Nowy Jork
Chłopak nazywał się Jack i w ułamku sekundy zdecydował się przewieźć
Inkfizina karetką. Dookoła nie było bezpiecznie, a Jackie-boy nie należał do najodważniejszych, złapał więc pierwszą okazję jaka mu się trafiła by usprawiedliwić swój błyskawiczny odwrót.
Jechali dość długo, nie niepokojeni. W obecnych okolicznościach przyrody karetka stawała się niemal nietykalna. Zaczynało się ściemniać kiedy wyjechali poza miasto na jedno z opuszczonych, niedokończonych osiedli podmiejskich. Krach zniszczył wielu deweloperów i do tej pory nie było komu zadbać o rozgrzebane budowy. Gołę fundamenty zaczęła porastać trawa i młode drzewka. Jackie zatrzymał się pośród krzaków jałowca.
- No, miejsce na spalenie lepsze niż gorsze, moim zdaniem - dookoła było rzeczywiście dość malowniczo - Mam koce, które się spalą i sporo papieru.
Chłopak widocznie był entuzjastycznie nastawiony do pomysłu Inka. Już miał wyciągać nosze ze skorupą, w której do niedawna tliło się jeszcze życie, gdy spod koca wystrzeliła ręka i chwyciła go za gardło. Ręka była niebieska i towarzyszyło jej ciche syczenie.
- Co, co - głos był kobiecy, ale dziwnie zmieniony, towarzyszył mu niepokojący pogłos, jak echo grobu. ~"~
Matti pracował ciężko, nad świadomością chłopaka, już go miał, już sprawił, że w jego spojrzenie wkradło się wahanie, już opuszczał broń, gdy nadbiegło dwóch policjantów. Nie, to nie byli nawet policjanci, tylko dworcowa ochrona z paralizatorami.
- Stać! - nerwowy głos weterana z brzuszkiem, który dorabiał do groszowej emerytury - Co tu się wyprawia?!
- O cholera - piskliwy głos niewysokiego chudzielca, który nie zdał do akademii policyjnej pięć razy - Broń!
A terrorysta drgnął i ponownie zawładnął nim strach, ręka zacisnęła się na kolbie pistoletu, mięśnie zaczęły spinać i podnosić broń do góry. Chicago
Ciarra, Loinnir i Klavdra, Pan Ściana miał wrażenie, że zaraz zacznie topić się w estrogenie. I żeby to chociaż były dorosłe, dojrzałe, ukształtowane kobiety, ale nie! Trafiły mu się akurat trzy nastolatki. Dlatego nigdy nie miał dzieci, ani nawet nastoletnich pomocników. Hormony i zawyżone poczucie własnej wartości emanowały wręcz z tej trójki.
Ściana pochylił głowę i zaczął mamrotać z irytacją pod nosem. Dziewczyny, z nimi źłe, bez nich da się przeżyć.
Szli jakiś czas kanałami, krążąc i lawirując najwęższymi z możliwych przejść, jakimiś zapomnianymi i zawalonymi odnogami, aż wreszcie dotarli do wyłomu w murze - szpara była niewielka - Pan Ściana musiał bardzo mocno wciągnąć brzuch, a i tak niewiele to pomogło, ledwo się przecisnął. Oczywiście słodkie dziewczątka nie miały tego problemu. Nawet się nie ubrudziły, a w każdym razie nie bardziej niż były.
Za szczeliną znajdowała się piwnica, ale nie dane im było iść jeszcze na świeże powietrze. Ściana podszedł do zastawionego pancernymi szafami muru i odciągnął jeden segment, za nim znajdowały się drzwi, które nijak nie pasowały do smętnego, zatęchłego i pełnego zarodników pleśni otoczenia - nierdzewna stal lśniła nowością i nowoczesnością, cyfrowy zamek oczekiwał kodu i odciska palca, szum rozszczelniania przypominał stare seriale sci-fi.
Za drzwiami nie było lepiej. Więcej stali, lśniących diodek, wyświetlaczy i innych fikuśnych fiu-bździu. Ściana nie znosił tego typu miejsc, za bardzo mu przypominały krótką rządową fuchę, na którą dał się za młodu namówić. Wciąż robiło mu się niedobrze na samą myśl, o rzeczach, które wtedy zobaczył.
Kolejne drzwi, tym razem na czujnik ruchu, a za nimi ziemia obiecana.
- Ściana! Stary druhu - klepnięcie pokurcza było niemal jak trzepnięcie skrzydeł motyla. Jego siła nie była mu jednak potrzebna. Chłopak miał mózg i to nie byle jaki.
- To Ciarra, Loinnir i Klavdra, szukają Jerusalema - właściwie na tym kończyła się tu jego rola, przysiadł więc na jednym z wymyślnych, twardych krzesełek i odetchnął filtrowanym powietrzem.
- Jestem Lloyd Lowery, profesor, tego i owego. Z kim mam do czynienia? - omiótł dziewczęta spojrzeniem od stóp do głów - Ekhm, to znaczy, dlaczego miałbym im pomóc, poza oczywistymi aspektami estetycznymi?
Ściana wzruszył ramionami, to już nie była jego sprawa.
~"~ Helena Kyle wciąż dopinała swoją ucieczkę na ostatni guzik. Ze skupienia wyrwało ją pukanie do drzwi i dźwięk otwieranych zamków, a potem odgłos ciężkich butów stukających na starej drewnianej podłodze. Chciała rzucić się do okna i skorzystać ze schodów przeciwpożarowych, ale powstrzymał ją
najstraszniejszy dźwięk świata i ciche odchrząknięcie.
- Przykro mi, ale nie możemy pani pozwolić na kolejną relokację - uśmiech mężczyzny przywodził na myśl rekina. Towarzyszyło mu dwóch uzbrojonych po zęby Specjalnych z literkami FBI zgrabnie wyszytymi na kieszonkach czarnych kamizelek - Pozwoli pani z nami?
-
Już pora, kocie - uśmiechnięta Lizzie w puchatych skarpetach i z mysimi włosami zwiniętymi w zgrabny kok była tu zupłnie nie na miejscu, a jednak jej obecność sprawiała, że wszystko stało się jasne.