Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-11-2012, 22:18   #48
F.leja
 
F.leja's Avatar
 
Reputacja: 1 F.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnieF.leja jest jak niezastąpione światło przewodnie
Droga międzystanowa nr 75


Najpierw jechali międzystanową osiemdziesiątką. W Perrysburgu zjechali na siedemdziesiątkępiątkę i dalej prosto do Detroit. Jak na Stany, to nie była długa droga. Cała noc, przerywana postojami na kawę i jedną potrzebą spojrzenia w niebo.
Alice niemal spowodowała wypadek łapiąc za kierownicę i nakazując swoim dwubrzmiącym głosem by się zatrzymali. Gdy wybiegła z karetki i zniknęła w przydrożnych chaszczach, Ink przez chwilę myślał, że już jej nigdy nie zobaczy. Jednak po chwili dostrzegł jej jasną sylwetkę w świetle księżyca. Wdrapywała się niezdarnie na niezbyt stromy pagórek. Wreszcie, na szyczycie, stanęła prosto i wyciągnęła szyję w górę. Księżyc rzeczywiście był wyjątkowo duży i piękny. Ink miał wrażenie, że otacza go błękitna poświata. Pewnie odpowiadały za to zanieczyszczenia powietrza. Minęło kilka minut i Jack proponował, że po nią pójdzie, gdy odwróciła się na pięcie i ruszyła w ich stronę


Dalej jechali bez niespodzianek. Alice zasnęła i obudziła się dopiero ze świtem. Nie ominął jej widok panoramy jeziora Eyre i rozciągającego się za nim, zrujnowanego miasta. Wszyscy patrzyli jak zahipnotyzowani w zbliżający sie niczym zgubny przypływ szkielet cywilizacji.
- Pierdolę - Jack wyraził swoje uczucia pełnym szacunku szeptem.
- Jesteśmy - tym samym tonem odparła Alice.
Ale minęło jeszcze kilka godzin nim dotarli do granic metropolii i wjechali między wraki budynków. Miasto było rozwleczone, jak flaki przydrożnego truchła. Jechali i jechali, trudno było stwierdzić, gdzie właściwie jest centrum. Jedynym punktem odniesienia był dla nich wielki cegalny budynek, który wciąż znajdował się dość daleko.
- Nie podoba mi się to - mruknął Jack i wzdrygnął się na widok wybebeszonego szkolnego autobusu - To chyba pułapka.
- Też tak myślę - przytaknęła Alice, a po chwili przyłączył się do niej Kyr’Wein - Też tak myślimy.
Jak na zawołanie czubek ceglanej konstrukcji, która była im latarnią we mgle, eksplodował i stanął w ogniu.


Nie jechały samochodem, ani pociągiem, ani autobusem, nawet nie motorem, choć w magazynie, do którego zaprowadził ich Profesor wszystkie te cuda były obecne. Nie, one - Ciara, Loinnir i Klavdra Eveningstar - leciały samolotem. A w każdym razie czymś co było z tradycyjnym aeroplanem daleko spokrewnione. I do tego migotliwie czerwone, jak krwotok z nosa kucyka pony.


- Nazwałem to cacko Skycar - Lowery poklepał blaszaka z miłością, kliknął coś, co wyglądało jak zwykły pilot do centralnego zamka w samochodzie, et voila, drzwi zaczęły odchylać się w górę - Wsiadajcie.
Gdy wszyscy, niechętnie, znaleźli się na miejscach, Lowery wskoczył na najdalej wysunięte do przodu miejsce i zaczął wciskać guziki.
- Mam nadzieję, że działa - uśmiechnął się nerwowo do Klavdry - W końcu miałem dziewięć lat kiedyyyyy... - nie dowiedziała się, co kiedy, bo przyspieszenie wgniotło ją w fotel. Wreszcie, po kilku obezwłądniających sekundach Profesor sięgnął jakiegoś pokrętła i szybkość z jaką się poruszali zdecydowanie zmalała.
- Pfiu! Nieźle! - pisnął podekscytowany Lowery - Dobry jestem, czy nie dobry? Ha? Dobry, czy nie dobry?
Nie oczekiwał chyba odpowiedzi, bo już po ułamku sekundy zaczął się zagłębiać w GPS.
- Polecimy sobie dziewięćdziesiątkączwórką. Szybciej niż samochód, ale nisko, żeby nie wpaść rządowym w oko. Jeszcze by mi zabrali moje bobo …
Jego gadanie nie miało końca i te kilka godzin spędzonych w jego towarzystwie było o tyle kształcące, o ile irytujące.
- Jesteśmy - wykrzyknął wreszcie, pokazując wielki ceglany budynek, który właśnie wybuchał w najlepsze. Lloyd spojrzał na swój palec, jakby to on był odpowiedzialny za eksplozję - Ekhm, w Detroit.

Na rozgrzanym blaszanym dachu


Jej głos był jak seks, gęsta czekolada, czarny aksamit, płynne złoto, miód przyprawiony szczyptą chilli. Nie było możłiwości by się mu oprzeć.
- Mauser, nie! - skrzek Lizzie był niepożądanym dysonansem w symfonii pożądania, która rozgrywała się w jego ciele. Pif-paf, jeden specjalny, drugi specjalny. Wiedział gdzie celować, tuż pod wizjerem, słaby element pancerza, z takiej odległości nie mógł chybić. Pac, pac, dwa trupy na podłodze.
- Mauser! - głos był pełen roszczenia. Krew odpłynęła mu z twarzy, spojrzał na swoją rękę. Cholera, stało się dokładnie to czego się obawiał. Dobrze, że była tu ta irytująca dziwka - Nie słuchaj jej, Mauser! - apodyktyczna, irytująca dziwka, o głosie, jak drapanie po tablicy. Mauser działał szybko, odwrócił się i wykręcił dziewczynie rękę.

 
__________________
I don't mean to sound bitter, cold, or cruel, but I am, so that's how it comes out. ~~ Bill Hicks

Ostatnio edytowane przez F.leja : 13-11-2012 o 22:38.
F.leja jest offline