Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 07-11-2012, 17:45   #61
 
Someirhle's Avatar
 
Reputacja: 1 Someirhle ma wspaniałą reputacjęSomeirhle ma wspaniałą reputacjęSomeirhle ma wspaniałą reputacjęSomeirhle ma wspaniałą reputacjęSomeirhle ma wspaniałą reputacjęSomeirhle ma wspaniałą reputacjęSomeirhle ma wspaniałą reputacjęSomeirhle ma wspaniałą reputacjęSomeirhle ma wspaniałą reputacjęSomeirhle ma wspaniałą reputacjęSomeirhle ma wspaniałą reputację
Skończywszy zabawę z wiecznym ogniem, Garkthakk kiwnął głową w stronę drzwi - Chodźmy już. - rzucił i dodał z błyskiem w oczach spoglądając na Shana - Uważaj, to może nie być jedyna magia w okolicy.
Ruszyli powoli po wytartych, wydeptanych przez tysiące stóp schodach. Schody były w świetnym stanie, zważywszy na to, jak często musiały być używane, jednak coraz bardziej spowalniał ich Shan, który z każdym stopniem wyraźnie tracił nerwy, bowiem wbrew prawdopodobieństwu nie mógł znaleźć żadnych śladów pułapek, czy to magicznych, czy też mechanicznych. Gdy dotarli do samych drzwi, łotrzyk rzucił nerwowo - Nic, szlag by to... - i spojrzał z obawą na wielkie dwuskrzydłowe odrzwia.
O ile złodziej nie mógł znaleźć nic ciekawego, o tyle Garkthakk coś dostrzegł - znajomy symbol na framudze... Spojrzawszy wstecz, ujrzał identyczny znak na kamieniach umieszczonych przy schodach. Zamyślił się krótko, próbując sobie przypomnieć znaczenie znajomego symbolu... Ach tak, "Kompendyjum Kultów Minionych" pióra... Zresztą, srał pies autora ważne było że...
- ...to znaczy "droga pielgrzymów" - wskazał palcem wyryty w kamieniu piktogram - Kult Pana Poranka. Drzwi może otworzyć swoim dotykiem ten, który wyznaje wiarę w Płomienistego Pana... Albo zna się na zamkach. - uśmiechnął się do Shana - Zamknięta, opuszczona świątynia. Dobre miejsce do szukania skarbów.
Shan odpowiedział mu uśmiechem i wydobywszy ukryte pod skórznią narzędzia - młotki, dłutka, wytrychy, jednym słowem pełen złodziejski arsenał - z nowym zapałem przystąpił do pracy, na wszelki wypadek jednak opukawszy próg i zbadawszy podłogę nim zajął się samym zamkiem - ostatecznie są tylko dwa rodzaje łotrzyków: ostrożni i martwi. Niemniej jednak humor wyraźnie mu się poprawił, tak więc nucił coś cicho sprawdzając kolejne ustawienia narzędzi, podczas gdy Thrain oparł się na młocie, rozglądając się, niezainteresowany tą całą dłubaniną.
- Niezła musiała być to burza. - mruknął krasnolud. - Normalnie takie jaskinie powstają przez tysiące lat, a to co powstało tutaj to jakby skorupa... Zupełnie jakby ktoś w pewnym momencie częściowo stopił otaczający miasto piach...
Gark nie zdążył odpowiedzieć, gdy gdzieś za swoimi plecami usłyszał szum przesypującego się piasku. Na tle ciszy, jaka zaległa w jaskini, był on aż nazbyt słyszalny. Obracając się, półork od razu chwycił za broń - i słusznie. Stwór którego łeb powoli wyłonił się z piasku był znany Garkthakk'owi aż za dobrze. Olbrzymi, składający się z wielu segmentów korpus z którego wyrastały liczne odnóża zakończone ostrymi pazurami. Owad wydał z siebie dziwny klekot, kiedy jego nogogłaszczki otarły się o siebie energicznie, a on sam wydobył całe cielsko z dziury.
- Ankheg. -
Thrain zaklął siarczyście, zobaczywszy to co półork.
-O w dupę...



- Shan, jak Ci idzie? Bo lepiej żebyś się pospieszył. Tylko nie oglądaj się za siebie. - Gark wysunął się nieco do przodu, by nadchodząca walka nie przeszkadzała przy otwieraniu drzwi.
- Czyli rozumiem że znowu mamy zombie na karku?- wymamrotał Ela-i, w zębach trzymając dwa haczyki.
Thrain przełknął ślinę, idąc powoli w bok i starając się okrążyć potwora.
- Powiedzmy... - Ankheg zasyczał, uniósł odwłok i w tej bojowej pozycji zasyczał po raz kolejny. Jego paciorkowate oczy skupiły się na półorku. Krasnolud wykonał młotem krótki młyniec.- Shan! -
- Spokojnie, spokojnie, zaraz będzie otwarte... - Mniej więcej ten moment wielki owad wybrał sobie do ataku. Trąc o siebie szczękami ruszył w kierunku Garkthakka. Ten ostatni szybko zdecydował si sięgnąć po coś więcej niż sam tasak - w nadziei że zniechęci to insektopodobną bestię, sięgnął do zamkniętej w jego umyśle magii. Szybkim gestem wyrysował w powietrzu symbol ognia i gdy moc popłynęła do jego dłoni, uwolnił ją w fali płomienia która wybiegła na spotkanie potwora. - Dahaba ‘il-taqā`ud! -



Oparzony magicznym ogniem insektopodobny ankheg syknął przeciągle w bólu, a wokół rozszedł się swąd palonego mięsa... Bestyjka jednak ani myślała wrócić i gdy tylko fala ognia ustała, ponownie ruszyła ku pół orkowi, tylko po to by sekundę później znów sie zatrzymać, gdy w pełnym pędzie wpadł na nią krasnoludzki wojownik, potężnym uderzeniem młota miażdżąc chitynowy pancerz stwora, który ponownie zasyczawszy przeszywająco, odchylił nagłym szarpnięciem głowę i plunął w stronę krasnala jakąś substancją...
- Kwas! - wrzasnął Gark, wiedząc jednak, że ostrzeżenie przyjdzie zbyt późno - Thrain jednak najwidoczniej równie dobrze wiedział, czym grozi mu to splunięcie, bowiem rzucił się rozpaczliwie na bok, by uniknąć śmiercionośnej strugi żrącego płynu. Niestety jednak nie udało mu się w peł uciec poza zasięg ataku i z bolesnym okrzykiem zatoczył się do tyłu, starając się oczyścić jakoś z kwasu, nim ten wyżre w jego pancerzu i ciele głębokie dziury.
- Drakh! - półork warknąwszy zamierzył się tasakiem na ankhega, korzystając z tego że ten zajął się krasnoludem - dobrze wymierzone pchnięcie wbiło się głęboko w korpus potwora, zaś Gark przekręcił ostrze, chcąc poszerzyć ranę - był to jednak błąd, gdyż stwór mimo ran okazał się piekielnie szybki i nim zielonoskóry zdołał wyrwać ostrze, zdołał sięgnąć go szponiastymi, ostrymi odnóżami. Kolcza koszulka zdołała zneutralizować jedno uderzenie, jednak drugie przeorało bok Garkthakka, rozcinając głęboko skórę i mięśnie. Zraniony półork zrozumiał, że samotna walka z ankhegiem może się dla niego źle skończyć, więc skoncentrował się na parowaniu kolejnych uderzeń szerokim ostrzem w nadziei, że powróci Thrain - lub też Shan, który właśnie jednak rzucił okiem na sytuację i ze zdwojoną szybkością zaczął gorączkowo manipulować narzędziami, otworzy w końcu te piekielne drzwi. Kolejne uderzenia potwora przemykały ze świstem w powietrzu gdy zwijał się w unikach, zaś wielkie, ociekające resztkami kwasu szczęki zatrzymały się na błyszczącej klindze, jednak ile jeszcze mógł tak wytrzymać?
Na szczęście już po chwili krasnoludzki młot znów uderzył w ankhega, a stwór zachwiawszy się niemal upadł. Gark zerknął na dymiącego z lekka, ale gotowego do dalszej walki krasnoluda, po czym ruszył ostrożnie na pokaleczonego, ale wciąż jeszcze żywego potwora. Wyprowadzone przezeń cięcie ześlizgnęło się jednak po pancerzu bestii, z drugiej strony napierał Thrain, jednak gdy unosił ramię do ataku, ostre odnóże przedarło się przez jego obronę i przebiwszy jego bark, przyszpiliło go do ziemi.
- Kurwa, weź się przyłóż do tego rąbania! - wrzasnął wojownik, jednocześnie wyrywając zza pasa krzywy nóż i żgnąwszy na oślep po podbrzusze potwora.
Następny cios Garka, zrodzony tyle z narastającej wściekłości co desperacji okazał się bardziej skuteczny - bułat z chrzęstem wbił się między oczy robaka, rozrąbując jego czaszkę, krusząc chitynowe płyty i rozbryzgując dookoła gąbczastą substancję wypełniająca jego łeb.
Thrain wstał z trudem, dociskając dłoń do dziury w ramieniu.
- Niezłe bydlę... -
Zamarł, kiedy po lewej stronie, z perspektywy Garkthakka zaczęły pojawiać się dwa następne leje piaskowe.
 
__________________
Cogito ergo argh...!
Someirhle jest offline  
Stary 08-11-2012, 08:32   #62
 
Sierak's Avatar
 
Reputacja: 1 Sierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłość
Widok, a przede wszystkim smród martwych, zgniłych ciał prawie zwalił Marco na kolana. Latające wszędzie dookoła muchy irytowały go i przeszkadzały jeszcze bardziej, przymrużył więc oczy i zasłonił usta chustą. Nie mógł uwierzyć, że pośród murmurowych murów Atlas City istnieje taki skraj ubóstwa. Tutaj nie było nawet chodników, domki budowano z gliny i tego, co udało się znaleźć. Chłopak z wyższych sfer nie potrafił odnaleźć się w nowo odkrytej rzeczywistości.
- Siostry szukam, jakiś czas temu uciekła do Atlas City i po blisko roku pisania sobie listów nawzajem, kontakt się z nią urwał. Od razu przyjechałem tutaj i dowiaduję się, że z ulic znikają ludzie... Dlatego też szukam informacji, muszę sprawdzić każde źródło - odpowiedział, ciągnąc już wcześniej rozpoczęte kłamstwo.
- No powiem szczerze, dziwne żeś se pan źródło znalazł, bo my z naszymi “klientami” nie mamy okazji za dużo sobie porozmawiać. - uśmiechnął się krzywo, ukazując żółte zęby. - Ale prawda, żebracy, nędzarze a nawet ci co biedniejsi mieszkańcy czynszówek... Mniej ostatnio trupów mamy na wózku, a to może i lepiej. Grzbiet mniej boli od ciągnięcia i pchania tego draństwa...

- Ciebie nie ma co boleć! - drugi z trupiarzy spojrzał wrogo na kolegę, oparty o koło wozu. Wydawał się nie przejmować kilkoma ciałami leżącymi na wózku. - To ja pcham i zbieram ciała. Ty tylko liczysz i po nasze wypłaty chodzisz...

- Jakbyś umiał czytać i pisać, to byś chodził. Ciesz się że cię do wózka wziąłem.

Robol prychnął niechętnie i machnął ręką na wymądrzającego się kolegę. Pierwszy z trupiarzy zaś wrócił do swojego rozmówcy.

- Tak więc jeśli o pana siostrę idzie, jeśli nie była nędzarką, żebraczką czy też najpodlejszą nierządnicą, wątpię żeby leżała na naszym wózku.

- Hm... W takim razie może wy mi powiecie, kto naprowadzi mnie na jej trop tutaj? Macie jakiegoś lokalnego kogoś, kto nie pozwala, by ludzie od tak sobie znikali bez jego wiedzy? - Zapytał Marco.

- Panie, my tu tylko trupy zbieramy.- mężczyzna zaśmiał się, klepiąc dłonią o udo. - Od nas nic nie zależy. Są trupy to bierzemy, nie ma to nie bierzemy. A co do pozwalania by ludzie nie znikali... Panie, życie ludzi tu żyjących jest gówno warte. Kto chce wychodzi... No, prawie kto chce. Z piwnicznej można łatwo dostać się tylko do Doków lub za mury miejskie. A że za murami miejskimi nic nie ma...

Wzruszył ramionami. Jego trzymający wózek kolega przewrócił oczami.

-Jeśli kto chce przejść do Doków do “bogatszych i porządnych” części miasta musi mieć pozwolenie strażników przy bramach dzielnic.

- Kto w takim razie wydaje pozwolenia? Bo zakładam, że strażnicy nie przepuszczają na podstawie czystości ubioru?

Dalsza rozmowa nie miała raczej większego sensu, mężczyzna widocznie nie orientował się w niuansach dotyczących tak delikatnych spraw jak emigracja do doków. Gdzie mu się z resztą dziwić? Robił swoje, widocznie nie powodziło mu się całkiem najgorzej, skoro nie myślał o przeprowadzce. Marco podziękował za rozmowę i udał się w stronę wyższych rejonów dzielnicy piwniczej. Bieda i ubóstwo raz za razem uderzały w jego świadomość sprawiając, że zaczynał wątpić w system Atlas City. Jak to możliwe, że taki przepych i bogactwo aż tak kolidowały z biedą, śmiercią i wykluczeniem ze społeczeństwa? Przez moment mężczyzna zastanawiał się, co też porabiał jego towarzysz oprócz oczywistej przepychanki z mieszkańcami tego miejsca.

Wejście do doków nie było problemem, on sam nie był ubrany w łachmany, zaś zdecydowanie z twarzy na biedaka nie wyglądał. Inna sprawa, że w przypadku jakichkolwiek wątpliwości jego nazwisko mogło mu otworzyć naprawdę wiele drzwi w mieście. Mimo początkowych chęci, zdecydował się nie wypytywać strażników, ci mogli nabrać podejrzeń, teoretycznie jako inkwizytor mógł zwyczajnie zażądać odpowiedzi od niższych rangą gwardzistów, jednak zasadniczy problem zaczynał się w miejscu, w którym stwierdzał że ciągle jest tylko adeptem, a nie wielkim inkwizytorem. Doki całe szczęście nie były aż takim skrajem nędzy i ubóstwa jak dzielnica piwnicza, po chwili namysłu, nie mając żadnych tropów postawił na dwa miejsca. Nie znał się na tym, ale podobno zawsze dokładnie tak to działa. Najpierw najgorsza speluna w mieście, gdzie zbiera się banda największych zabijaków, dopiero potem coś wyższych sfer.

Skierował swe kroki na nabrzeże, gdzie też można było znaleźć najwięcej przybytków i wątpliwej reputacji, szukał... Właściwie kogo? Najpierw zacznie od wypytania karczmarza, ewentualnie przekupienia go. W razie niepowodzenia spróbuje wyciągnąć od niego namiar na lokalnego informatora albo innego bossa przestępczego półświatka, kogoś kto trzyma w ryzach całą dzielnicę i zdecydowanie nie jest inkwizytorem.
 
__________________
- Alas, that won't be POSSIBLE. My father is DEAD.
- Oh... Sorry about that...
- I killed HIM :3!
Sierak jest offline  
Stary 09-11-2012, 01:01   #63
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Gregor Eversor

Łomot pięści uderzającej w drzwi przetoczył się po pustym, zimnym korytarzu. Potem jeszcze raz. I jeszcze raz. Finalnie, między cieniami przeszła zwalista postać, mamrocząc zbliżając się do drzwi. Po kilkunastu sekundach stojący pod nimi mag bojowy usłyszał chrobot szczebla a okienko w na wysokości oczu otworzyło się, ukazując duży, płaski nos.

-Czego?

-Mam odebrać ciała…

-Jakie ciała, cholera? Przecież grabarza zwolnili a po trupy zgłasza się taki jednej wykształciuch…

-No ja właśnie od niego.


Gregor westchnął cicho, czekając aż jego rozmówca skojarzy fakty. Po dłuższej chwili strażnik zamrugał szybko, w okienku pojawiła się dwójka świńskich oczu które wytrzeszczone zostały na młodego adepta magii.

-To wyście od tego Plicka?

-Flicka. Mistrza Katedry Komunikacji…

-Ja wiem, ja wiem! Za głupiego mnie ma?!-
Gregor wolał nie odpowiadać na to pytanie, bo odpowiedź była raczej oczywista. Strażnik który pilnował bramy nie wydawał się szczególnie lotny umysłowo i Eversor szczerze zastanawiał się jakim cudem dostał tak „wymagające” zadanie jak sterczenie pod wejściem do więzienia. Z jego inteligencją wpuściłby pewnie rewolucyjny motłoch, jeśli powołaliby się na komendanta a może nawet i na króla.

Ale tak czy inaczej Gregor odczekał aż odźwierny otworzy bramę i wpuści go do środka. Uniósł z pewnym zaskoczeniem brwi, gdy dostrzegł że za uchylającymi się wrotami nikogo już niema.

-Em… Przepraszam?!

-Niech wchodzi! I drzwi zamknie za sobą, bo wieje
!

Kiedy Gregor przekroczył próg a jego oczy przyzwyczaiły się do panującego wewnątrz półmroku, od razu dostrzegł strażnika. W ciągu kilku sekund, które minęły od chwili otworzenia wrót a wejściem mężczyzny do środka, zdążył rozsiąść się już przy niskim stoliku zastawionym kubkami oraz mięsiwem. Jedyny biesiadnik przy tej małej uczcie był raczej… owalny.




Niechętnie spojrzał na Gregora, który zamknął za sobą drzwi i stanął przy nich, czekając.

-No czego znowu?- zapytał, łamiącym się z rozpaczy głosem.- Buciki umyć?! Ja tu obowiązki mam!

Mówiąc to chwycił jeden ze swoich „obowiązków” wgryzł się w niego i zapił piwem. Ten konkretny miał kształt kurzej nóżki.

-Chciałem odebrać zwłoki. Mam zapłacić komendantowi…

-To nie wie gdzie iść?! Do diabła, ten cholerny nekrofil…

-Nekromanta.

-Psu na budę, cholera! Mógłby przysłać tego poprzedniego, co tu chodził. Gówniarz od razu wiedział gdzie iść, komu dać złoto i gdzie odebrać wózek… Ech…-
grubas pokręcił głową.- Prosto cały czas, a potem schodami na górę. Komendant jest na placu ćwiczebnym

Gregor ściągnął wargi w wąską linię, uśmiechnął się z trudem i skinął strażnikowi głową. Statystycznie, Hightower było jednym z najlepszych więzień w królestwie. Dobrze strzeżone, o grubych murach i licznych celach. Nie zmieniało to jednak faktu, że nawet w tak elitarnych formacjach jak strażnicy z Wysokiej Wieży, mogły trafić się czarne owce.

Młody mag przyśpieszył kroku, minął korytarz z celami gdzie siedzieli drobni przestępcy i prawie wbiegł po schodach prowadzących na górę. Zmarnował już dość czasu przy samym progu.

Na placu ćwiczebnym, wyłożonym kostkom brukową układającą się w nakładające się na siebie kręgi, było głośno i tłoczno. Młodzi strażnicy, ci starsi, a także weterani swojego fachu ćwiczyli zaciekle, jakby byli nie w służbach więziennych, ale w prawdziwym wojsku. Gregor uniósł lekko brew, widząc jak olbrzym z wygoloną głową z rozpędu wpada na dwóch młodzików i powala ich gołymi rękoma, trzeciego zbijając z nóg ciosem głowy w pierś.

Kiedy olbrzym wstał w końcu, strzepując kurz ze spodni, podeszła do niego para strażników i spokojnie założyła kajdany na ręce. Stojący nieco z boku sędziwy mężczyzna w purpurowym płaszczu z zadowoleniem skinął głową.

-Odprowadźcie Charlesa do jego celi.- rzucił, odchodzącej trójce i samemu stanął na środku placu.- Jak sami widzicie, nie będziecie mieć tu do czynienia ze zwykłymi przestępcami. Prawda, w Hightower są też rzezimieszkowi, złodzieje i bandyci, ale w Kazamatach i Niskich Celach siedzą ludzie, których nigdy nie chcielibyście spotkać, nawet będąc w uzbrojonej grupie. Charles, który pokazał wam jak niewiele potraficie nie był nawet jednym z nich

Mężczyzna pozwolił żeby ten fakt uderzył w rekrutów po czym uśmiechnął się, przygładzając dłonią białe wąsy.

-No dobrze… A teraz do ćwiczeń!


Tsuki


„Witajcie w Pełnej Sakwie! Najniższe ceny! Świetne towary! Nigdy nie wiesz, na co uda ci się trafić!”



Samurajka krytycznie spojrzała za równo na szyld gdzie złote litery lśniły w słońcu, jak i na wystawę gdzie leżało i wisiało niemal wszystko. Sztylety, miecze, elementy pancerza płytowego, różnorodne ubrania, artykuły spożywcze i skóry zwierząt. Brakowało jeszcze tylko plakietki z napisem „Wszystko za pięć srebrników”.

Tsuki, wychowana na Jadeitowych Wyspach, przywykła do tego, że każdy w życiu uczył się i doskonalił w jednej, dokładnej dziedzinie. Katanawazi nie mógł nagle uznać „Przebranżowię się i zacznę robić ciżemki”. Nadworny, cesarski medyk nie mógł z dnia na dzień leczyć także wierzchowca swojego monarchy a stolarz nie przerzucał się nagle na kuśnierstwo. Nawet sprzedawca, który nagle do artykułów spożywczych w swoim sklepie zaczynał nagle dorzucać drobne przedmioty codziennego użytku musiał brać pod uwagę nagły spadek zaufania ze strony klienteli. A tutaj… ? Tsuki już dawno przywykła do tego, że jeden właściciel wyszynku lub straganu handlował wieloma rodzajami dóbr. Ale nawet według Skuldowskich praw o wolnym handlu, Pełna Sakwa wydawała się aż zbyt elastyczna w swoim asortymencie.

Dziewczyna westchnęła, poprawiła miecz przy boku i spokojnym krokiem ruszyła w stronę drzwi. Zamarła, kiedy wejście do sklepu otworzyło się i ze środka wypadł niski mężczyzna o łasicowatym obliczu, poganiany przez pucułowatego półelfa uzbrojonego w ciężką pałkę z czarnodrzewu.

-I żebym cię tu więcej nie widział, palikocie w mordę chędożony!- Lancel, bo tak nazywał się właściciel Pełnej Sakwy, nie wyróżniał się zbyt elfickimi cechami urody. Był niewysoki, grubawy i tylko uszy sterczały mu spod jasnych, sięgających ramion włosów.

-Spokojnie, spokojnie!- wyrzucony mężczyzna zatoczył się, niezgrabnie skacząc po schodkach prowadzących do drzwi.

-Spokojnie?! To obraza w biały dzień! Jak ci zaraz nie…

-Ratunku, mordują!


„Palikot w mordę chędożony” w panice padł na chodnik, kiedy luźne trzewiki zsunęły mu się nieco ze stóp i czubkami zahaczyły o stopnie. Mężczyzna wyłożył się jak długi, zaskomlał i przepełznął kilka kroków, po to by zatrzymać się u stóp Tsuki. Niepewnie podniósł oczy na dziewczynę, wymamrotał jakieś przeprosiny i wstał, by wyminąć ją i zniknąć za drzwiami pobliskiej tawerny.

Lancel zaś gotów był ruszyć za mężczyzną, czegokolwiek by się nie dopuścił, z pałką w dłoni, ale najpierw spojrzał na stojącą przed jego sklepem elfkę, potem na sporą ilość ludzi kręcących się po ulicy i finalnie na trzymaną w ręku broń. Oj tak, pałki kupieckie, pierwotnie miały służyć za obciążone laski umożliwiające sprzedawcom obronę przed złodziejami. Z czasem jednak ozdobne przyrządy do samoobrony zmieniły się w rozpoznawalny, niebezpieczny oręż. Ta, którą trzymał w dłoni sklepikarz była wykonana z pierwszorzędnego czarnodrzewu, a jakby tego było mało rączka ozdobiona była groźnie wyglądającymi, wypolerowanymi kamieniami.

Półelf prychnął, poprawił zagniecenia na jedwabnej tunice i wrócił do sklepu, wkładając pałkę za pas.


Buttal


-Dogania nas!

-Widzę przecież! Pośpiesz się!


Biegnący nieco z tyłu Torgga spojrzał wściekle na biegnącego przed nim kuriera i nabrał powietrza, by głośno i wyraźnie wygłosić swoją opinię na temat tego typu uwag. Nie zdążył jednak, bo akurat tą chwilę wybrał Rozrywacz, by naprężyć mięśnie nóg i skoczyć do przodu z wysuniętymi ku krasnoludom pazurami. Marudny wojownik krzyknął, zatoczył się na bok i o włos uniknął masywnego, włochatego pocisku. Buttal zaś, słysząc ostrzeżenie ze strony towarzysza, pochylił się i rzucił do przodu. Rozpędzony potwór ryknął gniewnie, z całym impetem uderzył w ścianę i zwalił się pod nią.

-Myślisz, że stracił przytomność?- Torgga podbiegł do leżącego Buttala i pomógł mu wstać. Młody kurier przyjął wyciągniętą dłoń i spojrzał nad ramieniem brodatego zabijaki. Rozrywacz właśnie podnosił się na przednich łapach, energicznie potrząsając łeb.

-Nie sądzę. Biegiem!- wysapał, obracając się w stronę gdzie według jego mniemania był posterunek rozładunkowy i znów zaczął wyciągać pałąkowate nogi ile fabryka dała.

Po kilkunastu sekundach za plecami uciekających krasnoludów rozległ się rozwścieczony ryk.

-Chyba się obudził.- Torgga uśmiechnął się blado.

Buttal zaryzykował spojrzenie przez ramię i od razu tego pożałował. Przerośnięty szczur pędził za nimi, przebierając za równo przednimi jak i zadnimi łapami. Poruszał się długimi susami, równie często biegnąc po ścianach jak i podłodze.

Kurier zmęł w ustach przekleństwo.

-Już niedaleko

Faktycznie, tunel powoli rozjaśniał się, by finalnie ukazać świetlisty portal na jego końcu. Torgga zaśmiał się niczym ktoś, kto nie ma nic do stracenia.

-Wiesz… Podobno pesymista widzi ciemny tunel!

-Co?!

-Optymista widzi światełko w tunelu. Realista widzi światła kolejki…

-A maszynista widzi trzech debili na torach.-
Buttal dokończył złotą myśl towarzysza, którą to wiele lat wcześniej sprzedał mu dziadek.

Torgga spojrzał na kuriera, po czym zaśmiał się tubalnie, kiedy oba krasnoludy wpadły do jaskini, w której mieściła się stacja rozładunkowa. Stojący przy kolejce Fungi Loudgren zagryzł ustnik fajki i uniósł w górę garłacz. Za jego plecami stała piątka uzbrojonych i gotowych do walki krasnoludów.

-Na bok, chłopaki!- krzyknął, widząc wybiegającą z tunelu dwójkę.

Buttal niewiele myśląc ugiął nogi i rzucił się na bok, lądując pod stertą skrzynek. Torrga miał mniej refleksu, przez co nim zdążył uskoczyć, w jego bok uderzył bark wybiegającego z ciemności potwora. Wojownik zaklął tylko, przeleciał kilka metrów w powietrzu i z trzaskiem wylądował na stosie drewnianych skrzyń.

Rozrywacz zaś potrząsnął zalanym krwią pyskiem i zamrugał lśniącymi ślepiami. Jego uwagę zwróciła dopiero chmura śrutu kalecząca mu korpus oraz krzyk głównego operatora kolejki.

-Hej! Tutaj, pieprzony pomiocie! Głodny?! Mało ci było do tej pory?!

Stojące za nim krasnoludy spięły się, widząc szarżującego potwora. Fungi zaś uniósł tylko dłoń.

-Spokojnie…

Rozrywacz rozwarł szczęki i wydał z siebie przeciągły ryk, w biegu rozpryskując ślinę i krew. Laudgren przełknął ślinę.

-Spokojnie…

Potwór przyśpieszył, kłapiąc szczękami.

-Spokojnie!

W końcu bestia skoczyła, podkulając pod siebie zadnie łapy i wyciągając pazury w kierunku oczekujący brodaczy.

-Teraz!

Fungi krzyknął ile sił w płucach, padając na ziemię. Stojący za nim brodacze uczynili to samo, odsłaniając wagonik kolejki z zamontowanym na nim działkiem. Klęczący przy armatce górnik zaklął i z całej siły pociągnął za sznurek, pozwalając zapadce opaść na zapalnik.

Leżący kilkanaście metrów dalej Buttal odruchowo pochylił się i ukrył głowę pod rękami, kiedy eksplozja wstrząsnęła grotą. Chmura kartaczu, gwoździ, tłuczonego szkła oraz kamieni przetoczyła się przez lufę broni i szatkując ciało stojącego na linii strzału potwora.

Kiedy po kilkunastu sekundach kurier podniósł głowę, w uszach dzwoniło mu potężnie. Zamrugał i zakasłał, by finalnie dostrzec leżący na podłodze, rozerwany korpus bestii.

-I o co tyle hałasu… ?- Fungi Laudgrrn podniósł się powoli z ziemi i otrzepał dłonie, patrząc krytycznie na krwawy ochłap którym stał się Rozrywacz.
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...
Makotto jest offline  
Stary 09-11-2012, 01:09   #64
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Jean Battiste le Courbeu


Letnia rezydencja hrabiny de Periguex była co najmniej wystawna. Rozległe ogrody, fontanny, egzotyczne drzewa oraz altany otaczały wspaniały budynek wybudowany z białego marmuru, o dachu krytym czerwoną dachówką i upstrzonym malutkimi wieżami. Na samym środku natomiast lśniła szklana kopuła obserwatorium zbudowanego nad główną częścią całego budynku. Jean musiał przyznać, że mimo że rezydencja młodej wdowy nie była równie wspaniała co Pałac Królewski, i tak robiła wrażenie swoją nowatorskością i pod pewnymi względami ekstrawagancją architektoniczną. Kto ośmieliłby się w dzisiejszych czasach, czczących kolumnady i zdobne krużganki, postawić wielką kopułę na dachu? Kto, zamiast wystawnej sali balowej wolałby wielki, zadaszony taras otoczony ogrodem.

Wysiadający z karocy le Courbeu musiał przyznać że pod pewnymi względami, dziewczyna miała odwagę. Albo nie tyle odwagę, co dość pieniędzy by nie przejmować się zbytnio zdaniem innych.

Stojący pod bramą lokaj spojrzał na gnoma i skłonił się. Jean dostrzegł nieco z tyłu prawie nie rzucających się w oczy ochroniarzy. Haftowane koszuliny, pończochy oraz trzewiki nie mogły zamaskować dość brutalnej roli dwóch masywnych mężczyzn, a przypudrowane twarze oraz peruki tylko dodawały ich kreacjom komizmu. Obaj nie wyglądali na zbyt szczęśliwych, ubrani w te kreacje.

-Pańska godność?- Jean szybko oderwał wzrok od dwóch nieszczęśników, słysząc głos lokaja który podszedł do niego na odległość kilku kroków.

Gnom zamaszystym ruchem zdarł z głowy kapelusz i w wyćwiczony sposób skłonił się.


-Jean Battiste le Courbeu.


-Witamy w Letniej Rezydencji. Czy życzy sobie pan zapowiedzi?

-Nie… Podziękuję.-
w gruncie rzeczy nie było potrzeby obwieszczać całemu światu że pewien gnom o renomie kobieciarza i intryganta wkracza właśnie na imprezę.

Lokaj skinął głową, skłonił się i ruchem dłoni zaprosił gościa do środka. Mniej więcej w połowie ścieżki prowadzącej do rezydencji, zza krzaków wyskoczył Sargas. Kocur przeciągnął się, ziewnął ukazując białe kły i ruszył u boku swojego pana.

-Tylko mi wstydu nie narób.

Kot spojrzał na gnoma tak wymownie że tego spojrzenia nie powstydziłaby się rozwścieczona kochanka, niezadowolona żona lub strażnik miejski który odkrył że proponowana mu łapówka to jakaś kpina. Jean uśmiechnął się tylko pod nosem i przyśpieszył kroku. W progu wyminął dwóch służących, proponujących zaniesienie jego płaszcza i kapelusza do szatni. Odmówił im, dobrze zdając sobie sprawę że jego ubiór idealnie komponował się jako całość. Co jak co, ale na takich spotkaniach towarzyskich jak bankiet i hrabiny de Pariguex styl był najważniejszy.

Dlatego też Jean z uśmiechem wszedł do wielkiego, zdobnego holu, wcześniej wycierając buty na puchowej wycieraczce.




W gruncie rzeczy już to miejsce mogłoby posłużyć za całkiem niezłe pomieszczenie do wyprawienia balu. Kalderabry, kominek, lśniąca podłoga… Tylko stołów zastawionych jedzeniem oraz winem brakowało. No i rzecz jasna tłumu gości.

Sam Jean natomiast został wyrwany z zamyślenia przez starczy głos za swoimi plecami. Prawie podskoczył, gdy zgięty w pół kamerdyner zbliżył się do niego tak cicho, że nawet Sargas mógłby się od niego uczyć. Mężczyzna miał na sobie ceremonialny strój opiekuna domu, składający się z białej koszuli, czarnej kamizelki oraz krótkiej, podbitej futrem pelerynki. W oczodole lśnił mu monokl.

-Och, kolejny maruder, jak widzę. Ta dzisiejsza szlachta… Nie wiecie że najlepszy jest początek balu? Ale nie ważne. Tak czy inaczej… Zapraszam do sali balowej, panie… ?

-Le Courbeu. Jean Battiste Le Courbeu.

-Ach… Ognimostrzowie… Zapraszam. Przyjęcia pani hrabiny są miejscem zawsze otwartym dla równie znakomitych rodów. Opuśćmy ten zabiedzony korytarz. I tak ominął pana toast inauguracyjny


Jean nie skomentował słów o „zabiedzonym korytarzu” świadom faktu że w pewnych sferach podłoga była czymś co przeciętnemu mieszczaninowi mogło wydawać się szczytem niebosiężnej wieży. Dlatego też gnom dziarsko stuknął obcasami i ruszył za wysuszonym starcem, który jak na swój wiek całkiem szybko przebierał nogami.

Koniec końców zatrzymał się przed szerokimi, zdobionymi złotem drzwiami za którymi słychać było gwar rozmów. Kamerdyner uśmiechnął się lekko, poprawił strój i spojrzał na gnoma.

-Drobna rada, panie Le Courbeu.

-Tak?

-Radzę nie dać się rozdeptać…


Kilka sekund później, po wkroczeniu do tłocznej sali, Jean zrozumiał aluzję.


***


Plotki na temat przepychu bali urządzanych przez hrabinę nie były ani trochę przesadzone. Było tłoczno, w Sali roiło się od szlachciców, arystokratów i przedstawicieli dobrych domów a stoły uginały się od dobrych trunków oraz napitków. Problem jednak polegał na tym że było aż… zbyt tłoczno! Na parkiecie pary wirowały niebezpiecznie blisko siebie, ludzie rozmawiali zbici w małe grupki a uwodziciele musieli rozmawiać z niewiastami prawie nos w nos. I jeszcze kelnerzy, którzy z łasicowatym wdziękiem prześlizgiwali się między goścmi, tylko cudem nie rozlewając trunków z niesionych na tacach kielichów. Gdzieś w dali grała mała orkiestra.

A nieszczęsny Jean widział niestety głównie kolana albo zadki. Smutnym było odkrycie, że otwartość głównej części bankietu dla wszystkich z wyższych sfer, sprawiało że wyższe sfery zwalały się na nim w większej ilości niż zwykle. Jakby sama obecność w tłumie rozgadanych nowobogackich oraz arystokratów miało podnieść komukolwiek status społeczny. Prawda, na samym początku przemawiała hrabina, ale Jean zdawał sobie sprawę że nawet gdyby był wzrostu przeciętnego człowieka to i tak nic nie zobaczyłby pomiędzy balonowatymi, postawionymi na sztorc perukami zakrywającymi głowy dam z towarzystwa.

Sargas zniknął do tego, najpewniej by podrapać kilka łydek, zgarnąć ze stołu jakąś większą rybę i oznaczyć jakiś szczególnie wartościowy krzak w doniczce jako swój teren. Albo wspomnianą doniczkę potraktować jak kuwetę.

Jeanowi zaś nie pozostało nic innego jak przeciskać się pomiędzy gośćmi, z nadzieją na dostanie się do schodów, sprezentowanie swojego zaproszenia i wejście na teras, gdzie ucztowali goście specjalnie zaproszeni przez hrabinię.

Zadanie to jednak nie było łatwe.

Najpierw gnom ominął grupkę spasionych kupców, debatujących o skutkach paktu o nieagresji z Conlimote i jego wpływie na przepływ towarów z Baledor. Potem seria uników pomiędzy kilkunastoma parami tańczącymi na środku Sali jakiś popularny taniec przywieziony z Westalii. A na końcu zadanie najtrudniejsze, banda kobiet w sukniach tak szerokich i obszernych, że pod każdą z nich zamieszkać mogłaby rodzina dzikich niziołków.

I własnie w tym momencie sytuacja wymchnęła się spod kontroli Jeana. W końcu takie suknie powinny być miękkie, prawda? Miękie, możliwe do chociaz delikatnego odkształcenia ich i ruszenia dalej. Niestety, każda z tych kopuł zaiweszonych w pasie wypudrowanych lampucer była wzmocniona od spodu dużą ilością drutów, spinek oraz linek. Efekt był taki, że nieszczęsny gnom odbił się od jednej z nich, rozpłaszczył na drugiej i po kilku sekundach gorączkowej walki o życie został wypluty z zupełnie innej strony niż była jego celem. Nieco oszołomiony zatoczył się i opadł na krzesło stojące przy okrągłym stoliku. Dłonią przejechał po twarzy.

-To jakiś koszmar…

-W końcu ktoś na tej sali powiedział coś z sensem.


Jean zamarł, bo poczuł tak zwane „coś”. Włosy na jego karku zjeżyły się, po plecach przebiegł mu dreszcz a wąsy samoczynnie podniosły się do góry, wspólnie sygnalizując swojemu noscielowi że właśnie znalazł się w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie i że jak najbardziej powinien być z tej sytuacji zadowolony. O wszystkich tych rzeczach powiedział gnomowi mu jego męski instynkt.

Bo co jak co, ale siedząca naprzeciwko kobieta była równie piękna, co ezgotyczna. Uśmiechnęła się leciutko, wprawnym ruchem chwyciła butelkę rumu i bez ronienia ani jednej kropli napełniła trunkiem dwa wysokie kielichy.




Następnie kciukiem zatchnęła korek na szyjce butelki i jedno z naczyń podsunęła Jeanowi.

-No, szlachetny panie, przysiadacie się do mnie bez pytania o zgodę, prawicie tezy które mogłoby obrazić panią domu a finalnie nie podajecie mi nawet swojego imienia.- rzuciła lekkim tonem, a każde słowo naznaczone było przyjemnym dla ucha akcentem ze wschodniego A’loues.- Mimo to częstuję was szlachetnym napitkiem i zabawiam rozmową

Jej usta nieznacznie rozciągnęły się w uśmiechu.

-Jestem Seravine Savoy.


Garkthakk


Jest wiele rzeczy, które w miemaniu ludzi są strasznymi przeżyciami. Powrót żony do domu, kiedy to leży się w łożnicy z kochanką. Nakrycie przez ojca z butelką jego ulubionego wina w domowej piwniczce. Przemowa do wielkiej rzeszy ludzi, ze świadomością że to co ma się im do powiedzenia raczej nie przypadnie im do gustu. Jednak wszystkie te rzeczy wydawały się niczym, w porównaniu do faktycznej groźby utraty życia przed jaką stanął Garkthakk.

Półork z pewnym przerażeniem spojrzał na otwierające się po jego lewicy dziury w piasku, powoli i nieubłaganie odsłaniające korpusy wychodzących z ukrycia ankhegów. I tak mieli szczęście, że pierwszy z potworów obudził się przed swoimi pobratymcami, bo w innym wypadku za równo barbarzyńca jak i jego krasnoludzki towarzysz w boju nie mieliby żadnych szans. Już walka z jednym ankhegiem była wymagająca, a za równo Gark i Thrain byli wyraźnie zmęczeni i ranni.

Krasnolud zaklął cicho, zdając sobie sprawę w jak podbramkowej sytuacji się znaleźli.

-Osz kurwa…- spojrzał szybko na półorka, po czym obaj zwrócili wzrok na stojącego pod drzwiami Shana. Złodziej pogwizdywał spokojnie, wkładając kolejne wytrychy w szparę przy drziwach. Obaj, niczym jeden mąż, przebiegli kilka metrów dzielących ich od włamywacza, przeskoczyli murek pomiędzy piaskowym nasypem a schodami i stanęli po obu stronach pracujacego mężczyzny.

Ela-i westchnął tylko.

-Nie lubię gdy ktoś gapi mi się na ręce.

-Czy zdajesz sobie sprawę że ja i Garkthakk prawie zginęliśmy, walcząc z tym opasłym robalem.

-Tak, słyszałem jak klniecie
…- złodziej nawet nie spojrzał na krasnoluda, nieznacznie przesuwając trzy równoległe wytrychy do góry.

-A czy zdajesz sobie sprawę że kolejne dwa bydlęcia wygrzebują się właśnie z piachu, kilka metrów od nas… ?

-Tylko dwa? W takich warunkach spodziewałem się co najmniej roju


Garkthakk poczuł jak wzbiera w nim złość. Narażali życie, walczyli i przelewali krew, a ten zapluty bękart szakala, bezczelny złodziej, syn dziwki, kpił z nich i rzucał pogardliwe uwagi na temat ich wysiłków. Półork czuł jak gniew rośnie w nim niczym para w gejzerze, jak ogień w palenisku, jak lawa w przebudzonym wulkanie. Czuł, jak z każdą sekundą rośnie jego chęć chwycenia malutkiego, parszywego łba złodzieja i rozłupania go o ścianę, tak by krwawa miazga ozdobiła mury starożytnej świątyni.

W brutalnych, pełnych krwi rozmyślań wyrwał go odległy głos Thraina i ciągniecie za rękaw.

-C… Co?

-Mówię żebyś się ruszył! Złodziej otworzył drzwi!-
krasnolud po raz kolejny pociągnął barbarzyńcę za rękę, raz po raz rzucając zaniepokojone spojrzenia w stronę dwóch wygrzebujących się z ziemi ankhegów. Oba owady były już praktycznie wolne z okowów swoich piaskowych kryjówek i teraz trzęsły cielskami, pozbywając się resztek pyły spomiędzy chitynowych pancerzy.

-No rusz się! Chyba że chcesz być obiadem tych bydląt!

Gark zamrugał oczami, pozbywając się resztek straszliwych myśli które na kilka sekund pochłonęły go bez reszty. Skinął głową i wraz z towarzyszem ruszył w stronę otwartych wrót, by następnie obrócić się i wspólnymi siłami zatrzasnąć je przed pyskami dwóch szarżujących bestii. Garkthakk uśmiechnął się lekko, słysząc wściekłe piski robali i drapanie pazurami o kamienne wrota.

-Heh… Dobra robota.

-Ta… Żyjemy.

-Chłopaki…

-Szczerze, to już myślałem że po nas.

-No ja też. Już z jednym było źle…

-Chłopaki.

-A te paszcze? Cholera, nawet kamienne kojoty nie mają takiego rozstawu szczęk.

-Kojoty nie ważą pół tony.

-Chłopaki!

-Czego?!
- za równo półork jak i krasnolud obrócili się, gniewnym spojrzeniem mierząc stojącego kilka kroków dalej złodzieja. Ich złość minęła jednak szybko, kiedy dostrzegli powód dla którego Shan ośmielił się przerwać im dyskusję.

Świątynia Ognistego Pana Poranka.




Ela-i uśmiechnął się nieprzytomnie na widok kamieni szlachetnych oraz złota pokrywającego zakurzone posągi.

-Jesteśmy bogaci


Marco


Cała karczma pękała w szwach. Spoceni, na wpół pijani rzeczni dokerzy krzyczeli, wymachiwali kuflami i głośno dopingowali dwójkę okładającą się pięściami na środku karczmy. Tanie dziwki piszczały i krzyczały, często pozbawiając nieuważnych obserwatorów widowiska ich sakiewek. Równie zachwyceni byli kieszonkowcy, ale nikt w radości nie mógł dorównać właścicielowi wyszynku, który dobrze wiedział że im lepsza walka, tym więcej piwa i innych alkoholi zamawiali widzowie.

A bijatyka była naprawdę przednia. Dwóch mężczyzn, których kłótnia zaczęła się w chwili gdy niższy i nieco grubszy z nich potrącił drugiego w czasie picia piwa, a przeszła w bójkę gdy ten wyższy rozbił kurduplowi kufel na głowie, było naprawdę zaciętych. Nawet stojący nieco z boku Marco musiał przyznać, że mimo braku finezji oraz odpowiednich zdolności w wykorzystywaniu własnych ciał jako broni, walczący popisywali się dużą znajomością brudnych ciosów i jeszcze większą odpornością na nie. Adept inkwizycji w pewnym momencie aż gwizdnął cicho, kiedy grubas uniknął lewego sierpowego swojego przeciwnika, pochylił się, uderzył głową w jego żołądek a finalnie przerzucił go przez barki, by ten z całym impetem uderzył o drewnianą podłogę.

Młody mężczyzna zamarł, czując czyjąś dłoń pełznącą mu po pasku w stronę sakiewki. Dowolny inny biesiadnik pewnie nie zauważyłby nawet tego, ale Marco nie był ani pijany, ani szczególnie podekscytowany walką. Dlatego też odczekał chwilę, gdy rzezimieszek prawie dotykał palcami woreczka z jego pieniędzmi, po czym niezbyt delikatnie chwycił go za nadgarstek.

Spokojnie odwrócił się w stronę złapanego złodzieja.

-To chyba nie twoje… ?- zamarł, widząc kogo udało mu się złapać.

Dziecko, dziewczynka, wyglądała naprawdę nędznie, z długimi, poplątanymi włosami, łachmanami zamiast ubrań oraz apaszką na szyi, która w ciągu życie na ulicy zmieniła się w szaro-burą szmatę. Marco uniósł brwi, spodziewając się zobaczyć chciwego złodziejaszka, a nie wychudzone i przestraszone dziecko.

Dziewczyna zaś spodziewała się krzyków, wrzasków, wygarbowanej skóry i wrzucenia do rynsztoka, dlatego też zaczęła szarpać się i piszczeć jak nieboskie stworzenie. Nim zaskoczony mężczyzna zdążył zareagować, goła stópka złodziejki trafiła go w kostkę. Boleśnie. Piętą. Zaskoczony nagłą eksplozją bólu Eleadora zatoczył się do tyłu i upadł na zydel, jednocześnie wypuszczając smarkulę. Dziewczyna zaś, spodziewając się pogoni, obróciła się na pięcie i nie tracąc czasu zniknęła pomiędzy innymi biesiadnikami.

W tym samym czasie walka dobiegła końca. Grubas, któremu udało się przenieść przeciwnika do parteru, usiadł mu na piersi i bezlitośnie jął go okładać kułakami. Po niecałej minucie twarz jego konkurenta zmieniła się w krwawy ochłap, a sam pokonany zaczął słabo deklarować poddanie się.

Marco wstał i westchnął, nie mogąc dostrzec dziewczynki wzrokiem. Z drugiej strony walka się skończyła, gwar przycichnął a karczmarz nie miał już pełnych rąk roboty. Zaś praca Eleadory wciąż na niego czekała.
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...
Makotto jest offline  
Stary 10-11-2012, 23:14   #65
 
vanadu's Avatar
 
Reputacja: 1 vanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znany
Huk i dym, to zapamiętał Buttal z chwili wystrzału... i cichy głosik w jego głowie powtarzający: tylko nie trafice we mnie!

Gdy opadł kurz i dym kurier podniósł się, rozprostował i rozejrzał. Następnie podszedł do bestii sprawdzić przezornie czy była martwa. Była.
Nikt z wielkimi dziurami w głowie i korpusie nie jest w stanie normalnie funkcjonować. No chyba że trolle, ale ona potrafiły zregenerować się nawet jeśli tylko ich łeb został w całości.Z bocznego tunelu zaś wypadł Sannl:

- O... Już po wszystkim rzucił.
- Tia, po wszystkim. Myślałem że nasze trupy już tam zostaną... Cały jesteś? Mniej więcej znaczy się? odparł mu lekko jeszcze wstrząśnięty lecz nie zmieszany Resnik. Po czym obróciwszy się w stronę działa powiedział do Fungiego:
- Dzięki ci!

- Jakie dzięki, jakie dzięki? To bydle i tak musiało zostać zabite, a w tym wypadku nie widziałem sensu żebyście przy okazji ginęli- odparł kierownik po czym podszedł do Torggiego i złapał go za ramię, wyciągając z rozbitej skrzynki na której wylądował wojownik.
Następnie zaś zmarszczył brwi, spojrzał na sponiewieranych towarzyszy i finalnie sięgnął na ziemię, gdzie leżały sztabki srebra które wcześniej znajdowały się w rozwalonym przez zad Torggiego pudle i powiedział do przypadkowej ekipy dezynsekcyjnej:

- To nasz urobek. Zasłużyliście- powiedział, dając każdemu po jednej sztabce.


Buttal skłonił się w podzięce i rzekł:

- W takim razie skoro to bydle już nie żyje trzeba iść po zwłoki trzeciego górnika.... Zakładam że pochowamy go w mieście? - skierował swe pytanie do zwierzchnika górników.

- Nie... Nie ma sensu wieźć ciała taki kawał. Mamy komorę pogrzebową tutaj, niedaleko. Będzie trzeba jednak dostarczyć raport o tym co tu zaszło do Centrali w Morr i listę z imionami zabitych górników - zarządca wyrobiska westchnął, opierając się o oskardzie:

- W sumie ten pieprzony potwór zabił mi czterech ludzi.

- Przyjmij moje najszczersze kondolencje, czcigodny zarządco. Jeśli sobie życzysz zajmę się dostarczeniem tego dokumentu, i tak zmierzam w pobliże - złożyć raport w siedzibie mojej kompani odrzekł mu Buttal.

Górnik podrapał się po głowie i westchnął. Po chwili sięgnął pod pazuchę, wyjął plik papierów i dopisał coś do kolumny nazwisk. Następnie włożył je do koperty i przewiązał łańcuszkiem spiętym małą kłódką. Dając je kurierowi powiedział:

- Dobrze. Masz. Powinni ci coś za to odpalić, ale nic nie gwarantuje. Lepiej odebrać zapłatę nim otworzą kopertę, bo informacje w środku nie są zbyt wesołe


- [i]Dziękuje ale nie wezmę za to zapłaty. Dostarczyć informację o pochówkach to sprawa honorowa a nie zarobkowa - odparł poważnym tonem Buttal.

Krasnolud skinął w odpowiedzi głową i westchnął, poprawiając hełm:

- W takim razie powodzenia. I żebyście nie mieli więcej takich niespodzianek na drodze.

Fungi skinął głową, zarzucając muszkiet na ramię:

- [i]Słyszeliście zarządcę, chłopaki! Jazda do kolejki i bez guzdrania się!

Buttal zadowolony wtarabanił się z powrotem na wózek. Rozsiadł się względnie wygodnie opodal swego towarzysza walki, Torrgim.

We względnie wesołych jak na warunki okolicznościach rozmawiali sobie o życiu, przeszłości i innych pierdołach. Wojownik opowiadał o swym udziale w zwalczaniu najazdów pirackich na przybrzeżne miasteczka oceanu oraz o dziwach napotkanych w świecie. Walczył również z zielonoskórymi, Wendolami oraz pijakami w barze, gdzie dorabiał jako wykidajło. Ze swojej strony Buttal opowiadał, oczywiście dyskretnie pomijając nazwiska i szczegóły umożliwiające identyfikacje - zabawne anegdotki ze swej pracy, głównie na poczekaniu zmyślone lub ubarwione. Podróż minęła im przyjemnie.
 
vanadu jest offline  
Stary 12-11-2012, 15:55   #66
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Posiadłość zaprojektowano tak by olśniewała przepychem. I olśniewała.
Tyle że tym i niczym więcej. Pałacyk Amandy Wilhelminy de Periquex był pozbawiony fantazji, animuszu, ekstrawagancji. Był klasyczny aż do bólu.
I olbrzymi... Jean zastanawiał się po co hrabinie aż tak wielka posiadłość. Przecież nie płynęła w niej krew ogra albo giganta.
Odpowiedź na to pytanie padła szybko. Wystarczyło spojrzeć do sali balowej.
Amanda musiała spędzić na to przyjęcie chyba pół miasta. Aż dziw, że mogli się jeszcze poruszać w tym tłoku.
Najlepsi w mieście muzycy próbowali się zmierzyć z tym natłokiem hałasu grając najpiękniejsze utwory na specjalnie zbudowanym podwyższeniu.


W których w dźwiękach skąpane pary odbywały rytuał taneczny, wysoce sformalizowany.


Każdy krok, każdy gest musiał być wykonany z matematyczną niemalże dokładną i precyzją godną jubilera.
Tu nie było miejsca na spontaniczność. Krok w przód, skłon, krok w tył, obrót...
Niczym na tokowisku bojowników batalionów. Nawet cel był ten sam. Oczarować samiczki. Wszak najlepsi tancerze przyciągali wzrok zgromadzonych dam.

Ale parkiet nie był miejscem dla Jeana. Gnom był co prawda bardzo charyzmatyczny i umiał czarować damy, ale nie tańcem... tylko słowami. Dlatego odsunął się od parkietu i wirujących. I przysiadł się do stolika.
A Olidammara musiał mu sprzyjać, skoro akurat trafił na ten stolik. Bo czyż Roześmiany Łotr nie też władcą kapryśnego losu?

Dźwięczny głos towarzyszył pięknemu licu i ekstrawaganckiemu podejściu do ubioru kobiety. Ale mimo tej ekscentryczności ubioru nie można było odmówić Seravine Savoy dobrego gustu.

Gnom więc przyglądając się kobiecie, uśmiechnął się i podkręcił wąsa.- Z tych trzech zbrodni o które jestem oskarżony, jedynie ostatnia jest zbrodnią śmiertelną. Nie przedstawienie się tak uroczej rozmówczyni to niewybaczalny błąd. Cieszy mnie więc, że mogę ów błąd naprawić. Jestem Jean Battiste Le Courbeu.
Na kolana gnoma wskoczył kocur.- A to jest Sargas, mój wspólnik.
Seravine uśmiechnęła się leciutko, trzymając kielich w dłoni. Nie skomentowała rybiego ogona zwisającemu kotu z pyska.

-Miło mi pana poznać.- odpowiedziała, rozglądając się po sali.- Mam nadzieję że będzie pan interesującym rozmówcą, w przeciwieństwie do półgłówków którzy próbowali mnie zagadywać do tej pory.
Westchnęła ostentacyjnie by rozciągnąć wargi w uśmiechu.
-Czy wszyscy arystokraci z Periguex to nudziarze?
-Czy wszyscy w mieście to nie wiem. Na pewno wszyscy w tej sali. Większość wszak to pieczeniarze uchwyceni naszej gospodyni w nadziei, że wślizgną się do jej serduszka, łoża i do jej skarbca. Niekoniecznie w tej kolejności.-
odparł ironicznie gnom.- Jeśli szukasz pani rozrywki to... nie wiem czy tu ją znajdziesz. Przyznaję że spodziewałem się czegoś bardziej widowiskowego niż... stosy tańczącej krynoliny.
-Och.-
Seravine przewróciła oczami, pogardliwie machając ręką na cały zebrany w sali tłum.- Prawdziwe widowisko, zabawa oraz najważniejsza część tego bankietu odbywają się na tarasie.

Przymknęła oko i wycelowała palcem w schody, uwieńczone portalem prowadzącym na zewnątrz. Jean od razu dostrzegł trzech stojących tam stróżów oraz kamerdynera, którego spotkał przed kilkunastoma minutami. No tak.. zabawa dla wybranych. Dla bogatych, wpływowych i znaczących coś w stolicy.-To właśnie tam goście właściwi bawią się w towarzystwie naszej gospodyni. A pan? Pan nie wygląda mi na "pieczeniarza" uchwyconego kiecki naszej dobrodziejki.
-Oczywiście że nie...
- rzekł żartobliwym tonem Jean.- Z moim wzrostem łatwiej się wślizgnąć pod suknię niż się jej uchwycić. Łatwiej, ciekawiej i przyjemniej.
O dziwo, to wślizgnięcie pasowało bowiem do metod działania Jeana. Czyż nie tak wślizgnął się w posiadanie pewnej koperty? Jean upił nieco trunku z kielicha.-Jeśli przez zabawę na tarasie mam rozumieć korowód pochlebców do naszej gospodyni, to... raczej zostanę przy tym stoliku.
Znów podkręciwszy wąsa rzekł.- Mnie sprowadziła tu ciekawość, a ciebie milady?
-Powiedzmy że miałam powody podobne do pana. I żadna ze mnie lady.-
przewróciła oczami.- Tatko miał śladowe ilości ziem na granicy Wielkiego Mokradła a po jego śmierci mój kochany braciszek wszystko roztrwonił. Tytuł mam tylko symbolicznie, i szczerze myślę czy go nie sprzedać.
Poirytowana upiła łyk rumu, nawet się nie krzywiąc.
-A taras... Nie. To zupełnie inna sprawa. Ludzie tam co prawda liczą na rozmowę z hrabiną, ale i tak głównym punktem zabawy tam są nowe znajomości. No i dochodzi do tego pokaz sztucznych ogni, muzycy pierwszego sortu oraz potrawy przy których widoczne tutaj frykasy to ledwie przystawki.
-Szkoda by tracić tytuł, zwłaszcza że zawsze można nim machnąć przed czyimś nosem w razie potrzeby. Może to niedyskretne pytanie z mej strony, ale... czy w takim razie trudnisz się czymś panno Savoy?-
spytał Jean z zainteresowaniem drapiąc się po brodzie.- Przyznaję, że poczułem coś słysząc panny głos... adeptka sztuki magicznej?
-Och, niestety nie mam aż tak dystyngowanej profesji.-
zaśmiała się cicho, kręcąc głową. Palcem odgarnęła lok czarnych włosów który opadł jej na policzek.- Doglądam resztek majątku, przypisanych mi przez ojca. Niewielkie udziały w kilku kompaniach kupieckich, mała winnica... Nic wielkiego, ale pozwala na słodkie nieróbstwo i udawanie szlachcianki...

I z zadowoleniem rozparła się na fotelu, zarzucając nogę na nogę. Była ubrana niezwykle ekstrawagancko. Oczywistym zadarciem z modą był jej żabocik, kapelusz oraz naszyjnik, ale biała koszula oraz dość obcisłe spodnie i skórzane buty były szczytem ekstrawagancji. Kilka stojących niedaleko kobiet o twarzach białych od pudru spojrzało na rozmówczynię gnoma i zaczęło pełną oburzenia dyskusję.
Panna Savoy uśmiechnęła się tylko.-Nie mówię jednak że to udawanie mi szczególnie wychodzi.

-Jestem pewien, że posiada pani wiele ukrytych talentów. Ten nos.
- tu gnom pstryknął się w czubek swego nochala.- Zwykł się nie mylić w takich sprawach. Czuję potencjał.
Zaśmiał się głośno, po czym rzekł z uśmiechem.- Ja ze swej strony jestem co prawda tylko potomkiem ogniomistrzów, ale i czarownikiem. Całkiem zdolnym... No... może bez przesady.
Żeby udowodnić swój talent, le Courbeu wykonał kilka gestów, wypowiedział kilka słów machając dłonią nad stołem. I tworząc nimi niewielką iluzję dwóch upudrowanych babsztyli w perukach z wyższych sfer, bez całego tego rusztowania i strojów, za to splecionych w lubieżnej pozie.

Seravine wytrzeszczyła oczy i zaśmiała się w sposób do damy nie przystojny. Dłonią biła o oparcie fotela, pochyliła się do przodu a jej śmiech był otwarty i szczery, jak to się mówi, pełną gębą. Ale określenie to nie pasowało do ślicznego lica oraz do tego że owy śmiech był jednocześnie bardzo dla ucha przyjemny.

Podobnie zareagowało kilkunastu mężczyzn w towarzystwie, a kobiety, jak wymagała tego etykieta, zaczęły mdleć lub udawać napady duszności.

Po kilkunastu sekundach Seravine uspokoiła się, palcem pozbywając się łez perlących się w kącikach jej oczu.
-Cóż, właśnie zdobyłeś sobie moją sympatię, panie Jean.
-Skarb zatem zdobyłem nieoceniony. Ale nie tylko iluzje są moim talentem. Czasem potrafię stworzyć coś bardziej... materialnego.-
rzekł tajemniczo Jean i wyciągnął kopertę Obadiacha zza pazuchy.- Sprawdzimy może jak daleko zajdziemy dzięki niej?
Seravine uniosła brew i uśmiechnęła się, dopijając swój kielich rumu i bez oporów łapiąc butelkę.
-Jest pan pełen niespodzianek, panie Jean. Z przyjemnością sprawdzę jak daleko zajdziemy na pana złotoustych talentach.- mówiąc to, zaczekała na Jeana i podała mu łokieć. Była dość niska, więc Jean nie wyglądał z nią bardziej komicznie niż powiedzmy, stary hrabia z młodą kochanką.

I tak też gnom z nową towarzyszką ruszył przez salę, tym razem nie musząc się przeciskać. W końcu ludzka kobieta i ktoś z "niskich" ras idący pod rękę, byli zjawiskiem na tyle egzotycznym że aż strach było doń podchodzić.
Sargas kroczył tuż za ową parką niczym ochroniarz. Podniesiony ogon kota machał na boki, a sam Jean zabawiał towarzyszkę słowami.- Nie wyglądasz milady na kobietę, która gustuje tylko w nic nie robieniu. Czy podobnie jak nasza gospodyni uprawiasz, szermierkę łucznictwo? Bo na pewno hippikę.
Ponieważ zbliżali się do ochroniarzy pilnujących tarasu, gnom machał kopertą wachlując oblicze. By od razu wiedzieli, że nie powinni zaczepiać specjalnych gości hrabiny.

I tak też się stało. Ochroniarz pokłonił się i przepuścił dwójkę na schody, kamerdyner puścił gnomowi oko i otworzył drzwi, dla czystej zasady odbierając zaproszenie i wkładając je za pazuchę.
-Czy mam państwa zapowiedzieć?- zapytał poważnym tonem, zadzierając w górę swój orli nos.
Seravine zakręciła lok na palec i spojrzała pytająco na gnoma.
-Czy chcemy by nas zapowiedziano, panie Jean?- zapytała, z dużym zadowoleniem przedrzeźniając starego kamerdynera.
-Nie wypada chyba odbierać gospodyni jej chwały. W końcu to jej przyjęcie.- rzekł z uśmiechem Jean.- Ale... jeśli masz taki kaprys, to możemy zabłysnąć.
-Niee...-
dziewczyna pokręciła głową.- Wolałabym nie zostać arcywrogiem naszej drogiej gospodyni, odbierając jej przywilej bycia jedyną skandalistką na jej własnym bankiecie.
Uśmiechnęła się lekko i spojrzała na kamerdynera, który już zaczął nabierać powietrza by zaprotestować. Finalnie jednak odchrząknął tylko, poprawiając zmarszczki na szacie.
-Tak... W takim razie życzę owocnego wieczoru...- wymamrotał, przekręcając klucz w zamku i otwierając oszklone drzwi na taras.
-No to sprawdźmy jakie to skandaliczne widoki ujrzą nasze oczy. -rzekł gnom do swej towarzyszki rozglądając się ciekawsko.- Bo opowieści o przepychu jakie krążą po mieście...
Nagle zatrzymał się i spytał.- Swoją drogą, nie powiedziałaś mi jeszcze jakie to rozrywki zajmują ci czas, kiedy nie musisz udawać szlachcianki.
Nagle gnom sobie o czymś przypomniał.- A i kota też wpuście.
-Rozrywki? Łażę po karczmach, wkurzam zarządców gildii kupieckich, gram na wyścigach konnych... Wiesz, bogate życie na które powinno mnie nie stać.- wzruszyła ramionami, z uśmiechem obserwując jak kamerdyner czerwienieje i przez zęby cedzi "Oczywiściemójpanie...".

Sargas zaś zadarł ogon i dumnie wkroczył na taras, który faktycznie zapierał dech w piersiach. Oszklone zadaszenie przepuszczało światło gwiazd i księżyca. Magicznie stworzone, fosforyzujące motyle krążyły chmurami nad głowami dość nielicznych biesiadników a wzdłuż skraju tarasu były małe oczka wodne, przechodzące w bajecznie lśniące wodospady.
Do tego wszystkiego należało dodać stoły z czarnodrzewu, uginające się od egzotycznych potraw, pawie krążące pomiędzy gośćmi oraz duże podium dla orkiestry u szczytu tarasu.

Przepych, przepych i...tandetny gust. Widząc atrakcje tarasu przypominały się Jeanowi rodzinne przyjęcia. Oczywiście nie tak bogate i robione z mniejszym rozmachem, ale poza tym... podobne. Po bogatej krewnej Obadiacha... może się spodziewał zbyt wiele? Wszak bibliotekarz był uczonym nudziarzem.
-Aż kusi zapytać, więc jakim cudem stać na nie.- rzekł Jean Battiste rozglądając się po tarasie bardziej ciekawy przebywających na nim osobników, niż samym przepychem.- Mógłbym więc zaprosić cię na rajd po karczmach, niestety przybytki w których bywam nie zawsze są bezpieczne. Portowe knajpy pełne są nieokrzesanych marynarzy.
-Wiem, wiem, wiem.
- Seravine przewróciła oczami.- Jestem kobietą, mogą mnie skrzywdzić, to nie dla mnie. Gadanie!

Spokojnie podeszła wraz z gnomem do najbliższego stołu, by z pewnym krytycyzmem spojrzeć na łososia kłykciowego, przysmak z Baledor, o oczodołach i pysku wypchanymi kawiorem.
-Od trzeciego roku życia, praktycznie pod groźba noża, byłam zmuszana do lekcji baletu. Zapewniam cię, panie Le Courbeu, kopię niczym muł. A to...- uniosła lekko nogę, a Jean dopiero po chwili spojrzał na to co chciała zaprezentować, czyli buty.- A to są czterocalowe obcasy "Pięknej Lukrecji" ze sklepu panny Melaque, najgroźniejsze obuwie świata...
Ze stukotem postawiła stopę na podłodze.
-Umiem o siebie zadbać.- uśmiechnęła się czarująco.
-A jednak... umie milady czarować. Ta zgrabna nóżka mnie... zahipnotyzowała.- rzekł żartobliwym tonem gnom.- Tu jednak nie chodzi o płeć, a ogólnie o męską bandę dziką i wyposzczoną. Niemniej skoro milady podjęła wyzwanie to z przyjemnością będę przewodnikiem pani po świecie równie barwnym jak ten, choć nie tak ładnie pachnącym niestety.
Nalał sobie drogiego trunku i rzekł ze śmiechem.-Acz jednego można być pewnym. Nikt tak nie zmyśla, jak marynarze.
-Domyślam się. Świętej pamięci dziadek był żeglarzem bagiennym. A podobno im większa woda po której ktoś pływa, tym większe bajki przezeń opowiadane. A wierz mi, Jean, mój dziadek potrafił czarować mową nie mniej od ciebie.

Sama także porwała kieliszek i stuknęła nim o kielich gnoma, w nieformalnym toaście.
-Twoje zdrowie.
Stuknęły o siebie kielichy. Wino rozgrzało żołądek. Spoglądając na Seravine, gnom uznał, że nie ma znaczenia jak nudne i wtórne może się okazać to przyjęcie, on zapewne będzie się dobrze bawił w towarzystwie tej kobiety.

Sam gnom dostrzegł jednak coś, co w pewnym stopniu odciągnęło jego uwagę od towarzyszki. A dokładniej postawny jegomość o blond włosach, wbity w uniform floty Conlimote.
Gwiazda dzisiejszego wieczoru i gość honorowy hrabiny. Jack Aubrey.
Mężczyzna stał przy jednym ze stołów i z lekkim uśmiechem konwersował z grupką zebranych dookoła mężczyzn i kobiet.


- A skoro o blagierach mowa. Posłuchamy co też opowiada swym wielbicielom bohater wojenny?- rzekł gnom wskazując ambasador Conlimote.- Przyznaję bowiem, że choć taras cieszy oko, to jedyne co ratuje to przyjęcie w mych oczach to twoje urocze towarzystwo.
Seravine oparła wierzch dłoni na czole, parodiując omdlenie.
-Och tak, wspaniałe opowieści i smrodzie, morzu i rumie.- zaśmiała się perliście, poważniejąc po chwili. Poklepała gnoma po dłoni.- "Ale jeśli ma pan taki kaprys... ?"
Puściła Jeanowi oczko i razem z nim ruszyła w stronę bohatera Mórz Granicznych.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 12-11-2012 o 15:59. Powód: poprawki
abishai jest offline  
Stary 15-11-2012, 08:27   #67
 
Sierak's Avatar
 
Reputacja: 1 Sierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłość

Marco wszedł dziarskim krokiem do wnętrza wątpliwej reputacji przybytku, w dokach standard życia polepszał się znacznie, zaś wszelki brud i smród był tutaj tylko osobliwym folklorem, można powiedzieć znakiem charakterystycznym tego całego portowiska. Tawerna była obsadzona po sam dach, na jej środku zaś pięściami okładała się dwójka zapewne stałych bywalców.

Po chwili przyglądania się dwójce awanturników adept sam musiał przyznać, że czego jak czego, ale finezji i pomysłowości im nie brakowało, zaś ich styl znacznie różnił się od tego, który on sam reprezentował. Kierując się więc swoimi zasadami, walczący nie oszczędzali krzeseł, stolików i kufli innych gości baru, co o dziwo zawsze bardzo ich cieszyło, jak szkło rozbijało się na czyimś łbie. Na chwilę rozkojarzył go tylko incydent z sakiewką i aparycją złodzieja, którym wedle jego wyobrażeń miał być żylasty niziołek, a nie mała, niewinna dziewczynka. Marco w pierwszej chwili chciał pobiec za nią i dać jej chociaż te kilka monet, po namyśle jednak zaniechał stosunkowo dziwnie wyglądającego planu, jeszcze wpakowałby się w jakieś kłopoty. Większość doków miała to do siebie, że posiadała kogoś trzęsącego tą i inną, najbliższą okolicą. Taka osoba była potrzebna adeptowi i sposób, w jaki miał pozyskać jej sympatię (a obawiał się, że najprostszym sposobem tutaj jest danie komuś po ryju), nie grał większej roli dopóki cel zostanie osiągnięty.

Nie tracąc czasu przepchnął się przez ludzi obserwujących końcówkę pojedynku do lady. Widząc pijackie mordy bywalców olśniło mężczyznę, właśnie wpadł na pomysł jak z wymuskanego chłoptasia stać się zaufanym kumplem od flaszki połowy baru, to zaś na pewno otworzy mu w dokach kilka furtek. Co prawda przez myśl przeszło zwątpienie, jak inkwizycja podchodzi do kreatywnego myślenia, lepsze było to jednak od historyjki z siostrą. W wyższych sferach alkohol piło się co prawda bardzo rzadko, jednak nie przeszkadzało to w nadaniu Marco przydomka Kamienna Głowa.
- Witajcie karczmarzu! Sporo się dzisiaj u was dzieje, polej mi i kolegom przy barze najmocniejszej wódy, jaką masz na składzie - odezwał się na tyle głośno, by owi koledzy przy barze usłyszeli kto im stawia i jak wygląda.

Mężczyźni którzy siedzieli obok chłopaka spojrzeli na niego zaskoczeni, następnie na swoje powoli opróżniane kubki i z nieco strapionymi minami pozwolili nalać sobie dość śmierdzącej gorzały mędzonej na śliwkach. Sam karczmarz zaś spojrzał badawczo na Eleadorę.

- Coś w dobrym nastroju jesteś, chłopcze. Żem cię tu wcześniej nie widział...

- Bom nowy tutaj, niedawno przypłynąłem, a źle znoszę podróże morskie, to i przez cały czas żeglugi nie mogłem wypić ani kieliszka - wychylił na raz szklankę wódki stawiając ją z hukiem na ladzie, obok niej zaś kładąc złote słońce - jeszcze raz to samo - odrzekł nie dając po sobie poznać nawet najmniejszego skrzywienia po ognistym trunku.

- Czyli nadrabianie strat, powiadasz? Zacnie, zacnie... - karczmarz pokiwał głową, znów napełniając kubek chłopaka. W palce wziął też monetę. - Ale wiesz, ja też zacny jestem człowiek. I powiem ci, że za tyle to ty i tych tu czterech moczymordów moglibyście chlać do nieprzytomności.

Głową wskazał na nowych towarzyszy Marco, którzy osuszali swoje kubki z wyraźnym zadowoleniem. Jeden z nich, dryublas w wełnianej czapce, spojrzał z zaciekawieniem na chłopaka.

- A skąd żeś przypłynął, brateńku?

- Esport, to i podróż swoje trwała - odpowiedział bujając szklanką i przyglądając się płynowi wewnątrz - macie tu coś ciekawego? Ludzie? Miejsca? Kogoś unikać?

- Nas! - jegomość w czapce zaśmiał się gardłowo, by następnie klepnąć Marco w ramię. - Ale spokojnie, ty jesteś swój chłop, brateńku.

Barman pokręcił głową.

- Ty to być i do diabła się przybratał, Francis, jakby ci kubek gorzały postawił.

- A jasne! Bo prędzej mi diabeł da wódy niż ty, zdzierco!

- Eeee tam!

Francis zaś zaśmiał się jeszcze raz i wskazał na kolegów.

- Ja jestem Francis, a to mój brat, Alred, a ten cichy co pije bez słowa to Bruno. Straż ucięła mu język gdy powiedział publicznie coś, za co warto było na niego donieść.

- Donieść? Straż robi tutaj takie rzeczy za głoszenie własnych poglądów? - Udawał Greka Marco, wiedział że inkwizycja ma może ciężkie metody, ale żeby straż? Żołdacy wydawali mu się zawsze zwyczajnymi osiłkami zbyt tępymi, by przystać do inkwizycji.
- Prawdę mówiąc, skoro już rozmawiamy, to przybyłem tutaj znaleźć siostrę. Maria uciekła jakiś czas temu z Esport przed ożenkiem i mimo, że ojciec ją wydziedziczył trzymaliśmy kontakt listowny. Ostatni list jaki od niej dostałem - powinienem zawczasu jakiś spreparować dla podniesienia autentyczności, pomyślał Marco - mówił, że wiedzie się jej tutaj nieźle, a potem nic. Zero korespondencji, zaginęła jak kamień w wodę, próbowałem właśnie straż wypytać, ale nikt tam nie odnotował zabójstwa. Powiedzieli mi tylko, że mieszkała w dzielnicy biedoty i pomijając to, że mi nakłamała, nie mam żadnych poszlak. Żołdak wspominał coś o jakiś zaginięciach w piwnicznej, ale nie chciał powiedzieć nic więcej... Nie macie tu jakich miejskich legend albo kogoś, kogo powinienem szukać? Zadbać o siebie potrafię, potrzeba mi tylko wskazać cel... - Adept starał się być tak zaaferowany zaginięciem, jak się tylko dało. Miał nadzieję, że alkohol pomoże bywalcom przypomnieć sobie kilka faktów i gdyby były one poufne, złagodzić ów granicę wystarczająco, by się nimi podzielili.

Francis spojrzał najpierw na brata, potem na Bruna. Finalnie upił łyk z kubka i pokiwał głową.

- Wiesz, młody, dobry z ciebie chłop. Jeśli twoja siostra mieszkała w Piwnicznej, to może już nie żyć. Ale jeśli miała szczęście, tak jak Bruno, to trafiła do Niego... - znów zamoczył usta w naczyniu, milcząc. Jakby analizował, ile może chłopakowi powiedzieć.

- Niego...? - Zapytał niepewnie Marco, zamawiając tym razem całą butelkę i stawiając pośrodku rozmówców, tak by nie musiał zamawiać za każdym razem szklanek. Przodując libacji, otwarł naczynie i nalał z niego kolejny kubek, upił z niego kilka łyków.
- Mówisz o tym jak o jakiejś wielkiej tajemnicy, o której nikt nie powinien wiedzieć.

- Straż nie powinna wiedzieć. Te sukinsyny wszędzie szukają powodów, żeby komuś zrujnować życie a samemu poinformować szefostwo że stłumili rewolucyjne nasienie, i dzięki temu dostać premię. Bruno był przecież krzykaczem na targu portowym.

Marco znał ten zawód. W odpowiednim momencie krzykacze mieli podbijać ceny, ale często też po prostu zachwalali krzykiem niekoniecznie najciekawsze stragany i ogółem informowali ludzi o interesujacych ofertach.

Bruno ponuro pokiwał głową, osuszając kubek. Francis zaś podjął znowu.

- Jednak nie to było jego największym problemem. Gdy urżnęli mu język, jął krwawić jak zażynana świnia a żaden cyrulik nie chciał się babrać w jego posoce za kilka miedziaków...

- Ta straż... Nie ma kogoś, kto znajduje się ponad nimi? Kim można ich poszczuć? No i dalej nie odpowiedzieliście, kim jest ten tajemniczy On, nie jestem strażnikiem, a poruszę mury miasta, byle odnaleźć Marię. Sądząc zaś po tym, co mi powiedzieliście, straż raczej jest ostatnim miejscem, gdzie powinienem szukać pomocy...

- Czy ktoś jest nad strażą? Inkwizycja, chłopcze, inkwizycja.- barman spojrzał na swojego klienta i rozejrzał się z niepokojem.

- Weź szczym ryj, Francis. Skąd wiesz czy ktoś tu im nie kapuje...

- Phi. Tutaj sami swoi. A ty, młody... - spojrzał na Marco i dziabnął go palcem w ramię. - Do Inkwizycji tym bardziej się nie zbliżaj. Straż po prostu pomęczy, weźmie pieniądze i napluje. Kaci zaś przy okazji zrobią nagonkę która nie skończy się aż nie oskarżą co najmniej kilkunastu osób o herezje i nie urządzą ogniska na głównym placu. Ta... Pozwólmy tym fanatykom spać. Już lepsza straż, niż odkrycie że twoi sąsiedzi to skwarki.

Alred skinął głową.

- Ta... A co do Niego...- przerwał, jakimś sposobem podkreślając swoim tonem dużą literę. - On pomógł Bruno. I ogółem pomaga. Jak chcesz, to może cię do niego zaprowadzimy... Jeśli twoja siostra była w piwnicznej a nie jest, to możliwe że trafiła właśnie tam.

- Mam nadzieję, to jakiś miejscowy dobroczyńca, którego istnienie jest nie na rękę władzom? Skoro pomaga ludziom, co zgodne jest z dogmatami Najjaśniejszego, to dlaczego jego istnienie tak bardzo wadzi autorytetom? Na logikę on pomaga im w obowiązkach...? - Zapytał niepewnie adept, w głębi duszy zastanawiając się, dlaczego inkwizycja chce tępić kogoś, kto pomaga innym.

- Podkreślacie dzielnicę piwniczą, to mieszkańcom innych dzielnic ten On nie pomaga? No i oczywiście, jeżeli jest szansa znalezienia Marii, to będę bardzo zobowiązany mogąc chociaż zamienić z nim słowo.

- W innych dzielnicach ludzi stać na cyrulika. Myśmy sami tam mieszkali. - Francis zaśmiał się ochryple, odstawiając kubek. - Ja miałem złamaną nogę i kulałem. Alred problemy z płucami a Bruno wyrwał się stamtąd ale wrócił, z gębą pełną krwi, błagając o pomoc...

Drab machnął dłonią i westchnął, patrząc to na kubek, to na wciąż nie pustą butelkę.

- Wiesz, chłopcze, skończym pić potem. Najpierw poszukasz siostry, co by nie było że my tylko o wódzie i chlaniu myślmy. Pomóc komuś takiemu jak ty to już prawie obowiązek, jeśli nie przywilej. - zamaszyście klepnął Eleadorę w plecy, tak że adept prawie rozpłaszczył się na ladzie. Francis i Alred ze śmiechem wstali, klepiąc go przyjacielsko po ramionach, a Bruno pomógł mu zgramolić się ze stołka, kiedy pozostała dwójka ruszyła w stronę drzwi od karczmy, niosąc ze sobą butelkę trunku.
 
__________________
- Alas, that won't be POSSIBLE. My father is DEAD.
- Oh... Sorry about that...
- I killed HIM :3!
Sierak jest offline  
Stary 17-11-2012, 11:32   #68
 
Kizuna's Avatar
 
Reputacja: 1 Kizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodze
Westchnęła cicho, powoli kierując się do środka sklepu. Miała być dyskretna. Dyskretna jak ninja zbierający informacje na terenie wrogiego klanu. Jak gejsza mająca zatruć sake wrogiego generała. Niczym mistrz Iaijutsu wykonujący pierwsze cięcie. Inaczej mówiąc Tsuki miała tyle dyskrecji co dziki Bakemono w składzie porcelanowych figurek.

Po wejściu do sklepu, chwilę rozejrzała się po asortymencie, by wzrokiem odszukać sprzedawcę. Dopiero po nawiązaniu kontaktu wzrokowego mogła zadać pytanie.

-Czy to jakiś tutejszy zwyczaj by klient wychodził pełzając po ziemi?-

-Och, on?- półelf machnął lekceważąco dłonią.- Pchła, szargająca moje dobre imię. Nic wielkiego. Za to panienkę zachęcam do obejrzenia towarów, oferowanych przez mój skromny sklep. Nazywam się Lancel, a to moja "Pełna Sakwa".

Tsuki kątem oka rozejrzała się i dostrzegła że faktycznie, ceny w sklepie mieszańca były iście niewygórowane. Jedwabne stroje, sprzedawane po kilka złotych monet, bogato zdobiona broń, butelki z wytrawnymi winami a nawet ekskluzywna zastawa stołowa. Wszystko to sprzedawane było po cenach pospolitych towarów.
Chwila ciszy, gdy mrugała. Raz nawet przetarła oczy, czy aby dobrze widziała.

Tsuki była naprawdę kiepską aktorką.

Z niepewnym wyrazem twarzy spojrzała na sprzedawcę i wskazała dużą koszulę z jedwabiu. Dwie złote monety.

-Cena jest chyba niepoprawna. Zrobienie takiej koszuli kosztowałoby co najmniej trzy razy tyle ile tutaj jest podane.-

-Och, widzę że panienka zna się na rzeczy.-
grubasek prawie że w podskokach zbliżył się do wskazanego elementu odzieży i zdjął go z manekina.- Wspaniała, prawda? Lekka i zwiewna. Wspaniale by na panience leżała... A co do ceny, cóż, przyświeca mi idea by każdy w swoim życiu mógł zaznać odrobiny luksusu.

Uśmiechnął się serdecznie, i aż trudno było uwierzyć że przed kilkoma minutami rzucał ludźmi przed drzwi swojego sklepu.
Spokojnie wzięła koszulę na dłonie i przez chwilę przyglądała się jej.

Jedwab, najprawdziwszy jedwab. Tylko jak skoro od już kilkunastu lat ekspedycja z tego kontynentu zablokowała Jadeitowe Wyspy i zaledwie kilku uchodźców rocznie dociera tutaj?

-2 sztuki złota za koszulę. I szukam srebrnych kolczyków. Zwykłych, okrągłych. Mój nauczyciel zabronił mi mieć kolczyki zbyt odstające od ciała lub zbyt długie.-

-Oooo! Naprawdę, nie myliłem się co do panienki! Jakie sobie pani życzy?- zaszczebiotał uradowany i podbiegł do lady, by wyjąć spod niej pudełko na biżuterię. Spokojnie przekręcił kluczyk w małym zamku i otworzył szkatułkę.

W środku zaś, w równych rzędach, leżały kolczyki. Srebrne, miedziane, złote... Takie zdobione perłami, oraz inkrustowane drogimi kamieniami szlachetnymi. Lancel zaś uśmiechnął się promiennie.

-Miedziane za sztukę złota, srebrne od 3 do pięciu, a złote zależy od kamieni szlachetnych jakimi są zdobione.

Przyglądała się spokojnie.

-Wezmę cztery zwykłe, srebrne kółka za 12 sztuk złota.-

W sumie to one przypominały trochę kółka od kolczugi. Ale droższe i z metalu szlachetnego, nie żelaza czy stali.

-Zastanawia mnie czy posiada pan może towary pochodzące z Jadeitowych Wysp?-

-Och, niestety, mój dostawca nie posiada niczego z... pani ojczyzny?-
Lancel uniósł dłoń i wycelował palcem w elfkę.- Coś czułem że pani stamtąd pochodzi. Ale nie, przykro mi, nie mam niczego z tamtych stron.

Pokiwała głową.

Cóż, przydałyby się nowe spinki do włosów albo może talizmany. Ile by dała za porządny talizman ciepła lub oczyszczający powietrze. Co by nie mówić, miasto było silnie zasiedlone i mocno przerobione w stosunku do naturalnego krajobrazu. Czyste powietrze zaczynało być powoli luksusem zarezerwowanym dla tych, co żyją w lepszych dzielnicach. A w porcie śmierdziało.

-A co z kosmetykami? Chodzi mi o zielony cień do powiek.-

-Niestety, takich dziwności także nie posiadam, ale mogę panią zadziwić niezwykle szeroką gamą perfum. Nie znam się na nich, więc sprzedaje flakoniki po sztuce złota, obojętnie od zawartości.-
mówiąc to wskazał na szklaną gablotę pod ścianą, w której lśniły małe buteleczki z perfumami. Każda w innym kolorze i kształcie, lecz bez wyjątku, misternie wykonana przez profesjonalnych mistrzów dmuchania szkła. Zdecydowanie, sztuka złota od jednej sprawiała że gdzieś w mieście jakiś zakład perfumiarski codziennie tracił klientów na rzecz Lancela.

Przyglądała się flakonikom. Każdy został spokojnie obejrzany przez nią.

Nie miał nawet cienia do powiek? Wspaniale, zielone paski musiały zostać odłożone na dalszy plan.

-Ma pan coś przeciwko bym poczuła zapach wpierw?-

-Nie, nie, nie. To oczywiste że klient nie chce kupować kota w worku, ale niektóre moje klientki lubią robić sobie niespodzianki. Proszę jednak żeby buteleczki nie były otwierane na zbyt długi czas.

Kiedy Tsuki wzięła do rąk pierwszy z brzegu flakonik, jej palce poślizgnęły się na koreczku, zupełnie jakby jeszcze niedawno pokrywał go lak. Co więcej, sam wosk którym zapieczętowano buteleczkę również pachniał płatkami róży. Tak czyniono z najlepszymi perfumami, ale sama buteleczka była zbyt mała żeby sprzedano ją w jakimś z większych sklepów. Ot, użycie na dwa albo trzy razy.

Tsuki nie była dobra z zagadek. Była inteligentna, po prostu nie lubiła zbytnio myśleć. Trochę nieprzystająca jej postawa, ale od przybycia do lądu, jasno postawiło sobie priorytety.

Wybrała trzy buteleczki po zapachu, jeden przypominający las, jeden jabłka, a drugi kadzidełka różane jakie w dzieciństwie lubiła sobie zapalać w pokoju.

-Ostatnie na liście są alkohole. Interesuje mnie lodowe wino.-

Lodowe wino. Dla niej była to obsesja. I może w końcu kupi to po dobrej cenie?

-Bogowie lubią mnie chyba, skoro zesłali mi taką wspaniałą klientkę. Proszę, proszę tutaj.- mówiąc to, znów podbiegł do lady ale tym razem sięgnął do drzwiczek tkwiących w podłodze. Z prawie nabożnym szacunkiem wyjął ze środka otoczoną chłodną mgiełką butelkę. Ta tutaj też nie była zbyt duża, ale srebrzysty płyn lśniący za szkłem nie mógł być niczym innym jak osławionym Winem Lodowym.

-Mam tylko jedną butelkę, ale jak dla pani... 15 sztuk złota.

Ostatecznie przekazała złoto na ręce kupca, samej pakując rzeczy do torby. Życzyła oczywiście dobrego dnia. A w myślach zastanawiała się dlaczego to wszystko sprawiało wrażenie jakby... ktoś to ukradł i teraz sprzedawał?

Chociaż na takie coś pracować musiałoby wielu złodziei. A kupiec wspomniał tylko o jednym dostawcy. Pirat okradający jego konkurencję może. Albo inwestycja z zewnątrz by załamać handel tutaj.

W każdym razie postanowiła poszukać wcześniej wyrzuconego mężczyzny. Po drodze zgarniając parę butelek perfum, zupełnie przypadkiem.

Lancel zaś był zbyt zachwycony by dostrzec taki szczegół jak kilka buteleczek tanich, dla niego, perfum, które zginęły w rękawach kimona jego ślicznej i dość rozrzutnej klientki.

Kiedy dziewczyna opuściła sklep, jej wzrok od razu padł na szyld karczmy, w której zaszył się poturbowany klient. "Pod Kubłem i Szczotą". Urokliwa nazwa, ale może chociaż będzie tam czysto?

Spokojnym krokiem weszła do karczmy, nie przejmując się widokiem pijących ludzi, z których nie każdy wyglądał jak szczyt higieny osobistej. Ona o siebie dbała, na całe szczęście.

Oczywiście szukała tego wyrzuconego człowieka, którego sklepikarz pogonił. Niemożliwe by ktoś przy zdrowych zmysłach sprzedawał rzeczy po tak niskich cenach. No niemożliwe po prostu.

A gdy znalazła już szukaną osobę, przysiadła się. Nie pytała o pozwolenie, w końcu to wolne miasto.

-Mogę liczyć na podzielenie się historią co do tego incydentu przed sklepem?-

Mężczyzna, który początkowo uśmiechnął się na widok ładnej dziewczyny przysiadającej się do niego, skrzywił sie i wypił kilka łyków z trzymanego w garści kufla.

-Ech... Szkoda gadać, ślicznotko. Facet jest pieprznięty, i to wszystko. Przecież na pierwszy rzut oka widać, że nie handluje normalnym towarem, więc se pomyślałem że to paser. Poszedłem do niego z fantem, a ten zaczyna się drzeć, czerwienieje na twarzy i o... Z resztą sama panienka widziała jak mnie potraktował. A wszystko z powodu tego.- mówiąc, wyjął z torby na biodrze spory woreczek o dość specyficznym zapachu. Kawę.

-W sumie to ja tego nawet nie odebrałem. W dzień pracuję dla jednego takiego kupca, co ma za dużo w dupie, no i idiota stwierdził że mu kawa nie odpowiada i mam wyrzucić cały worek do pieca. A przecież to najlepszego sortu Czarna Amirath'cka...

Z cichym prychnięciem rzucił "fant" na stół i znów umoczył usta w piwie.
Przyglądając się człowiekowi, zastanowiła się się.

-A skąd w ogóle pomysł, że przyjście do niego i próba sprzedaży się udadzą?-

-Wiesz, on ogółem jest dość dziwny. Zachowuje sie jak świętoszek, ani na panienki, ani na piwko, ani nawet do kochanki. No i nikt nie wie skąd bierze swoje rzecz do sklepu, to chyba wszystko było oczywiste. A tu bum. Kilka siniaków i wyzwiska. Jakby faktycznie był paserem, poleciłby mi kogoś innego a nie próbował zatłuc na śmierć...

-Czyli mówisz, że dziwak z niego? Ale poza sprzedawaniem towarów poniżej ceny produkcji to raczej nie widziałam nic dziwnego. Impotencja nie jest oznaką dziwactwa.-

-Tak? A przechadzki o północy po zamkniętym parku, co rusz oglądając się przez ramię? Znajomy po fachu to widział.- złodziejaszek uśmiechnął się przebiegle i uniósł brew. Następnie spojrzał na swój pusty kufel.- Cholera, piwo się skończyło a ja mam tylko tą pieprzoną kawę...

Spojrzała na worek. I lekko się uśmiechnęła.

-Kupię tą kawę jak dorzucisz dalszą rozmowę. Nie chcę wpakować się w coś nieprzyjemnego jeśli on tkwi w czymś nieprzyjemnym.-

-Panienka ma złote serce!- uśmiechnął się szeroko i po chwili spochmurniał.- Tylko ja, kurde, nie wiem ile to cholerstwo jest warte...

Zastanowiła się, warząc woreczek w dłoni. Dziesięć sztuk złota najwyżej, wiele to to nie było jak na handel, do użytku osobistego tylko.

-Dam 12 sztuk złota. I postawię po jednym kuflu piwa.-

Sama też zamówiła sobie, tylko, że te niziołcze, orzechowe. Jeden kufelek jej nie zwali nóg czy sprawi problemów.

-Oooo! Naprawdę?! Jestem bogaty!- zaśmiał się gardłowo i niczym dziecko do butelki, wyciągnął dłonie w stronę kufla podawanego mu przez młodą dziewkę służebną z dużym wcięciem w bluzce. Dziewczyna skinieniem podziękowała za kilka srebrników reszty od Tsuki i odeszła.

Złodziej zaś, po schowaniu złota do kieszeni, uśmiechnął się.

-Chodziło mi dokładniej o Park Floty Kupieckiej. Spory, na granicy dzielnicy Handlowej oraz Szlacheckiej.

Tsuki nieźle znała to miejsce, mając na nie widok z pokoju swojej kwatery. Złodziejaszek zaś mówił dalej.

-Mój kumpel, Parchaty Uriel, widział jak Lancel chodzi tam praktycznie codziennie o północy, by spotkać się z kimś. Niestety, Parchaty to pijus, więc nie pomyślał że to wszystko może być coś warte... Nie zmienia to jednak faktu, że jeśli idzie o tego cholernego półelfa, to już wie panienka gdzie go szukać po nocach.

Skinęła głową.

-Jeśli to tak późno, to wątpię by to był legalny interes. Tak między nami, dla mnie to wygląda jakby ktoś chciał zniszczyć okoliczny handel. To miejsce kwitnie z tego powodu i pewnie wiele innych państw chciałoby przenieść te dochody do siebie.-

Westchnęła, zgarniając kawę do torby i kiwając głową do człowieka. Skończyła swój kufel piwa i spokojnie opuściła karczmę, kierując się w stronę dzielnicy zakonnej, do swojego mieszkania. Trzeba zaczekać na noc.
 
__________________
Oczyść niewiernych
Spal heretyka
Zabij mutanta
Kizuna jest offline  
Stary 17-11-2012, 21:12   #69
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Buttal

Jazda kolejką może nie należała do najwygodniejszych, ale na pewno była szybka. Żadnych blokad na drodze, żadnego wpływu pogody na szybkość jazdy, i jeśli miejsca nie miał jakiś zawał na linii torów, pasażerowie upchnięci obok towarów transportowanych w wagonikach, mogli być pewni że do stacji docelowej dotrą na czas.

Dlatego też Buttal spokojnie obserwował mijane groty, podziemne wąwozy i szybko migające mu przed oczami ściany tunelu, oczekując na przybycie do Morr. Nie pamiętał nawet, kiedy oczy same mu się zamknęły a monotonny stukot kół kolejki posłał go w objęcia Morfeusza.

Obudziło go szturchnięcie w żebra drzewcem topora.

-No, wstawaj, śpiący królewiczu. Dojechaliśmy!- Torgga uśmiechnął się, ukazując liczne braki w uzębieniu, uzupełnione srebrnymi i złotymi plombami.- Jak dobrze pamiętam, to masz robotę do zrobienia, więc rusz tyłek, bo zaraz wrócisz z powrotem do Kazak-Nar.

Kurier potrząsnął głową, zamrugał oczami i niczym oparzony wyskoczył z wagonika, jednocześnie klepiąc się po kieszeniach. Byłoby głupio, wysiąść z kolejki przy jednoczesnym zostawieniu w niej listów. Dlatego też skinął głową towarzyszowi podróży, rozglądając się. Już kilkukrotnie jeździł kolejkami górniczymi, ale do pewnych rzeczy trudno przywyknąć. Na przykład do tego, że mimo swojej popularności pośród podróżników, stacje rozładunkowe. na których można było wsiąść do wagoników, znajdowały się na jednych z najniższych poziomów dowolnego miasta.

Buttal westchnął, poprawił pas i możliwie szybko ruszył po schodach, na poziom mieszkalny. Po drodze tylko raz złapała go zadyszka.


***


-Szczury! Szczury na patyku! Kupujcie póki gorące! Z sosem!

-Najlepsze pancerze z najlepszej stali! Broń ostra tak, że można by nią golić pająkom dupy! Przystępne ceny!

-Piiiiiwo, wiiiino i napoooje! Piiiwo, wiiiino i napoooje! Gorzałka!


Młody krasnolud skrzywił się, kiedy po pokonaniu kilkunastu kondygnacji schodów jego uszy zostały zalane przez typowy, miejski jazgot. Kupcy reklamowali swoje towary, przekupnie wydzierali się na co bardziej bezczelnych klientów a mali sprzedawcy pchali przed sobą małe wózki, służące im za kramy, i darli się ile sił w płucach, by tylko zwrócić na siebie uwagę ewentualnych klientów.

Na szczęście dla Buttala, był już praktycznie u celu podróży. Na poziomie mieszkalnym, do którego dotarł po niemałym wysiłku, znajdowały się wszystkie jednostki administracyjne w Górze Morr, od cechów rzemieślniczych, poprzez gildie, a na dużych kompaniach handlowych i dworze królewskim kończąc. Gdzieś tam znaleźć można było posterunki straży i inne budynki związane ze służbą publiczną.


Jean Battiste Le Courbeu


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=SSSGwlJcP6o&feature=my_liked_videos&list=L L_aozUtfXzEkAHnZtMG_6FA[/MEDIA]

Głosy minstrelów splatały się ze sobą, łączyły i rozdzielały przy akompaniamencie muzyki, która jeśli nie trafiała od razu do serca, to przynajmniej w sposób iście królewski pieściła ucho. Zebrani na tarasie ludzie ściszyli głosy, jeśli nie w ogóle przerwali rozmów, by nacieszyć się mistrzowskim występem grupy muzyków ściągniętej przez hrabinę prosto z odległego Sojuszu Wislewskiego. A kiedy tęskna pieśń skończyła się, ciszę jaka nastała, wypełnić mogły tylko zachwycone oklaski śmietanki towarzyskiej A’loues. A prawda była taka, że zachwycenie arystokracji z Periguex było nie lada wyczynem.

-Wspaniała pieśń.- Jack Aubrey uśmiechnął się szeroko, zapalczywie bijąc dłonią o dłoń. Warto było wspomnieć, że był on jednym z pierwszych, którzy zaczęli bić brawo i to właśnie on dyskretnym „tsyk”aniem uciszał panny zbyt rozbawione, by przerwać rozmowy i chichoty się gdy artyści rozpoczęli występ.

Sam Jean obserwował go uważnie przez całą długość pieśni, z pewnego rodzaju zaskoczeniem odkrywając, że bynajmniej nie udawał on fascynacji wspaniałym utworem. Po wszystkim zaś zgarnął od pobliskiego kelnera kieliszek szampana i przepłukał nim usta.

-To o czym rozmawialiśmy?- zapytał, opierając się plecami o brzeg stołu i przebiegając wzrokiem po zebranym dookoła niego tłumku. Kilka wyfiokowanych młódek w pierwszym rzędzie zachichotało nerwowo, po czym jedna odezwała się, cała czerwona na twarzy oraz szyi. Rumieniec ten był widoczny nawet pod grubą warstwą pudru.

-Prosiłyśmy pana żeby opowiedział pan o bitwie pod Verriere, admirale.

-Hola, hola, hola panienko!
- Aubrey uniósł dłoń i uśmiechnął się w dość trudny do określenie sposób. Dla Jeana był on czymś pomiędzy pobłażliwym uśmieszkiem, a poirytowanym grymasem.- Jestem kapitanem, i niech mi panienka wierzy, nie śpieszy mi się do bagna zwanego Głównym Dowództwem. A samo Verriere… Błagam, co rusz mnie o to proszą a ja zawsze mówię to samo. Wprowadziłem statki do przesmyku, ustawiłem je burtami do wroga a dalej już nic nie widziałem, bo te pieruńskie działa tak kopciły przy każdym wystrzale, że mogłem tylko modlić się, abyśmy wygrali. Z drugiej strony zastanawia mnie skąd działonowi wiedzieli, w co strzelać, skoro ja z lunetą nie znalazłbym tej cholernej mewy, która w całym rozgardiaszu nafajdała mi na ramię.

Mężczyźni zaśmiali się, w wielu wypadkach w dość niedystyngowany sposób, a obecne przy opowieści damy z pewną pogardliwością uśmiechnęły się za zasłaniającymi twarze wachlarzami. Sam kapitan znów upił łyk szampana i odstawił kieliszek, splatając ręce na piersi.

-Chociaż z drugiej strony… Sądzę, że mógłbym opowiedzieć coś ciekawego, niekoniecznie tyczącego się mojej osoby…- stojące przy mężczyźnie dzierlatki westchnęły z wyraźnym rozczarowaniem. Jack zaś zaczął mówić.

-Byłem wtedy adiutantem kapitana Septima, na chwilę obecną już świętej pamięci. Staruszek już wtedy miał swoje lata, co rusz biegał do wygódki a większość obowiązków spadała na jego pierwszego mata i kadrę oficerską towarzyszącą mu w podróży. A płynęliśmy wtedy do Krevlodh, jako eskorta dla jakiegoś kupca ze zbyt dużą ilością złota w kieszeni.- machnął pogardliwie dłonią, wyraźnie pokazując, co sądzi o ludziach, którzy mają tyle pieniędzy, że nie wiedzą co z nimi zrobić.- Cumowaliśmy wtedy w dużym miasteczku portowym, niedaleko Merranti. Dzień wcześniej mieliśmy małą utarczkę z piratami nabrzeżnymi i musieliśmy uzupełnić zapasy prochu, rumu oraz naprawić uszkodzoną burtę. W porcie, jak często ma to miejsce w tym dzikim kraju, znajdował się bazar. Kupić i sprzedać można tam było wszystko. Od przypraw, poprzez broń, a na niewolnikach kończąc. No i, wstyd się przyznać, kupiec, którego eskortowaliśmy, pojechał do Krevlodh właśnie po to ostatnie…

-Przecież niewolnictwo jest zakazane za równo w Conlimote i A’loues jak i w Sojuszu Wislewskim oraz Westalii.- Jean rzucił okiem na siedzącego z boku jegomościa w czerwonym surducie. Jack również spojrzał na niego i pokiwał głową, nie speszony.- To prawda, ale byliśmy wtedy po za granicami znanej nam cywilizacji, a pierwszy mat oraz oficerowie nie mieli nic do mówienia, bo nasz kapitan miał z tego odpowiednie zyski. Ale tak czy inaczej towarzyszyłem Septimowi oraz naszemu kupcowi w targach na nabrzeżu, kiedy to ze strony naszego statku rozległy się przerażone wrzaski. Okazało się, że to żona handlarza, a krzyczy z powodu córki która w swojej lekkomyślności wlazła na dziób statku i wpadła do wody

Tym razem to damy zachichotały, najpewniej wyobrażając sobie jak coś równie obscenicznego spotyka ich niezbyt serdeczne przyjaciółki. Aubrey spojrzał na nie chłodno.

-Tak, też bym się śmiał gdyby wody dookoła Krevlodh nie były tak niebezpieczne i nawet w okolicach portów można spotkać tam rekiny i inne morskie drapieżniki. I nawet ludzie na pomostach zaczęli wrzeszczeć, gdy spod wody wynurzył się grzbiet lwa morskiego. I mówię wam, takich potworów na naszych spokojnych wodach nie spotkacie. Bestia miała kudłaty, lwi łeb, grzywę porośniętą wodorostami oraz ogromne, zakończone ogonem cielsko.- Aubrey przerwał, ponownie zwilżył wargi i spojrzał po zebranych. Wszyscy milczeli, czekając na ciąg dalszy opowieści.- Nikomu nie paliło się żeby wskoczyć do wody i ratować dziewczynę. Ja sam stałem jak wryty, nie wiedząc, co się dzieje. Oprócz jednej osobie



-Pierwszemu matowi?- jegomość w czerwonym upił łyk wina z trzymanego kielicha, uśmiechając się drwiąco.- Tacy zawsze mają więcej szczęścia niż rozumu.

-Nie…- stojąca z przodu matrona wzdęła pogardliwie wargi.- Na pewno był to bosman. Wilk morski, co to wody się nie boi.

-A ja uważam, że to pewnie któryś z majtków…

-Tą osobą był stojący na nabrzeżu niewolnik, o którego targował się nasz pracodawca.
- wszyscy zebrani zamilkli, oglądając się na milczącego do tej pory Aubry’ego.- Tak, nie patrzcie się tak na mnie, bo nie widzę powodów dla waszego zaskoczenia. Stojący na pomoście czarnoskóry mężczyzna w kajdanach miał więcej odwagi niż wszyscy żeglarze z „cywilizowanych krajów” razem wzięci. Nim ktokolwiek zareagował, walnął łokciem w twarz swojego właściciela, wyrwał mu z ręki łańcuch i zamiast uciec, przebiegł wzdłuż pomostu, odbił się od burty jednego ze statków i wskoczył do wody akurat w chwili, gdy lew wynurzał się z otwartą paszczą by pożreć dziewczynkę.

Jean z pewnym zadowoleniem odkrył, że słuchający opowieści lordowie oraz damy stali z szeroko otwartymi oczami a nie raz i ustami. Na pewno nie chcieliby żeby ktoś zobaczył ich w tych mocno niedystyngowanych pozycjach. Kapitan Jack zaś nie zwrócił na nich uwagi, i mówił dalej.

-Ja sam nic nie widziałem, bo jak tylko mężczyzna wskoczył do wody zostałem otoczony przez tłum podnieconych tubylców i nic nie mogłem dostrzec. Z relacji innych członków załogi ustaliłem jednak, że niewolnik wpadł do wody i przerzucił krępujący go łańcuch przez pysk lwa morskiego, tym samym dając dość czasu dziewczynce by dochlapała się do burty naszego statku i została wyciągnięta przez marynarzy. A co do niewolnego, nie wiem, która wersja była prawdziwa. Jedni mówili, że poddusił bestie łańcuchem aż ta nie opadła z sił i nie odpłynęła, jeszcze inni opowiadali, że skręcił jej kark a bosman, chyba będący najbliżej prawdy, powiedział, że mężczyzna dał dyla z grzbietu potwora jak tylko smarkula była bezpieczna. Ja sam zobaczyłem go znowu dopiero, kiedy dwóch naszych załapało go i przyprowadziło do jego właściciela, który już szykował na niego nóż za podniesienie ręki na pana. I właśnie wtedy stary kapitan Septim zrobił coś, co sprawiło że zawsze będę go dobrze wspominał i bronił jego imienia…

-Uratował dzikusa przed śmiercią i pewnie go jeszcze wykupił?-
dama pilnująca trzech rozchichotanych młódek uniosła brew i roześmiała się pogardliwie, sprawiając, że jej trzy podbródki zadrgały niczym galareta. Przestała się jednak śmiać, gdy odkryła, że tylko ona się śmieje a od strony kapitana Aubrey’a czuć niemal namacalny chłód.

-Tak… Uratował go, dał mu możliwość popłynięcia z nami i zaokrętował tego odważnego „dzikusa” na nasz statek.- powiedział w końcu po chwili ciszy, która dla grubej damy mogła wydawać się wiecznością.- I jeśli duma z własnego ciała oraz pochodzenia, chodzenie w wygodnych i nie krępujących ciała ubraniach oraz zamiłowanie do aktywności fizycznej jest dla któregokolwiek z państwa oznakom zdziczenia, to proszę bardzo, ja sam z dumą będę nosił miano dzikusa.

Le Courbeu z wyraźnym zadowoleniem obserwował jak spłoszona kobieta wraz z przyjaciółkami zagania córki i odchodzi, chcąc jak najdalej być od „tego skandalicznie zachowującego się obcokrajowca” który dodatkowo „wygłasza obraźliwe dla ludzi cywilizowanych frazesy”. Sam gnom zaś skinieniem głowy podziękował kapitanowi za umilenie czasu opowieściom i wraz z Seravine udał się do stołu z trunkami.

Dziewczyna odezwała się w końcu po długim okresie milczenia.

-Chyba polubiłam tego całego Aubrey’a.- stwierdziła z miłym zaskoczeniem, nalewając sobie oraz towarzyszowi po dużej szklanicy musującego wina.- Miny tych babsztyli… Bezcenne

Jean spokojnie uderzył kieliszkiem o jej kieliszek i podkręcił wąs.

-Może i tak. Ale nie poprawił on wizerunku ludzi z Conlimote w oczach naszej arystokracji.

Seravine machnęła ręką, zaśmiała się i upiła łyk wina. Następnie odstawiła naczynie na stół i oglądając się w srebrnej karafce poprawiła kapelusik.

-Hmmm… Nie obraź się Jean, ale chyba pójdę przypudrować nosek…

-Jesteś pewna? Zaraz zacznie się pokaz sztucznych ogni
.

Szlachcianka zaśmiała się i pieszczotliwie podkręciła gnomowi wąs.

-Oj, to tym bardziej muszę się poprawić, bo przy jaśniejszym oświetleniu od razu będzie widać, że nos mi się błyszczy. Mam nadzieję że nie będziesz się nudził przez tą chwilkę gdy mnie nie będzie… - nim Jean zdążył odpowiedzieć, dziewczyna obróciła się na pięcie i lekko kręcąc bioderkami ruszyła w stronę drzwi sprytnie ukrytych za zasłoną.

Sam Le Courbeu westchnął, oderwał wzrok od pewnych części anatomicznych ciała towarzyszki i upił łyk wina. Spojrzał na siedzącego obok Sargasa, który wlepiał w niego swoje ślepia.

-O cicho być…- burknął niechętnie i bezwiednie powiódł wzrokiem po otaczających taras ogrodach. Z zaskoczeniem uniósł brwi widząc nikogo innego jak kapitana Aubreya, zwinnie zbiegającego po schodach z białego marmuru i pewnym krokiem zagłębiającego się między fantazyjnie ostrzyżone krzaki. Kilka sekund później na niebie eksplodowała pierwsza seria fajerwerków, skutecznie odwracająca uwagę ewentualnych obserwatorów od kapitana z Conlimote.

No, prawie wszystkich obserwatorów.


Marco


Początkowo pewny swojego sukcesu, Marco zaczął mieć pewne wątpliwości, gdy jego trzech towarzyszy od butelki ruszyły nigdzie indziej, jak z powrotem do Dzielnicy Piwnicznej. Może i chłopak wierzył w dobro, ideały oraz ogólnie pojętą moralność ludzką, ale był także świadom, że nie wszyscy muszą wyznawać podobne wartości. Ile razy to słyszał jak służba rozmawia o ludziach napadniętych kilka kroków od domu, o kobietach pochwyconych i pozbawionych czci przez pijanych rzezimieszków a jeszcze częściej mówiło się o porządnych obywatelach, znalezionych w rynsztoku z poderżniętym gardłem i bez pieniędzy ani ubrań.

Dlatego też Marco rozglądał się uważnie, gdy trzech zakapiorów prowadziło go w coraz to bardziej odległe i zapomniane alejki dzielnicy biedoty.

-Francis… Jesteś pewien, że to tutaj?

Idący na przedzie mężczyzna zaśmiał się tylko, machnął dłonią i nawet nie zwolnił.

-Chłopcze, co jak co, ale póki jesteś ze mną to żaden bandyta ci nie straszny. Prędzej sami sobie ręce oderżną, niż zadrą z Francisem i spółką.

Bruno przewrócił oczami, trącił Marco łokciem i kiedy jego kolega nie patrzył na migi pokazał chłopakowi coś co mogłoby zostać zinterpretowane jako „Ty uważaj bo mu z tej dumy żyłka pęknie”. Alred zaś wydawał się nie dostrzegać tych żartów z brata, bo szedł w milczeniu, co jakiś czas tylko oglądając się przez ramię.

W końcu cała grupa stanęła przed dwuskrzydłowymi, obdrapanymi drzwiami prowadzącymi do jakiejś piwnicy. Francis obstukał knykciem ścianę dookoła nich i z zadowoleniem wyjął obdrapaną z zaprawy cegłę. Marco dostrzegł kątem oka namalowany na jej spodzie żółty iks.

-Mamy szczęście, nie przeniósł się.

-A po co miałby się przenosić?
- Alred spojrzał na brata i prychnął.- Straż prędzej się zesra niż przyjdzie tu dobrowolnie. A nawet jeśli i przyjdzie, to jaka szansa że zajrzą właśnie tutaj?

Mocnym szarpnięciem otworzył drzwi i stanął obok, robiąc przejście dla Eleadory. Sam chłopak zaś uniósł brwi, bo zamiast śmierdzącej i wilgotnej piwnicy zobaczył wyszorowany do czysta korytarz z wiszącymi na ścianach lampami. Siedzący na końcu schodów mężczyzna zadarł głowę, zmrużył oczy w promieniach słońca i uniósł kuszę.

-Kto idzie?

-Francis, Aldred i Bruno. Mamy tu takiego młodego…

-Hasło!

-Skip, przecież mnie znasz.

-Hasło to hasło!

-Jak ci zaraz pieprznę, pusty łbie… !

-Dobra, to na pewno ty. Wchodźcie
.

Francis uśmiechnął się i puścił do Eleadory oko.

-Mówiłem, młody, mnie tu znają.

Skip, jak nazwany został strażnik, spojrzał nieufnie na gości, opierając kuszę o ziemię. Uspokoił się dopiero gdy Bruno zatrzasnął za nimi wrota.

-To co się dzieje? Znów ktoś coś wam złamał?

-Nie. Ten tutaj młody siostry szuka, co to do tego naszego pięknego Atlas City uciekła. Jak jej tam było
?- Francis spojrzał na Marco, marszcząc brwi.- Maryśka? Maria?

-Maria.

-No, właśnie! Jest tu jakaś Maria?

-Musiałbyś mistrza spytać. Jest w dużym pokoju, z resztą.


Marco szczelniej opatulił się płaszczem i ruszył za swoimi trzema przewodnikami, nie będąc pewnym czy aby na pewno trafił do właściwego miejsca, a nawet, jeśli tak, to czy wyjdzie z tego wszystkiego obronną ręką. Dopiero po kilku minutach marszu tunelem biegnącym przez kilkanaście piwnic, młody adept Inkwizycji po raz kolejny trafił do miejsca, w którym nigdy w życiu jeszcze nie był.

***

Chorzy i ranni leżeli wszędzie, na zbitych na szybko łóżkach, na materacach, stołach a nawet na kocach rozłożonych na podłodze. W powietrzu czuć było ostry smród palonych ziół oraz medykamentów, a krążący między pacjentami mężczyźni oraz kobiety podawali im wody, obmywali rany i karmili, gdy chory nie był w stanie samemu utrzymać miski.

Francis stanął za Marco i klepnął go w ramię.

-No co tak stoi? Lazaretu nie widział? Chodź, poszukamy tej twojej siostry. O! Charlie!- z uśmiechem podszedł do brodatego mężczyzny chodzącego z cebrzykiem wody oraz głęboką łyżką i klepnął znajomka w ramię.- I jak ci się podoba robota dla starego?

-Weź nic mi nie mów…

-Oj nie marudź. Tych kilka dni pomagania jest chyba marną zapłatą za odratowania twojego kulasa?


Brodacz przewrócił oczami i wyminął Francisa, kierując się do starego mężczyzny proszącego o wodę.

-Wybacz, ale mam to obowiązki…

-Tak Charlie, ratuj życie
.- uśmiechnął się lekko i znów spojrzał na Eleadorę.- No chodź młody. Staruszek czeka.

Mówiąc to wskazał na część pomieszczenia otoczoną zasłonami. Akurat w chwili kiedy młodzian spojrzał w tamtą stronę, zza jednej z nich wyłonił się siwy, mężczyzna o pobrużdżonej zmarszczkami twarzy i zmęczonych oczach. Ręce miał we krwi.

Nie przejmując się czerwienią na swych dłoniach skinął głową na jednego z sanitariuszy.

-Przeżyje, ale pilnujcie żeby dużo pił.

-Rozumiem
.- zaczepiona dziewczyna przytaknęła i szybko weszła za zasłonę. Marco mignęła leżąca na drewnianym stole postać z zabandażowanym kikutem nogi.


Tsuki


Tych kilka godzin minęło dość szybko. Elfia umiejętność medytacji sprawiała, że w czasie niespełna czterech godzin dowolny szpiczasto uchy mógł zregenerować siły jak po długim, mocnym śnie. Dlatego też Tsuki wróciła spokojnie do kwatery, zdjęła buty i usiadła ze skrzyżowanymi nogami na łóżku i przymknęła oczy. Trudno jej się było co prawda skupić, siedząc na łożu związanym z tak miłymi wspomnieniami z poprzedniej nocy, ale samurajka nie należała do osób o słabej sile woli oraz zaparciu, przez co po niecałym kwadransie zmagań ze sobą pogrążyła się w błogiej medytacji.

Po czterech godzinach zaś otworzyła oczy, wstała i stanęła przy oknie by z niego obserwować park oraz jego okolicę. W gruncie rzeczy Park Floty Kupieckiej był miłą dla oka odmianą w morzu domów i cegieł, ale tak naprawdę nie był zbyt wielki. Ze swojego okna elfka miała czysty wzgląd na trzy z czterech oficjalnych bram prowadzących do jego serca, oraz widok na staw i polankę w jego sercu. Ktoś tam ustawił też małe altany z białego marmuru, by, co bogatsi i bardziej dystyngowani mieli gdzie na spacerze posadzić tyłki.

Tsuki nie jednak z powodu zieleni kojącej oko, czy też z tęsknoty za naturą obserwowała park. O nie. Szukała wzrokiem charakterystycznej, blond czupryny, przygrubego cielska oraz szpiczastych uszu należących do Lancela. No, chyba, że złodziejaszek nie mówił prawdy, lub też do parku chadzał nie ten półelf co trzeba.

Na szczęścia dla wojowniczki, złodziej okazał się dość wiarygodnym źródłem informacji, bo gdzieś w okolicach jedenastej w nocy, pod oknem kwatery dziewczyny przeszła postać w płaszczu i bardzo głębokim, zwracającym uwagę kapturze. Tsuki od razu zeszła na dół i kierując się przeczuciem zaczęła śledzić tajemniczego jegomościa. Jej przypuszczenia potwierdziły się, kiedy łamaga potknął się o własny płaszcz, przewrócił i zarył nosem w błoto.

-Szkurwa mać, sucze syny, za co im się płaci jak nie za sprzątanie tych pieprzonych ulic?!- tak, zdecydowanie był to Lancel.

Po dłuższym wyzywaniu i złorzeczeniu, półelf podniósł się z kałuży, ze złością otrzepał kubrak z błota i już zdecydowanie mniej ostrożnie ruszył w głąb parku, przekraczając północną bramę tego przybytku natury w sercu ceglanej dżungli.

Tsuki nie miała najmniejszych problemów ze śledzeniem kupczyka. Upodobanie do lekkich pancerzy, wrodzona zwinność i wieloletnie trenowanie swojego ciała pod względem szybkości oraz sprawności manualnej, sprawiły, że nawet nie kształcąc się za bardzo w sztuce cichego poruszania się, potrafiła robić to nie gorzej niż początkujący złodziejaszek.

Tym sposobem minęła bramę, ostrożnie zagłębiła się w krzaki i idąc po za ścieżką, śledziła Lancela niczym cień. A półelf ułatwiał jej tylko zadanie, bo zamiast skupić się na otoczeniu, lamentował, że błoto tak trudno sprać z jedwabiu. Finalnie jednak zatrzymał się pod magicznie oświetloną altaną, a Tsuki przystanęła z boku, w głębokim cieniu.




Po kilki minutach Lancel rozejrzał się, zniecierpliwiony.

-Jesteś tu?

-Tak…-
głos rozległ się niepokojąco blisko kryjówki dziewczyny.- Jesteś sam?

-Tak, ale co to ma do rzeczy. I czemu chciałeś się spotkać?

-Mam kolejną dostawę towaru. Ubrania, trochę broni oraz buty.

- mężczyzna, który wyłonił się z półmroku kilka metrów od Tsuki też miał na sobie płaszcz kapturem. W jego wypadku jednak, taki strój faktycznie pomagał mu wtopić się w tło.- Stawki standardowe.

-Ciuchy? Znowu ciuchy?! Czy twój dostawca nie mógłby…

-Nie!-
krzyk, który poniósł się po parku sprawił, że Lancel podskoczył.- Nie, i dobrze o tym wiesz! I tak dzięki nam żyjesz po królewsku, więc nawet nie próbuj wybrzydzać.

-Wybacz, nie nawykłem do spotkań o tak późnej godzinie…

-Mniejsza.-
obcy prychnął, poprawiając kaptur.- Niedługo dostawa. Uszykuj pieniądze. Ja mam własne interesy…

I obrócił się, zarzucając płową płaszcza. Lancel zaś obrócił się miejscu jeszcze szybciej, by prawie biegiem ruszyć w stronę przeciwległej bramy parku.

Zaś stojąca w mroku Tsuki stała i myślała intensywnie. W jej wypadku było to zdarzenie na miarę pełnego zaćmienia słońca.
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...
Makotto jest offline  
Stary 19-11-2012, 23:48   #70
 
vanadu's Avatar
 
Reputacja: 1 vanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znany
Bieg Buttala zwolnił, gdy ten dotarł na zatłoczone ulice wyższych poziomów. Przeciskał się on szybkim tempem między kramarzami, wędrowcami, mieszczanami, grajkami i wszelkim innym tałatajstwem.

Mniej więcej na wysokości rynku Małego, znanego wszystkim wielbicielom trunków z comiesięcznego, trzydniowego festiwalu nalewek, ujrzał posterunek straży. Mieścił się on po środku kwadratowego placu handlowego. Była to wysoka na około dwanaście metrów baszta, o średnicy dwóch wozów. Przypominała mały stołp. Bardzo mały. Była to, jeśli wierzyć legendom - pierwsza strażnica jaką wzniesioną na terenie miasta. W miejscu gdzie stała mieściły się dawne przedpola bramy, gdzie kontrolowano przybyszów, oraz gdzie rozkładali się zagraniczni kupcy. Były to jednak stare dzieje, po rozebraniu pierwotnych murów ustanowiono tutaj znaczny jarmark, wokół placu mieściło się wiele z nowszych kompani handlowych. Te potężniejsze, jak ta pana Dimzada, mieściły się na terenie pradawnego Czubka, reduty krasnoludowości. Był to dość nieprecyzyjny termin, gdyż dawny Czubek był tylko potężnym podziemnym zamkiem w centrum starego miasta, zaś obecnie nazwą tą określano cały kwartał starego miasta: siedziby najstarszych klanów, ambasady, najpotężniejsze domy kupieckie. A także ogromny arsenał oraz Czubek - zamek królów pod górą, twierdza twierdz i zdaniem dziadka Buttala - potwornie brzydka rudera pełna przeciągów. Coś w tym musiało być, skoro już sześćset lat temu królowie wznieśli dodatkową rezydencję, wykutą w północnym stoku.

Kurier skierował swe kroki prosto do baszty.


Podszedł do drzwi i otworzywszy je, znalazł się w dobrze oświetlonym i wybielonym pomieszczeniu. Przed nim znajdowała się drewniana balustrada z drzwiczkami i rząd biurek. Na ścianach wisiały plany miasta, gdzieniegdzie przetykane regałami pełnymi dokumentów. wystroju dopełniał stojak pełen pałek, toporów oraz pik. Resnik skierował swe kroki ku biurku i zapytał uprzejmie:

- Witam, nazywam się Buttal, z rodu Resnikuf, kurier. Czy zechciałby mi pan wskazać krasnoluda dyżurnego?]

Potężnie zbudowany krasnolud podniósł głowę z nad wypełnianego dokumentu i odłożywszy pióro zapytał:

- Trafił pan do niego, w czym mogę pomóc?

Dalej sprawa poszła szybko: oddawszy list i na wszelki wypadek uzyskawszy pokwitowanie, Buttal żegnając się uprzejmie opuścił posterunek bogatszy o pękatą sakiewkę. Czas ruszać dalej.

*******

Obaczywszy sakiewkę Buttal przypomniał sobie o bardziej prozaicznych czynnościach. Wyszedłszy, skierował swe kroki do miłej restauracyjki która,. jak pamiętał, mieściła się zaraz na rogu. Serwowali duże, dobre porcje i nie byli drodzy. Po dwuminutowym marszu Buttal przekroczył wrota "Smoczej Jaskini" i zasiadłszy za stołem zaczął zgłębiać menu.


Po szybkiej decyzji, podjętej przy pomocy uczynnego kelnera, zdecydował się na proponowane przysmaki szefa kuchni. Był to najwyraźniej niziołek. Tak czy inaczej zdecydował się na pieczoną gęś w rozmarynie, polewkę co się jakoś tak z Aloueska nazywała szuszuszu i kufel piwa. Rozparłszy się wygodnie delektował się tym przepysznym posiłkiem zbierając siły. Rachunek mu trochę tych sił odebrał, gdyż posiłek kosztował go cztery złote szylingi - tyle co dyliżans nad morze. Cóż, a kiedyś to była taka miła i niedroga knajpa. Ehh, wszystko się zmienia pomyślał. . Ruszył dalej.

******

Następnym przystankiem był cyrulik, co dziwne elf cyrulik, od lat zamieszkujący górę Morr. Nikt nie wiedział skąd się wziął, ani tym bardziej po cholerę go tu przyniosło - ale był dobry w tym co robił i nie świecił twarzą tam gdzie mogło zostać to źle odebrane. Sąsiadów dziwował nadal chodząc po mieście w szlafroku i klapkach i trzymając małe drzewka. Nazywał się Shoku Nana i był nawet droższy niż niziołek w knajpie. Po stracie kolejnych pięciu złotych szylingów, założeniu opatrunków, wmuszeniu herbatki i dwóch opowieściach o szmaragdowym czymśtam, czego nazwa skusiła krasnoluda do pozostania do końca bajania - Buttal, z lekka połatany ruszył do Czubka.

******

Droga minęła mu szybko, cieszył oczy widokiem kolumn, budynków i ładnych panienek - turystek. Buttal był zdecydowanym globalizmu i interrasowości, choć tylko w kwestii płci przeciwnej. Po dotarciu na czubek jego pierwszym przystankiem była świątynia Mordadina.


Wszedłszy do potężnej świątyni, pomodlił się chwilę i ruszył ku dyżurnemu kapłanowi. Zagadnął go i poprosił:

- Czcigodny kapłanie, chciałbym złożyć ofiarę w intencji modlitw za zmarłych

- Godny to czyn mój synu - odparł mu młody kapłan o rudej brodzie - Zechciej mi podać imiona owych osób a zapiszę je w księdze intencyjnej

- Cóż, tu jest pewien problem. Nie znam ich imion. Modlitwy miały by dotyczyć zabitych w ataku Wendoli na karawanę kupiecką i czterech zabitych przez rozpruwacza górników. Ale niestety ani nie poznałem imion nikogo z karawany, ani nawet jej pochodzenia, ani nie dane mi było znać imion górników którym ruszyliśmy na pomoc. Wstyd ojcze ale tak wygląda sytuacja - dodał spuściwszy oczy Buttal.

- Cóż - rzekł zamyślony kapłan - sytuacja jest może niecodzienna, ale bynajmniej nie niespotykana - modlitwę odprawimy opisowo, nie martw się - pocieszył go kapłan.

Buttal opisał mu szczegółowo obie sytuacje i skierował się ku drzwiom, po drodze wysypując zawartość sakiewki od straży do czary ofiarnej. Była to spora sterta złota, na oko ze sto złotych szylingów - nowych, nie zniszczonych, każda z herbem króla spod góry. Spełniwszy ten obowiązek Resnik skierował się ku kompanii górniczej.

******

Wizyta była krótka - odnalazłszy stosowną osobę Buttal wyjaśnił okoliczności otrzymania raportów i wręczył je komu trzeba. Wymówił się od zapłaty, uznając, jak powiedział starszemu górników - że sprawa jest honorowa. Mając większość spraw ogarniętą, sprawdził jak ma się jego osioł i ruszyć planował ku termom, uznając że na wizytę u szefa trzeba wyglądać świeżo i pachnąco. Dawszy osłu siana i marchewy ruszył ku basenom.

******

Trzeba tu nadmienić, że w mieście znajdowało się około osiemdziesięciu różnych przybytków czystości publicznej - basenów, saun i term. Kurier wybrał najbliższe - termy dynastii Złototoporów. Były duże i przestronne. Drogie ale dobre. Wykute w skale, ozdobione pięknymi, bukowymi drzwiami prezentowały się okazale.


Zapłaciwszy osiem srebrnych szylingów i poprawszy klapki,oraz ręcznik udał się do szatni, zostawić swe rzeczy. Następnie wkroczył do sali z gorącą wodą w której wygrzewał się dobry kwadrans. Następnie poćwiczywszy trochę w Gimnazjonie, skierował się ku saunie.
Wygrzawszy się i wypociwszy odpowiednio i przebywszy dla ochłody basen zimnej wody ze źródeł podskórnych wysuszył się i wyczesawszy włosy i brodę ubrał się i wyszedł. Był gotów.

******

Mniej więcej dwadzieścia minut później stanął ponownie przed budynkiem kompani Dimzada. Wszedł i przedstawiwszy się dyżurnemu, został skierowany pod znany mu już gabinet szefa. Zapukał.
 

Ostatnio edytowane przez vanadu : 20-11-2012 o 14:59. Powód: usuwanie literówek zauważonych
vanadu jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 17:16.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172