Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-11-2012, 01:09   #64
Makotto
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Jean Battiste le Courbeu


Letnia rezydencja hrabiny de Periguex była co najmniej wystawna. Rozległe ogrody, fontanny, egzotyczne drzewa oraz altany otaczały wspaniały budynek wybudowany z białego marmuru, o dachu krytym czerwoną dachówką i upstrzonym malutkimi wieżami. Na samym środku natomiast lśniła szklana kopuła obserwatorium zbudowanego nad główną częścią całego budynku. Jean musiał przyznać, że mimo że rezydencja młodej wdowy nie była równie wspaniała co Pałac Królewski, i tak robiła wrażenie swoją nowatorskością i pod pewnymi względami ekstrawagancją architektoniczną. Kto ośmieliłby się w dzisiejszych czasach, czczących kolumnady i zdobne krużganki, postawić wielką kopułę na dachu? Kto, zamiast wystawnej sali balowej wolałby wielki, zadaszony taras otoczony ogrodem.

Wysiadający z karocy le Courbeu musiał przyznać że pod pewnymi względami, dziewczyna miała odwagę. Albo nie tyle odwagę, co dość pieniędzy by nie przejmować się zbytnio zdaniem innych.

Stojący pod bramą lokaj spojrzał na gnoma i skłonił się. Jean dostrzegł nieco z tyłu prawie nie rzucających się w oczy ochroniarzy. Haftowane koszuliny, pończochy oraz trzewiki nie mogły zamaskować dość brutalnej roli dwóch masywnych mężczyzn, a przypudrowane twarze oraz peruki tylko dodawały ich kreacjom komizmu. Obaj nie wyglądali na zbyt szczęśliwych, ubrani w te kreacje.

-Pańska godność?- Jean szybko oderwał wzrok od dwóch nieszczęśników, słysząc głos lokaja który podszedł do niego na odległość kilku kroków.

Gnom zamaszystym ruchem zdarł z głowy kapelusz i w wyćwiczony sposób skłonił się.


-Jean Battiste le Courbeu.


-Witamy w Letniej Rezydencji. Czy życzy sobie pan zapowiedzi?

-Nie… Podziękuję.-
w gruncie rzeczy nie było potrzeby obwieszczać całemu światu że pewien gnom o renomie kobieciarza i intryganta wkracza właśnie na imprezę.

Lokaj skinął głową, skłonił się i ruchem dłoni zaprosił gościa do środka. Mniej więcej w połowie ścieżki prowadzącej do rezydencji, zza krzaków wyskoczył Sargas. Kocur przeciągnął się, ziewnął ukazując białe kły i ruszył u boku swojego pana.

-Tylko mi wstydu nie narób.

Kot spojrzał na gnoma tak wymownie że tego spojrzenia nie powstydziłaby się rozwścieczona kochanka, niezadowolona żona lub strażnik miejski który odkrył że proponowana mu łapówka to jakaś kpina. Jean uśmiechnął się tylko pod nosem i przyśpieszył kroku. W progu wyminął dwóch służących, proponujących zaniesienie jego płaszcza i kapelusza do szatni. Odmówił im, dobrze zdając sobie sprawę że jego ubiór idealnie komponował się jako całość. Co jak co, ale na takich spotkaniach towarzyskich jak bankiet i hrabiny de Pariguex styl był najważniejszy.

Dlatego też Jean z uśmiechem wszedł do wielkiego, zdobnego holu, wcześniej wycierając buty na puchowej wycieraczce.




W gruncie rzeczy już to miejsce mogłoby posłużyć za całkiem niezłe pomieszczenie do wyprawienia balu. Kalderabry, kominek, lśniąca podłoga… Tylko stołów zastawionych jedzeniem oraz winem brakowało. No i rzecz jasna tłumu gości.

Sam Jean natomiast został wyrwany z zamyślenia przez starczy głos za swoimi plecami. Prawie podskoczył, gdy zgięty w pół kamerdyner zbliżył się do niego tak cicho, że nawet Sargas mógłby się od niego uczyć. Mężczyzna miał na sobie ceremonialny strój opiekuna domu, składający się z białej koszuli, czarnej kamizelki oraz krótkiej, podbitej futrem pelerynki. W oczodole lśnił mu monokl.

-Och, kolejny maruder, jak widzę. Ta dzisiejsza szlachta… Nie wiecie że najlepszy jest początek balu? Ale nie ważne. Tak czy inaczej… Zapraszam do sali balowej, panie… ?

-Le Courbeu. Jean Battiste Le Courbeu.

-Ach… Ognimostrzowie… Zapraszam. Przyjęcia pani hrabiny są miejscem zawsze otwartym dla równie znakomitych rodów. Opuśćmy ten zabiedzony korytarz. I tak ominął pana toast inauguracyjny


Jean nie skomentował słów o „zabiedzonym korytarzu” świadom faktu że w pewnych sferach podłoga była czymś co przeciętnemu mieszczaninowi mogło wydawać się szczytem niebosiężnej wieży. Dlatego też gnom dziarsko stuknął obcasami i ruszył za wysuszonym starcem, który jak na swój wiek całkiem szybko przebierał nogami.

Koniec końców zatrzymał się przed szerokimi, zdobionymi złotem drzwiami za którymi słychać było gwar rozmów. Kamerdyner uśmiechnął się lekko, poprawił strój i spojrzał na gnoma.

-Drobna rada, panie Le Courbeu.

-Tak?

-Radzę nie dać się rozdeptać…


Kilka sekund później, po wkroczeniu do tłocznej sali, Jean zrozumiał aluzję.


***


Plotki na temat przepychu bali urządzanych przez hrabinę nie były ani trochę przesadzone. Było tłoczno, w Sali roiło się od szlachciców, arystokratów i przedstawicieli dobrych domów a stoły uginały się od dobrych trunków oraz napitków. Problem jednak polegał na tym że było aż… zbyt tłoczno! Na parkiecie pary wirowały niebezpiecznie blisko siebie, ludzie rozmawiali zbici w małe grupki a uwodziciele musieli rozmawiać z niewiastami prawie nos w nos. I jeszcze kelnerzy, którzy z łasicowatym wdziękiem prześlizgiwali się między goścmi, tylko cudem nie rozlewając trunków z niesionych na tacach kielichów. Gdzieś w dali grała mała orkiestra.

A nieszczęsny Jean widział niestety głównie kolana albo zadki. Smutnym było odkrycie, że otwartość głównej części bankietu dla wszystkich z wyższych sfer, sprawiało że wyższe sfery zwalały się na nim w większej ilości niż zwykle. Jakby sama obecność w tłumie rozgadanych nowobogackich oraz arystokratów miało podnieść komukolwiek status społeczny. Prawda, na samym początku przemawiała hrabina, ale Jean zdawał sobie sprawę że nawet gdyby był wzrostu przeciętnego człowieka to i tak nic nie zobaczyłby pomiędzy balonowatymi, postawionymi na sztorc perukami zakrywającymi głowy dam z towarzystwa.

Sargas zniknął do tego, najpewniej by podrapać kilka łydek, zgarnąć ze stołu jakąś większą rybę i oznaczyć jakiś szczególnie wartościowy krzak w doniczce jako swój teren. Albo wspomnianą doniczkę potraktować jak kuwetę.

Jeanowi zaś nie pozostało nic innego jak przeciskać się pomiędzy gośćmi, z nadzieją na dostanie się do schodów, sprezentowanie swojego zaproszenia i wejście na teras, gdzie ucztowali goście specjalnie zaproszeni przez hrabinię.

Zadanie to jednak nie było łatwe.

Najpierw gnom ominął grupkę spasionych kupców, debatujących o skutkach paktu o nieagresji z Conlimote i jego wpływie na przepływ towarów z Baledor. Potem seria uników pomiędzy kilkunastoma parami tańczącymi na środku Sali jakiś popularny taniec przywieziony z Westalii. A na końcu zadanie najtrudniejsze, banda kobiet w sukniach tak szerokich i obszernych, że pod każdą z nich zamieszkać mogłaby rodzina dzikich niziołków.

I własnie w tym momencie sytuacja wymchnęła się spod kontroli Jeana. W końcu takie suknie powinny być miękkie, prawda? Miękie, możliwe do chociaz delikatnego odkształcenia ich i ruszenia dalej. Niestety, każda z tych kopuł zaiweszonych w pasie wypudrowanych lampucer była wzmocniona od spodu dużą ilością drutów, spinek oraz linek. Efekt był taki, że nieszczęsny gnom odbił się od jednej z nich, rozpłaszczył na drugiej i po kilku sekundach gorączkowej walki o życie został wypluty z zupełnie innej strony niż była jego celem. Nieco oszołomiony zatoczył się i opadł na krzesło stojące przy okrągłym stoliku. Dłonią przejechał po twarzy.

-To jakiś koszmar…

-W końcu ktoś na tej sali powiedział coś z sensem.


Jean zamarł, bo poczuł tak zwane „coś”. Włosy na jego karku zjeżyły się, po plecach przebiegł mu dreszcz a wąsy samoczynnie podniosły się do góry, wspólnie sygnalizując swojemu noscielowi że właśnie znalazł się w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie i że jak najbardziej powinien być z tej sytuacji zadowolony. O wszystkich tych rzeczach powiedział gnomowi mu jego męski instynkt.

Bo co jak co, ale siedząca naprzeciwko kobieta była równie piękna, co ezgotyczna. Uśmiechnęła się leciutko, wprawnym ruchem chwyciła butelkę rumu i bez ronienia ani jednej kropli napełniła trunkiem dwa wysokie kielichy.




Następnie kciukiem zatchnęła korek na szyjce butelki i jedno z naczyń podsunęła Jeanowi.

-No, szlachetny panie, przysiadacie się do mnie bez pytania o zgodę, prawicie tezy które mogłoby obrazić panią domu a finalnie nie podajecie mi nawet swojego imienia.- rzuciła lekkim tonem, a każde słowo naznaczone było przyjemnym dla ucha akcentem ze wschodniego A’loues.- Mimo to częstuję was szlachetnym napitkiem i zabawiam rozmową

Jej usta nieznacznie rozciągnęły się w uśmiechu.

-Jestem Seravine Savoy.


Garkthakk


Jest wiele rzeczy, które w miemaniu ludzi są strasznymi przeżyciami. Powrót żony do domu, kiedy to leży się w łożnicy z kochanką. Nakrycie przez ojca z butelką jego ulubionego wina w domowej piwniczce. Przemowa do wielkiej rzeszy ludzi, ze świadomością że to co ma się im do powiedzenia raczej nie przypadnie im do gustu. Jednak wszystkie te rzeczy wydawały się niczym, w porównaniu do faktycznej groźby utraty życia przed jaką stanął Garkthakk.

Półork z pewnym przerażeniem spojrzał na otwierające się po jego lewicy dziury w piasku, powoli i nieubłaganie odsłaniające korpusy wychodzących z ukrycia ankhegów. I tak mieli szczęście, że pierwszy z potworów obudził się przed swoimi pobratymcami, bo w innym wypadku za równo barbarzyńca jak i jego krasnoludzki towarzysz w boju nie mieliby żadnych szans. Już walka z jednym ankhegiem była wymagająca, a za równo Gark i Thrain byli wyraźnie zmęczeni i ranni.

Krasnolud zaklął cicho, zdając sobie sprawę w jak podbramkowej sytuacji się znaleźli.

-Osz kurwa…- spojrzał szybko na półorka, po czym obaj zwrócili wzrok na stojącego pod drzwiami Shana. Złodziej pogwizdywał spokojnie, wkładając kolejne wytrychy w szparę przy drziwach. Obaj, niczym jeden mąż, przebiegli kilka metrów dzielących ich od włamywacza, przeskoczyli murek pomiędzy piaskowym nasypem a schodami i stanęli po obu stronach pracujacego mężczyzny.

Ela-i westchnął tylko.

-Nie lubię gdy ktoś gapi mi się na ręce.

-Czy zdajesz sobie sprawę że ja i Garkthakk prawie zginęliśmy, walcząc z tym opasłym robalem.

-Tak, słyszałem jak klniecie
…- złodziej nawet nie spojrzał na krasnoluda, nieznacznie przesuwając trzy równoległe wytrychy do góry.

-A czy zdajesz sobie sprawę że kolejne dwa bydlęcia wygrzebują się właśnie z piachu, kilka metrów od nas… ?

-Tylko dwa? W takich warunkach spodziewałem się co najmniej roju


Garkthakk poczuł jak wzbiera w nim złość. Narażali życie, walczyli i przelewali krew, a ten zapluty bękart szakala, bezczelny złodziej, syn dziwki, kpił z nich i rzucał pogardliwe uwagi na temat ich wysiłków. Półork czuł jak gniew rośnie w nim niczym para w gejzerze, jak ogień w palenisku, jak lawa w przebudzonym wulkanie. Czuł, jak z każdą sekundą rośnie jego chęć chwycenia malutkiego, parszywego łba złodzieja i rozłupania go o ścianę, tak by krwawa miazga ozdobiła mury starożytnej świątyni.

W brutalnych, pełnych krwi rozmyślań wyrwał go odległy głos Thraina i ciągniecie za rękaw.

-C… Co?

-Mówię żebyś się ruszył! Złodziej otworzył drzwi!-
krasnolud po raz kolejny pociągnął barbarzyńcę za rękę, raz po raz rzucając zaniepokojone spojrzenia w stronę dwóch wygrzebujących się z ziemi ankhegów. Oba owady były już praktycznie wolne z okowów swoich piaskowych kryjówek i teraz trzęsły cielskami, pozbywając się resztek pyły spomiędzy chitynowych pancerzy.

-No rusz się! Chyba że chcesz być obiadem tych bydląt!

Gark zamrugał oczami, pozbywając się resztek straszliwych myśli które na kilka sekund pochłonęły go bez reszty. Skinął głową i wraz z towarzyszem ruszył w stronę otwartych wrót, by następnie obrócić się i wspólnymi siłami zatrzasnąć je przed pyskami dwóch szarżujących bestii. Garkthakk uśmiechnął się lekko, słysząc wściekłe piski robali i drapanie pazurami o kamienne wrota.

-Heh… Dobra robota.

-Ta… Żyjemy.

-Chłopaki…

-Szczerze, to już myślałem że po nas.

-No ja też. Już z jednym było źle…

-Chłopaki.

-A te paszcze? Cholera, nawet kamienne kojoty nie mają takiego rozstawu szczęk.

-Kojoty nie ważą pół tony.

-Chłopaki!

-Czego?!
- za równo półork jak i krasnolud obrócili się, gniewnym spojrzeniem mierząc stojącego kilka kroków dalej złodzieja. Ich złość minęła jednak szybko, kiedy dostrzegli powód dla którego Shan ośmielił się przerwać im dyskusję.

Świątynia Ognistego Pana Poranka.




Ela-i uśmiechnął się nieprzytomnie na widok kamieni szlachetnych oraz złota pokrywającego zakurzone posągi.

-Jesteśmy bogaci


Marco


Cała karczma pękała w szwach. Spoceni, na wpół pijani rzeczni dokerzy krzyczeli, wymachiwali kuflami i głośno dopingowali dwójkę okładającą się pięściami na środku karczmy. Tanie dziwki piszczały i krzyczały, często pozbawiając nieuważnych obserwatorów widowiska ich sakiewek. Równie zachwyceni byli kieszonkowcy, ale nikt w radości nie mógł dorównać właścicielowi wyszynku, który dobrze wiedział że im lepsza walka, tym więcej piwa i innych alkoholi zamawiali widzowie.

A bijatyka była naprawdę przednia. Dwóch mężczyzn, których kłótnia zaczęła się w chwili gdy niższy i nieco grubszy z nich potrącił drugiego w czasie picia piwa, a przeszła w bójkę gdy ten wyższy rozbił kurduplowi kufel na głowie, było naprawdę zaciętych. Nawet stojący nieco z boku Marco musiał przyznać, że mimo braku finezji oraz odpowiednich zdolności w wykorzystywaniu własnych ciał jako broni, walczący popisywali się dużą znajomością brudnych ciosów i jeszcze większą odpornością na nie. Adept inkwizycji w pewnym momencie aż gwizdnął cicho, kiedy grubas uniknął lewego sierpowego swojego przeciwnika, pochylił się, uderzył głową w jego żołądek a finalnie przerzucił go przez barki, by ten z całym impetem uderzył o drewnianą podłogę.

Młody mężczyzna zamarł, czując czyjąś dłoń pełznącą mu po pasku w stronę sakiewki. Dowolny inny biesiadnik pewnie nie zauważyłby nawet tego, ale Marco nie był ani pijany, ani szczególnie podekscytowany walką. Dlatego też odczekał chwilę, gdy rzezimieszek prawie dotykał palcami woreczka z jego pieniędzmi, po czym niezbyt delikatnie chwycił go za nadgarstek.

Spokojnie odwrócił się w stronę złapanego złodzieja.

-To chyba nie twoje… ?- zamarł, widząc kogo udało mu się złapać.

Dziecko, dziewczynka, wyglądała naprawdę nędznie, z długimi, poplątanymi włosami, łachmanami zamiast ubrań oraz apaszką na szyi, która w ciągu życie na ulicy zmieniła się w szaro-burą szmatę. Marco uniósł brwi, spodziewając się zobaczyć chciwego złodziejaszka, a nie wychudzone i przestraszone dziecko.

Dziewczyna zaś spodziewała się krzyków, wrzasków, wygarbowanej skóry i wrzucenia do rynsztoka, dlatego też zaczęła szarpać się i piszczeć jak nieboskie stworzenie. Nim zaskoczony mężczyzna zdążył zareagować, goła stópka złodziejki trafiła go w kostkę. Boleśnie. Piętą. Zaskoczony nagłą eksplozją bólu Eleadora zatoczył się do tyłu i upadł na zydel, jednocześnie wypuszczając smarkulę. Dziewczyna zaś, spodziewając się pogoni, obróciła się na pięcie i nie tracąc czasu zniknęła pomiędzy innymi biesiadnikami.

W tym samym czasie walka dobiegła końca. Grubas, któremu udało się przenieść przeciwnika do parteru, usiadł mu na piersi i bezlitośnie jął go okładać kułakami. Po niecałej minucie twarz jego konkurenta zmieniła się w krwawy ochłap, a sam pokonany zaczął słabo deklarować poddanie się.

Marco wstał i westchnął, nie mogąc dostrzec dziewczynki wzrokiem. Z drugiej strony walka się skończyła, gwar przycichnął a karczmarz nie miał już pełnych rąk roboty. Zaś praca Eleadory wciąż na niego czekała.
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...
Makotto jest offline