Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-11-2012, 20:56   #99
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Przy zacumowanym Świcie został tylko Dietrich, który najchętniej w ogóle nie zatrzymywałby się w tym mieście, oraz Sylvia, która bardziej niż kolejną metropolią pokroju Bogenhafen zainteresowana była kołyszącym się obok barki cesarskim galeonem. Reszta uiściwszy opłatę wywindowała się na górę do właściwego miasta.
Sama przystań składała się z szeregu pomostów przytwierdzonych do szerokiej kei, która wnioskując po swojej stabilności, musiała być solidnie przytwierdzona palami do dna rzeki. Po słupkach poznać można było, że tylko wysokość podestu jest regulowana w zależności od stanu wód Reiku. Nie było tu żadnej zabudowy poza budynkiem kapitanatu i kilkoma składzikami szkutniczymi, ale i tak ruch był całkiem duży. Nie brakowało szwendających się żeglarzy z Nuln, Altdorfu, czy dalekiego Stirlandu i Ostermark, obsługi portowej w postaci inżynierow, pilotów i szkutników, dokerów, tragarzy, a także kupców i podróżnych, którzy nie wybierali się na górę, czy choćby wszechobecnych żebraków wyciągających torby i wypracowane błagalne spojrzenia do każdego przechodnia. Sylwia odruchowo wypatrzyła też strażników portowych w liczbie najwyżej kilkunastu, którzy przez wzgląd na zawieruszenie się gdzieś frajtra, czy innego sierżanta, nudę zabijali rżnąc w karty na beczce po rybach. Co innego natomiast przykuło spojrzenie Dietricha. Niby nic takiego co by go w jakiś sposób interesowało, ale było na swój sposób znamienne. U krańca kei stał dwukołowy wóz zaprzęgany zapewne w barki ludzkie. Sporo takich było w przystani, bo to zapewne był jedyny sposób do rozładowania towaru i wywindowania go na górę. Z tym, że ten konkretny samotny wóz wyładowany był niczym innym jak... ciałami. W różnym stopniu rozkładu, co łatwo dało się określić nosem, gdy tylko wiatr powiał z południa. Wozem tym opiekowała się dwójka mężczyzn o wyglądzie conajmniej zakazanym i tylko fartuchy z miejskim herbem jakie nosili obaj, sugerowały, że to nie żadni złodzieje zwłok. Straż także nie zwracała na nich szczególnej uwagi.
- Tak panie żeglarzu. To denaci. Trupy znaczy - zachrypnięty głos żebraczki dobiegł Dietricha z kei. Wyglądała na niemłodą choć przy trybie życia jaki zgotował jej los, mogła nie mieć skończonych nawet trzydziestu wiosen. Pojedyncze kępki rzadkich włosów spadały na jej czoło spod, którego wyzierało na Dietricha dwoje bystrych i uważnych oczu - Rzuć panie kilka pensów, a powiem ci skąd się wzięły.
Dietricha bynajmniej nie interesowało ich pochodzenie. Naoglądał już się rożnych rzeczy w życiu, a trupów w nim nie brakowało. Czy to jednak przez nudę, czy przez litość, zszedł z pokładu barki i podał żebraczce parę miedzianych monet.
- Będzie już trzeci miesiąc jak je wyławiają z rzeki - zaczęła mówić przyglądając się jakoś tak dziwnie monetom. A mimo chrypy mówiła ładnie. Starannie. Nie połykała słów i nie mamrotała jak to w zwyczaju mieli żebracy - Spływają z góry Reiku. Zdeformowane. Wszystkie co do jednego. Sama się nad tym zastanawiałam. Wieść poszła, że mutanci już nie istnieją w Imperium więc może ci spływają z oddali Gór Krańca Świata? Tylko jacyś tacy... świeży. Rada miejska oceniła, że to może być zarzewie zarazy jakiejś więc nakazała wyławiać to co przez Kemperbad przepływa. I palić. Cesarz tylko czeka aż stanie się tu co złego, by mieć pretekst do anulowania dekretu o samostanowienie naszego miasta. Mówią, że bardzo sobie upodobał brandy z rosnących na pobliskich wzgórzach winogron.
Przez dobrą chwilę nie mówiła nic więcej. Tylko przyglądała się jednej z monet obracając ją w palcach.
- Niech cię Shalya błogosławi panie żeglarzu.

Tatuaż był niewidoczny. O ile w ogóle istniał. Ale poznała w nim człowieka cechu. Poczekał aż zakończy się ceremonia oficjalnego powitania cesarskiego gościa.


Najpierw herold zaanonsował hrabiego Otto von Boormanna, potem zabrzmiały fanfary, a na koniec sam hrabia o niemałej zresztą tuszy zszedł z cesarskiego galeonu po niepokojąco trzeszczącym pomoście na keję gdzie czekał już jeden z radnych miejskich Kemperbad. Kilka serdecznych uścisków, wymiana jakichś zwrotów grzecznościowych. Niby nic więcej. Sam hrabia w tym wszystkim ze względu na swój groteskowy wygląd budził chyba największe zainteresowanie. Miał pulchniutkie zaróżowione policzki, krótkie nóżki, smutne spojrzenie i wart przynajmiej dwie cesarskie wioski arystokratyczny kostium składający się z kamizeli z jakiegoś egzotycznego zwierza, medalionu zawieszonego na piersi i ciasno opinających dupsko jegomościa batystowych rajtuzach. Gdy już odprawił witającego go radnego i zaczął wracać na pokład ścierając chusteczką z czoła pot po długiej podróży i męczącej ceremonii... wtedy go dostrzegła. Zbliżył się do niego mężczyzna ubrany na tileańską modłę. Normalnie przez taki ubiór wypatrzyła by go w tłumie. A jednak pojawił się przed hrabią tak bardzo znikąd, że aż zamrugała. Rozmawiali chwilę ze sobą. Hrabia bez wątpienia musiał go znać, bo dał znać gwardzistom, by nie interweniowali. Ale w tłumie portowych pracowników, były i oczy, które strzegły bezpieczeństwa nieznajomego. Dopiero teraz odbywało się właściwe powitanie gościa przez prawdziwego gospodarza miasta. Tileańczyk mimo iż do szczupłych również nie należał poruszał się z wrodzoną gracją, której wielu mogłoby pozazdrościć. Mówiąc o czymś hrabiemu zawiesił na niej przez chwilę swoje zimne i nieprzyjemnie rzeczowe spojrzenie. Krótką chwilę.


A potem skończył mówić i skłoniwszy się hrabiemu ruszył w stronę wind. Czterech dokerów podążyło za nim.

***

- Piętnaście franzów - stwierdził Rudy Hans ocierając piwną pianę z wąsów - Piętnaście franzów i będziecie mieć założone nowe klepki na jutro.
Mimo swojego przezwiska wcale nie był rudy. Był łysy, a i jego czarnym wąsiskom dalece brakowało do rudości. Przezwisko mógł nieco tłumaczyć mały pies o brudnej bursztynowej sierści, machający przez sen ogonem. Co i rusz ukazywał swoje żółty kły.
- Za kilka bukowych desek i słoik żywicy? - spytała z powątpiewaniem Julita.
Szkutnik wzruszył ramionami przy akompaniamencie erichowego ziewnięcia.
- Jak się chce taniej to trza czekać, bo mimo, że robota prosta jak dwa półsztyki to mam kolejkę. A jak posłuchasz rozsądku chłopcze to za półsta koron będziesz miał blachy na poszyciu. I kamulce i mielizny naonczas będą ci zwisać kalafiorem.
Stalowe burty nie były popularne u małych jednostek i zdecydowanie nie zakładali ich kapitanowie, którzy bali się zdradzieckich wód. Służyły bardziej do taranowania innych jednostek. To wiedzieli zarówno Konrad jak i Julita.
- Na sucho nam zacerujecie tę dziurę, panie Hans, czy statek może stać w przystani?
- Za jedno. Znaczy oczywista wygodniej na sucho, ale nie za bardzo jest miejsce więc da radę i tam gdzie stoicie. Jutro skoro świt przyjdę z dwoma umnymi i do południa się uwiniemy. Tylko będę potrzebował wziąć piątaka na zaliczkę. Więc jak będzie?
Julita skrzywiła się na znak, że interes ten krzywym się jej wydaje.

***

Gomrund bez entuzjazmu sączył zamówione piwo. Cienkie, bez smaku i na domiar złego kwaśne. Odmówił Erichowi gdy ten zaproponował wyrwanie kilku dziwek, ale obiecał, że pokręci się z nim. Niestety. Oldenbach bowiem mimo iż nikt jego podziękowań nie chciał, sam nie zamierzał pozbawić się możliwości wydania kilku monet na rzecz dalszych starań jakie już poczynił względem klejnotów rodowych. I tym sposobem krasnolud siedział teraz samotnie przy jednym z karczemnych stolików i czekał aż lokalne dziewki wyzbędą z wozaka nadmiar chuci. A czekając to sięgał myślami do Grisenwaldu, który zbliżał go do konfrontacji z paskudną misją jaką mu powierzono, to znów do troski o oldenbachowe dupsko, które tak łatwo wpadała w tarapaty. A gdy tak myślał, to coraz mniej mu to piwo smakowało. Za to coraz więcej miał obaw, którym zadość czynił przyglądając się bacznie pozostałym gościom gospody. No i wypatrzył psia jego mać.


Typ w szatach czaromiota siedział w towarzystwie klasycznych karczemnych zakapiorów. Krzywe uśmiechy o wybrakowanym uzębieniu, rozchełstane robotnicze koszule, masa kufli na stole i gwar dookoła. Ci niby nic nie robili poza siłowaniem się na rękę i wlewaniem w siebie kolejnych porcji piwa. Ale ten typek za nimi nic tylko gapił się na Gomrunda. A przynajmniej tak się krasnoludowi wydawało, bo oczy magusa zasłaniał zarzucony na czoło kaptur. Co i rusz też kręcił łapą niby od niechcenia jakby się do rzucenia jakiegoś czaru przymierzał, ale nic ponadto nie czynił. Na tyle to wszystko krasnoluda sierdzić zaczęło, że rozważał już czy by nie podejść do typa, gdy w tym momencie gwaru gospody nie przeszył niewieści wrzask wstrzymując bardowską przyśpiewkę i uciszając na chwilę wszystkich dookoła.
W ciągu zaledwie kilku sekund w ślad za wrzaskiem do izby wbiegł z podpiwnicza zaś nikt inny jak Erich Oldenbach dopinający pośpiesznie jedną ręką spodnie. Jedną tylko, bo tą drugą chował pod pachą. A wyglądał przy tym tak nietęgo, że cała karczma wybuchła gromkim śmiechem. I śmiech pewnie by ten trwał dalej gdyby nie to, że za Erichem natomiast wybiegły dwie niewiasty w skromnym przyodziewku odsłaniającym nie tylko uda, ale i rozczulająco kołyszące się cycki.
- Mutak!!! - wrzasnęła płowo, niemal białowłosa turkaweczka głosem nader wściekłym.
- Łapać skurwiela!!! - zawtórowała jej niska, krótkowłosa szatynka.
I to był ten krótki moment kiedy nie działo się dosłownie nic, a Gomrund i tak wiedział po czyjej stronie opowiedzą się Kemperbadczycy.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline