ale też byli utrzymywani przez życiu. Raz po raz ich uszu dochodziły strzępki informacji. ~…ceremonia… pełnia… światło… cienie… rytuał… niemowlę… krzyż… świt…~

***

- Oswobodziłem się – szepnął pewnego dnia, bądź też nocy, tego nie wiedzieli, Rolf. Na nic nie zdały się jednak prośby, by oswobodził resztę.
- Nie ma czasu - syknął. - Sprowadzę pomoc, obiecuję. Samemu mi łatwiej - rzucił szybko na odchodne. Pozostała im tylko nadzieja, że rzeczywiście mu się uda powrócić…

***

- Gdzie trzeci?! - zauważyli z przerażeniem, po paru godzinach, strażnicy.
- Udało mu się – syknął z zadowoleniem Konrad. Wciąż mógł mieć nadzieję, że Rolf nie zawiedzie ich. A po tym co mieli za chwilę powiedzieć strażnicy, wiedzieli, że czasu mają coraz mniej.
- Nie ważne. Teraz czasu nie ma. Bierz ich. Ja załatwię prędko trzeciego. Lepiej nie narażać się Panu. Potrzebuje trzech. Będzie trzech!

***

Niedługo potem byli już na zewnątrz. Wciąż nie wiedzieli gdzie, wciąż nie wiedzieli jaka to pora, ale czuli orzeźwiający powiew wiatru. Świeżość, jakiej dawno nie doświadczyli. Po chwili usłyszeli koło siebie przeraźliwe łkanie. Był i trzeci…
- Możecie być dumni, że bierzecie udział w tak ważnej i górnolotnej ceremonii – ktoś z uśmiechem rzekł do nich. Poznali ten głos. Tak… Allan Schreiber… przeklęty psubrat, który ich tu podstępem sprowadził.
Chwilę potem ich uszu doszedł płacz noworodka.

Naglę Detlef poczuł, że przecięto mu dłoń…
Wciąż nie był jednak oswobodzony…


*** Reszta ***

W faktorii zabawili, aż doszli do pełni zdrowia. Aż żal było ruszać stamtąd swe tyłki. W końcu jednak musieli, Nuln czekało na nich. W swoich rękach posiadali już trzy magiczne przedmioty, dwa których wiedzy nie mogli ogarnąć, a były ona ‘złe’. Trzeci, artefakt krasnoludów, aż takiego strachu w nich nie wzbudzał, ale też wielkiego pożytku z niego nie mieli. Wiadomym było jednak, że posiadanie dwóch, w których zawarta jest Chaosycka moc może sprowadzić na nich problemy… I to nie tylko ze strony Chaosytów. Nie często się zdarza, by pięcioosobowa grupka, miała w swym ekwipunku trzy artefakty. I choć z pewnością nie będą się obnosili ich obecnością, pewnie nie pozostanie ona niezauważona.

***

Ruszyli w kierunku Nuln. Początkowo śladem zniszczonych wiosek. Następnie wiosek ocalałych, w których potwierdzili, że jakiś czas temu był tam Detlef z pozostałą dwójką towarzyszy. Dotarli też do opuszczonego miasta. Spędzili tam kolejną noc…

***

Następną noc, wyglądało na to, że spędzą na trakcie. Ponownie na niebo wzbijał się Morrslieb będący w pełni. Tym razem, nic nie świadczyło o tym, że noc będzie równie atrakcyjna, co noc gdy ostatni rqaz ten księżyc był w takiej postaci. Nawet deszcz nie padał, dzięki czemu nocleg miał być przyjemniejszy. Standardowo podzielili warty.

W trakcie jednak z nich usłyszeli bieg, bardzo szybki bieg. Jak gdyby ktoś panicznie przed czymś uciekał. W momencie wartujący zbudził pozostałych. A po kolejnych chwilach, gdy już wszyscy byli gotowi do obrony, niemalże wpadła na nich mocno wychudzona osóbka. Pierwsza myśl była taka, że to nieumarły. Jednak jak na nieumarłego, był on za szybki. Po za tym zaczął on wołać ludzkim głosem. Opuścili broń.

- Nie… nie… niecałe trzy go… go… godziny stąd - mówił zdyszany. - Mia.. Miasto. U… uwięzieni. Ry...tuał. Po…pomocy ~. Po krótkiej rozmowie, zaczęli rozumieć powagę sytuacji. Wyglądało na to, że pobliskie miasto jest osaczone przez wampirów i tajemnicze cienie. Po dalszych pytaniach, doszli do wniosku, że jednym z zakładników jest Detlef. Wąpierz już nie żył, a Albert prawdopodobnie też. Co gorsza ponoć za niedługo miało dojść do jakiegoś rytuału, ceremonii, nie wiadomo czego, ale czegoś z pewnością złego… Nie mogli pozostać obojętni względem tych wszystkich informacji. Wyruszyli od razu. Przerażony Rolf, jak mężczyzna się zwał, nie zdecydował się pójść z nimi. Po chwili odpoczynku pobiegł dalej.

***

Zbliżał się świt, gdy dotarli do miasta. Niebo już się rozjaśniało, a księżyc w pełni był coraz mniej widzialny, aczkolwiek wciąż swym zielonkawym blaskiem oświetlał ziemię.

Miasto było opuszczone. Choć opuszczone, to złe określenie. Miasto było wyrżnięte w pień i to rzeź ta musiała dokonać się niedawno. Domostwa były zdewastowane, roztrzaskane okiennice, powyważane drzwi. Brukowane ulice wciąż jeszcze ociekały krwią. Gdzieniegdzie leżały ciała mieszkańców tego przeklętego miasteczka. Doszły ich dźwięki. Ruszyli w ich kierunku… w kierunku centrum miasteczka.

Podążali cicho, rozdzielili się. Chcieli pozostać niezauważeni, udawało im się to. Prawdopodobnie się udawało, gdyż wciąż jeszcze żyli. Teraz spostrzegli co się dzieje. Znaleźli się przy ryneczku. Na jego środku znajdował się drewniany postument, na którym leżał płaczący noworodek ze skrępowanymi rękoma. Pod postumentem trójka skrępowanych mężczyzn, a wśród nich… Detlef. Wokół nich stało kilkanaście osób, w tym jedna ubrana w czyściutki mundur, na którym widniało kilka medali. U boku tej postawnej, nienagannej sylwetki, przypasana była szabla. Tuż przed brzaskiem zjawiła się tam jeszcze jedna osoba, chyba przywódca. Większy, dostojniejszy, ubrany w długi skórzany płaszcz. Kobiety mogłyby nawet rzec, że urodziwy człek o bladej cerze i długich, ciemnych włosach.

Podszedł on do każdej z ofiar i trzymanym w ręku zaostrzonym krzyżem, naciął każdemu skórę, by potem zebrać parę kropel krwi do złotej czary.

Następnie podszedł on do noworodka, a za każdym skrępowanym stanął jeden sługa ze sztyletem. Mężczyzna podniósł noworodka, podniósł też zaostrzony krzyż i skierował go w stronę płaczącego dziecka. Spostrzegli, jak w tym czasie nad jego sylwetką, zaczęła formować się mroczna, cienista sylwetka… Wielka, przerażająca, demoniasta sylwetka.

Słońce w tym czasie, swymi promieniami, zaczęło już obejmować pierwsze dachy domostw. Zaraz ‘wejdzie’ i na ryneczek. Objęło promieniami i ich… bohaterów… Dali sobie znak… Budzi się dzień… Budzi się i potwór…
 
AJT jest offline