Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-11-2012, 21:32   #14
MTM
 
MTM's Avatar
 
Reputacja: 1 MTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputację
- …no i wtedy Wielki Denark dobył swego Paraziera, co w dosłownym tłumaczeniu można zabrzmieć jako Łowca Paskudnych Mord, i bez strachu w piersi ruszył na spotkanie złego smoka. Nie wiedział jednak, że w Smoczej Jamie jego znienawidzony brat zastawił podstępną pułapkę. Nic nieświadom zagrożenia Denark przysiadł przy podziemnym stawie, z którego zaczerpnął wody. Jak się okazało, woda została zatruta. Powaliła ogromnego krasnoluda z nóg, pozostawiając go bezbronnego na posadzce. Wyczuwszy obecność wojownika, smok natknął się na naszego bohatera. Nawet wtedy wola walki nie opuściła Denarka, który tylko gniewnie spoglądał w ślepia bestii. Ogromny jaszczur z szyderczym pomrukiem zbliżył się ku niedoszłemu zabójcy. Koniec wydawał się bliski. Olbrzymie cielsko zatrzymało się tuż nad Pogromcą Smoków. Smok rozdziawił paszczę, skrywającą w sobie setki ostrych jak brzytwa zębów. I kiedy jego szczęki poczęły się zamykać… – Chcąc czy nie chcąc, dwójka z załogi idąca tuż obok grubego krasnoluda, musiała przysłuchiwać się ulubionej baśni Ragrthrona. Byli to niewielkiego wzrostu ludzie z krótko ściętymi czarnymi włosami i zielonymi oczyma, ubrani w potargane skórzane kurtki. ‘Beczka’ bez trudu domyślił się, że ma do czynienia z braćmi, a dokładnie z bliźniakami. Oboje byli tak samo małomówni. Mieli za to oko na wszystko. Bez przerwy wypatrywali zagrożenia czyhającego tuż za horyzontem, chociaż od odpuszczenia Ogg nie napotkali niczego niepokojącego. Dar’kh Anar musiał czuć się bezpiecznym, mając takich obserwatorów pod komendą. Aż strach pomyśleć, co by było, gdyby nie towarzyszyli mu od początku. Zapewne dzielny Anar padłby martwy z rąk napotkanych rzezimieszków. Ragrthron nie mógł jednak stwierdzić jak dobrze jego przełożony radzi sobie z mieczem. Przecież to budzące respekt wrażenie, które swoim wyglądem sprawiał Dar’kh, mogło być tylko złudzeniem. Wszelako przezorny ‘Beczka’ nie chciałby sprawdzać zdolności bitewnych przewodnika karawany na swoim niewinnym, dobrze odżywionym cielsku.

- I co, ten strzępobrody posłużył bestii za pokarm, czy też zanieczyścił mu przyszły posiłek swoimi fekaliami? – Do opowieści krasnoluda wtrąciła się idąca w tyle kobieta o kruczoczarnych włosach spiętych w warkocz. Właściwie to nie odzywała się wiele więcej od bliźniaków. Sylwetkę ludzicy pokrywał ciasno przylegający, skórzany strój o czarnej barwie. Dodatkowo miała na sobie narzuconą długą pelerynę z kapturem. Również czarną. Tylko jej oczy miały inny kolor, a mianowicie piwny. Cera kobiety była totalnym kontrastem – blada jak chmury wędrujące tuż nad karawaną. Coś dziwnego rzuciło się ‘Beczce’ w oczy, związanego z jej krokiem. Był ostrożny. Prawie niedosłyszalny za sprawą specjalnego obuwia. Kimkolwiek była, nie nauczyła się takiego chodu bez powodu.
Ragrthron zamilkł i odwrócił spojrzenie na Elisę, bo tak się mu przedstawiła. Ona odpowiedziała mu tylko głupawym uśmieszkiem. Najwidoczniej dobrze się bawiła obecnością krasnoluda.
- Nie. Właściwie było na odwrót. Bowiem Wielki Denark przezwyciężył truciznę osłabiającą jego ciało i wykonał przewrót. Szczęki smoka zatrzasnęły się na pustym polu. Nie zwlekając dłużej, Denark pochwycił swój topór obiema dłońmi i wykonał głęboki zamach, odcinając jednym ciosem łeb potwora! Krew litrami splamiła postać krasnoluda, który zdawał napawać się jej każdą kroplą. – Dokończył, akcentując przy tym wspomniane uderzenie oraz przybierając pozę triumfu. Bliźniacy Joe i Jon spojrzeli po sobie bez słowa. Widocznie wciąż nie mieli ochoty komentować bajki brodacza. Kobieta natomiast zdawała się dopiero rozkręcać, bowiem zaraz dodała: Trochę to nieprawdopodobne. Jeszcze przed sekundą twój niedomyty topornik leżał sparaliżowany, by po chwili wykonać unik i za jednym zamachem odciąć głowę smoka.
- Nie bluźnij! Mowa tu przecież o legendarnym Denarku! Tylko on mógł być do tego zdolny.
- Gdyby owa postać żyła naprawdę, to nie różniłaby się od swoich pobratymców, i zamiast wybierać się na przechadzki po smoczych jamach, żłopałaby piwo w karczmie. Już ja dobrze znam takich jak ty.
– Ragrthron umilkł, zagryzając wargi. Taka opinia nie mogła przejść mu przez uszy. Odwrócił się więc i kontynuował marsz w kompletnej ciszy, pozostawiając ten szyderczy uśmieszek na cienkich ustach ludzkiej samicy.


Siedzący na wozie mężczyzna, który popędzał dwa konie pociągowe, nie zarządził wielu postojów. Zależało mu bowiem na dotarciu do stolicy Vertlandu jak najszybciej. Wystarczająco zmarnował czas, dobierając nową załogę w Ogg. Z każdym przebytym kilometrem coraz bardziej żałował swojej decyzji. Już kilka razy zdołali wyprzedzić inne karawany kupieckie, które o dziwo miały słabszą, albo nawet nie miały żadnej ochrony. Droga prowadząca na zachód była w dobrym stanie. Spokojna. Żadnych śladów przestępczej działalności. Raz nawet Anar nawiązał konwersację z handlarzem jadącym w tym samym kierunku. Dowiedział się od niego, że droga z Ogg do Grundburgu jest naprawdę bezpieczna. Poza tym, Dar’kh zaczynał mieć już po dziurki w nosie tego rozgadanego krasnoluda. On sam był rzeczowym człowiekiem, nie marnującym czasu na zbędną gadaninę. A co dopiero opowiadanie bajek! Być może źle ocenił brodacza za pierwszym razem. Dlatego nie mógł się też doczekać, kiedy dotrą do celu.

Było już dobrze po południu. Odległość granicy Vertlandu malała z każdą chwilą. Wszystko szło po jak najlepszej myśli przewodnika. Już od dłuższego czasu nikt nie odezwał się ani słowem. Nawet ten „pieprzony krasnal” szedł w milczeniu. Zmęczenie dawało już o sobie dobrze znać. Czujność braci mąciły już tylko obolałe nogi. Zawieszoną w powietrzu głuchą ciszę przerywał miarowy stukot kół i kopyt. Czerwona tarcza poczęła wykonywać coraz to głębszy skłon. Wszystkich otuliła usypiająca atmosfera. Miała to być jednak cisza przed burzą.
Męska część załogi prawie zapomniała o swojej niepozornej towarzyszce, kroczącej tuż za nimi. Podróżowała praktycznie bez broni, mając przypięty do pasa jedynie długi sztylet. Jej ciche zachowanie oraz chód pozwolił zakamuflować swoją obecność. Tę nieostrożność miał przypłacić ktoś życiem. Padło na Jona, który zdołał dobyć z gardła przenikliwy krzyk, zanim upadł w bezruchu. W momencie wszystko się zatrzymało. Przerażony Joe, spostrzegając wbite w plecy bliźniaka ostrze, instynktownie rzucił okiem za siebie. Tym razem zobaczył Elisę, która szukała czegoś, ukrytego pod peleryną. Jak się okazało, miało to być kolejne ostrze – niewielki sztylet, za to dobrze wyważony, idealny do rzucania. Kobieta popełniła błąd, dobywając tylko po jednym sztylecie na raz. Tę śmiertelną stratę czasu wykorzystał wciąż żywy Joe, szykując dzierżący w dłoni oszczep do rzutu. Skrytobójczyni nie zdążyła wykonać uniku. Kiedy grot przewiercił jej brzuch, wydała z siebie jedynie zdziwione westchnienie. Być może była pewna powodzenia swej misji. Przecież już tak długo grała swoją rolę. Szkoliła się w tym od dawna. To było prawdą. Potrafiła świetnie grać. Nie potrafiła jednak walczyć. To przypieczętowało jej los.


Ciało Jona zostało pochowane na poboczu, pod rosnącym w tamtym miejscu drzewem. Anar pozwolił drugiemu bliźniakowi na urządzenie prymitywnego pogrzebu, podczas którego Joe mamrotał pod nosem jakieś niezrozumiałe dla reszty modlitwy. Zwłoki Elisy pozostawiono bez pochówku. Usunięto ją jednak z drogi. Nikt nie odważył dobrać się do jej ekwipunku. Po tym wydarzeniu ‘Beczka’ stał się jeszcze bardziej posępny. Wszyscy się stali. Ambicje Dar’kha na przekroczenie granicy przed zachodem słońca powoli gasły. Nie chciał jednak zostawać tam, pośród zmarłych. Nakazał więc powolny marsz, by po godzinie zarządzić postój. Joe dostał za zadanie rozbicie namiotów. ‘Beczce’ powierzono zatroszczenie się o ogień. Sam Anar krążył w kółko bez celu. Najpierw napaść przed Ogg i śmierć dwóch jego towarzyszy. Teraz okazuje się, że wynajęta kobieta to tak naprawdę skrytobójca nasłany na jego karawanę, który pozbawił życia kolejnego członka załogi. Czy to co wiózł ze sobą, było warte przelania krwi?


Po kolejnej godzinie obóz został rozbity. Pierwszą wartę objął Joe, który tym razem nie mógł zasnąć. Ragrthron myślał nad tym, jakby też pocieszyć kompana. Uznał jednak za rozsądne, pozostawienie go w spokoju. Rudy krasnolud rozsiadł się wygodnie w swoim namiocie. Chociaż jak bardzo się starał, również miał kłopoty z zaśnięciem. Zaczął więc rozmyślać. Znajdują się tuż przed granicą Vertlandu. Jutro powinni ją przekroczyć, by przed południem dotrzeć do stolicy. Tam to ma się zakończyć ich wspólna podróż. Ragrthron miał dostać pieniądze. Pieniądze, na które niewiele sobie zasłużył. Taka jednak była umowa. A potem co? Jak iść dalej? Pewnie, może samemu kontynuować podróż traktem zachodnim, który za Geodią odbija na północ, do Ann – fortu należącego już do królestwa Galben. Ale jakie niebezpieczeństwa mogą na niego czyhać już za Grundburgiem? Do tej pory trzymał się w grupie, jednak dopiero teraz uświadomił sobie, na jaką głęboką wodę dał się wrzucić. Świat jest ogromny, a on jest tylko samotnym krasnoludem. Nie żadnym łowcą przygód a karczmarzem. Karczmarzem! Co on sobie wyobrażał! Niepozorny krasnoludzki szynkarz ma przebyć te wszystkie królestwa, stawić czoło niebezpieczeństwom podróży i na końcu zdobyć koronę Galben?! Jak on tego dokona? Cholera jasna, że też ten przeklęty ludzki pomiot musiał wyzionąć ducha. Przez to dopadła mnie melancholia. Przecież ja nie jestem jakimś tam krasnoludem. Jestem ‘Beczka’ Ragrthron, syn Ragrthrena, największego browarmistrza Południowych Krain! Jeśli ktoś ma zostać królem Galben, to będę to tylko ja! Nikt nie zna się lepiej na gospodarowaniu swoim mieniem ode mnie. Swego czasu dałem radę zarządzać sławną tawerną „Pod Beczką”, całe królestwo będzie dla mnie małym piwem! Tak marząc, w końcu zasnął.


Następnego dnia złożyli namioty, zebrali ekwipunek a następnie ruszyli w dalszą drogę. Niedługo potem przekroczyli granicę Vertlandu. Dar’kh Anar wdał się w krótką pogawędkę z przełożonym oddziału granicznego. Musieli go znać, bowiem karawana wkrótce potem mogła bez przeszkód wjechać na terytorium księstwa. W dwie godziny potem podróżnicy dostrzegli zarys stolicy – Grundburg. Anar popędził swoją kompanię. Co też tam miało na nich czekać? To się dopiero okaże.
 
__________________
"Pulvis et umbra sumus"
MTM jest offline