Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-11-2012, 17:10   #31
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Joran Lannister


- To co tu jeszcze robisz? - wypluł z siebie Lord Dowódca. - Znajdź go. I wylej to cholerne wino, które piliście.

Coś w spokojnych, powolnych ruchach Marbrana kazało mu zadrżeć. Coś straszniejszego niż poprzedni gniew. Zimna, skuta lodem wściekłość, która nie wybucha w słowach, ale czai się latami i snuje sieci zemsty. Kimkolwiek był ten, kto dosypał Joranowi trucizny do wina, od tej pory nie powinien zmrużyć oka w spokojnym śnie. Otruł Marbranowi ludzi pod samym jego bokiem, a Pająk takich rzeczy nie puszczał mimo siebie.

Smagła ręka dowódcy sięgnęła do skrzyneczki, palce na chybił trafił znalazły buteleczkę z przyciemnianego szkła. Marbran uniósł ją do oka i przyjrzał się pod światło pochodni oleistej cieczy, pełznącej w szklanym wnętrzu wolno jak robak.

- Trucizna nie jest bronią dzikich – powtórzył. - Mówią, że jest bronią tchórzy. Przybyszy zza Morza. Dornijczyków. Trzecich i czwartych synów, daleko w kolejce do dziedziczenia. I... kobiet. To wszystko może być prawdą, albo i gówno prawdą. Możesz chodzić? Znajdź Qhorina. Ona zabije nas wszystkich, jeśli... - urwał i zacisnął szczęki - Znajdź go. I przyprowadź tutaj. Weź więcej ludzi, czas jest ważny. Ale jak zaczniesz słabnąć, masz nie zgrywać kurwa rycerzyka, tylko kłaść się do wyra, najlepiej pod okiem Wiotkiego.

Ręka dowódcy spoczęła na ramieniu Jorana i wypchnęła go w kierunku drzwi. Polecenie położenia się pod czułą opieką Wiotkiego było zaś silną motywacją. Joranowi obłożne choroby zdarzały się na Murze raz od wielkiego dzwonu, ale wspomnienie zagłaskiwania opieką i współczujących westchnień nieopuszczającego jego wezgłowia ni na chwilę błotniaka tkwiły mu w pamięci aż nader wyraźnie i śniły się po nocach jako koszmary, zwłaszcza czyszczenie ran, do którego błotniak zawsze zabierał się z werwą i wkładał w nie całe serce. Za każdym razem Joran zdrowiał nadludzkim wysiłkiem woli, aby móc się wyzwolić od empatycznie litościwej, obudzonej jego własnym cierpieniem i możliwością wyciągnięcia kopyt twarzy zastępcy.

Joran poczuł, że musi wyzdrowieć. Jeszcze nie zapomniał ostatniego razu, gdy cholerny Wiotki w przypływie braterskiej troski chciał go nakarmić i poparzył mu gębę rosołem. Teraz jednakże znalazł zastępcę, który zabawiał się w sali wieczernej popatrywaniem na grę w kości i żarciem orzechów i zagaił krótko o resztę swych ludzi.
- Kilku wróciło – błotniak plunął na posadzkę orzechowymi skorupami – grosza mało mieli. Reszta będzie nad ranem. Żeś nie mówił, że na baczność stać mamy z zaciśniętymi pośladami.
- Nie mówiłem – przyznał Joran, po czym wyłuszczył, kogo szukać, i że szukać należy szybko.
- Ach. Zwiał i chcesz go zawrócić, zanim stary się dowie? - wzruszył się szczerze niski zwiadowca.
- Co ty za bzdury opowiadasz?
- Tylko to, co wszyscy wiedzą, ale mało kto mówi na głos, ehe.
- Wiesz, że uciekł?
- Nic nie wiem, Joran. Nic a nic. Tylko tyle, że niewątpliwie na Skagos lepiej by mu było niż ze starym.
- Nic z tych rzeczy.
- Ehe. Dobrze, Joran. Jak mówisz, Joran. Jak sobie Joran chcesz. Idę po chłopaków. Złapiemy ten zamek za chabety, obrócimy do góry nogami i zobaczymy, co wypadnie – zaproponował Wiotki z entuzjazmem, zmiażdżył kolejną skorupę zębami, by za chwilę wyłuskać z paszczy leszczynowy orzech i podać go dowódcy na wyciągniętej dłoni. - A gdzie zacząć?

Mówią, przypomniał sobie Joran jak przez mgłę rozmowę z Królewskiej Przystani, że otruty człowiek jest jak zwierzę. Przestaje działać rozumowo i zdaje się na instynkt... ale ten instynkt jest różny u różnych ludzi. Jeden będzie ciągnął tam, gdzie spodziewa się znaleźć pomoc. Inny zaszyje się w miejscu, w którym nikt go nie znajdzie, zwinie się w pałąk i będzie próbował przeczekać własne cierpienie.


... aż odejdzie niepostrzeżenie, bez jednego jęku czy słowa skargi.

Alysa Qorgyle


Tytus chciał zabrać pochodnię, ale powstrzymała go szybkim gestem. Tamci zapewne nieśli światło, światło miało ich zdradzić i mogło zdradzić także i ją. Znała te tunele, może nie tak dobrze jak bracia, ale dość, by szybkim, pewnym krokiem iść wśród ciemności, zdając się tylko na swą pamięć.

Prawdziwy pająk snuje sieci niezależnie od pory dnia czy nocy. Nie potrzebuje światła. I nie ustaje tylko dlatego, że nadeszły mrozy.

Tytus ledwie za nią nadążał. Jej stopy zostawiły ślady w płytkim śniegu, pośród odcisków szczurzych łapek, w miejscu, gdzie lata temu zawalił się dach. Chodziła tutaj razem z Willemem. O tu, mówił gładząc czule zmurszałe ściany, tutaj, siostrzyczko, spotyka się brak pomysłu, mizeria materiału oraz konieczność rozbudowy. Spotyka się wielokrotnie i nawarstwia jak słoje drzewa.

- Wracamy do Wieży Cieni? - korytarzem w jej stronę pomknęło echo. Przyspieszyła.
- A kto tam starego wie. Będzie nas tu trzymał, aż nam wszystko obwiędnie. Jak Oriemu... i...

Rosły, jasnowłosy brat o młodej jeszcze twarzy urwał, gdy Alysa stanęła u wylotu korytarza. Jego towarzysz o poznaczonej plamami paskudnych, szarawych liszajów gębie zaklnął szpetnie i zadrobił nogami, jakby zamierzał podać tyły. Alysa ruszyła. Liszajowaty zaklnął powtórnie, a blond młodzik ryknął, żeby nie.

Kiedy spróchniała belka trzasnęła pod jej stopami i w dół z łomotem posypały się wyzwolone z obróconej w piasek starej zaprawy kamienie posadzki, zrozumiała, co właściwie nie. Było już jednak za późno. Paznokciami drapała osypujące się kamienie przed sobą, a jej nogi majtały swobodnie w przeraźliwej pustce. Tytus krzyczał, żeby wstawała, że nie przyjdzie do niej, że podłoga nie utrzyma ich obojga. Liszajowaty klnął już teraz bez przerwy. Młodzik próbował iść w jej stronę, ale odskoczył zaraz pod ścianę i obdarzył ją na poły współczującym, na poły blagalnym spojrzeniem.

I to była ostatnia rzecz, jaką zobaczyła, zanim jej dłonie ześlizgnęły się z kamieni. Alysa pomknęła w mrok, i poczuła się zawiedziona. Po pierwsze tym, że mimo woli podążyła przykładem Flowersa. Ale także i tym, że ludzie spadający z wysoka widzą całe swoje życie, a ona pomyślała tylko: ciekawe, ile tu poziomów i ile przegniłych podłóg przebiję, zanim skręcę kark, oraz: pająki jednak mają dobrze z tymi nićmi z tyłka.

Chwilę potem Alysa Qorgyle bez oczekiwanego trzasku łamanego karku spotkała się z podłożem i straciła przytomność.

***


Coś. Coś, nie człowiek. Coś zgiętego wpół pośród poskręcanych gałęzi pokrytych porostami. Niepozornymi, choć wszechobecnymi wśród tej gęstwy, delikatnymi i kruchymi jak uśmiech niemowlęcia, lecz śmiertelnie trującymi. Coś patrzyło na nią.

Ona patrzyła na nich.

Stali obok siebie, niska kobieta w białych skórach i zakutany w czarny płaszcz strażnik. Przed Murem, lecz nie na jego szczycie, lecz u podstaw, gdzie lód wgryzał się w ziemię białymi palcami. Kurzawa szarpała ich włosami, przez pędzące tumany śniegu nie mogła dojrzeć ich twarzy. Obydwoje unieśli głowy i spojrzeli na siebie, i wtedy światło umarło. Nadeszła ciemność i mróz, przejmujący do szpiku kości i wysysający oddech z piersi. Na gładkim cięciu na gardle wrony rubinowy naszyjnik, krople krwi. Ze skór, w jakie odziana była kobieta, ciekły strugi wody. Pachniały morzem.

Pachniało morzem i czymś jeszcze. Wiatrem i piórami. Zarządca Kamyk obrócił od morza ku niej wyblakłe ze starości oczy. Uniósł wielkie dłonie do twarzy i przymrużył powieki, jakby chciał się uśmiechnąć. Otworzył usta, lecz zamiast słów popłynął z nich tylko gwizd, przeciągły i przenikliwy, jakby wiatr przeciskał się przez skalne szczeliny. Będzie dobrze.

Potężny Skagos o czerwonym piętnie odmrożenia na policzku i włosach splecionych w drobne warkoczyki siedział w kucki przy ognisku, nucił i piłował kawał kości pilnikiem, z którego jak krople krwi z rany ściekały płatki rdzy. Obok na kamieniu stały w rzędzie misterne, kościane figurki. Orzeł. Wydra. Szczenię. Pajęczyca na lodowej sieci. Mysz. Jednooki basior. Kruk. Kwiat. Czardrzewo. Rosomak.
- Dla mej córki – powiedział nagle barbarzyńca, jakby siedziała po drugiej stronie ogniska... siedziała. - Pokażę jej nas wszystkich, gdy będę jej opowiadał, czego dokonaliśmy.
- Musisz ją bardzo kochać.
- Każdy, moja słodka pajęczyco, nawet największy łajdak, nawet skończona łajza, ma kogoś, kogo kocha i boi się stracić.
- A to, co trzymasz w ręku?
Zacisnął szczelnie prawicę.
- Imię zdrajcy.

Góra poruszyła się i przysłoniła słońce. Ziemia drżała. Ten, który dosiadał góry i powodował nią wśród śniegów, uniósł rękę i zdjął hełm, na ramiona posypały się jasne włosy. Miał dzikie oczy i namiętne, skrzywione gniewnie usta. Wyciągnął do niej rękę, potrząsnął nią niecierpliwie, by wsiadała. We wnętrzu dłoni miał tatuaż, maleńki pająk na sieci zmarszczek.

Och. Jasnowłosa zdzira pośród plątaniny gałęzi, jej drżąca dłoń wsparta o nagrobek, włosy w nieładzie i twarz wymięta od żałoby.



Alysa, ona sama, w oknie zamku, który mógł być Piaskowcem, ale mógł być każdym innym.


Garbaty, pokręcony przez paralusz brat dłutem rył imię w płycie nagrobka. Alisadair Flowers, głosiły światu te znaki. Warta jego dobiegła końca. Qhorin stał nad mogiłą. Dyszał ciężko przez otwarte usta. Spojrzał na nią przekrwionymi oczami, a potem jak ścięte drzewo runął w otwarty grób.

***

Ocknęła się i od razu zaczęła się dusić. Było ciemno, ciemno jak podczas tej legendarnej Długiej Nocy. Nadal nic nie widziała, ale coś, coś drobnego i suchego, i wszechobecnego wciskało jej się w nos, usta i oczy. Alysa parskała i walczyła o każdy oddech, aż wreszcie udało się wypluć całe paskudztwo. Trociny. Albo próchno, być może. Poruszyła na próbę rękami i nogami. Oprócz bólu pozdzieranych do żywego mięsa przy walce o utrzymanie się na górze palców nie czuła niczego niepokojącego. Wyciągnęła ręce przed siebie jak ślepiec i powiodła wokół siebie. Jej dłoń natrafiła na coś porowatego i zimnego. Kamień. Zagłębienie i zagłębienie, i kolejne. Jakieś znaki. Wokół pachniało mdle starością, tym duszącym zaduchem pomieszczeń o wiecznie zamkniętych drzwiach.

- Alyyyyyyyyyysaaaaaaaaa! - dobiegł z góry głos Tytusa. Dzielnie sekundował mu jeden z braci, dopytując się natarczywie, czy lady Qorgyle żyje.

Roddard Worsworn


Qorgyle kiwał się na odchylonym w tył krześle, kręcił winem w kielichu, oglądał sobie krwawe bryłki soli i słuchał, jak Mort z oczami wbitymi w powałę wyduszał z siebie coś na kształt raportu. Lord dowódca wyglądał dziś zdaniem Roddarda na całkiem wyrozumiałego i cierpliwego, ale Mort i tak zwijał się i pocił jak mysz. Roddard westchnął przeciągle. Dzieciak bał się własnego dowódcy niemal tak samo, jak bał się dzikich.
- i.. i... i... - dukał Morta pod spokojnym spojrzeniem Marbrana. - I... jeszcze brat Gwiazdy mówił, że Raymund Tocząca się Czaszka żeni się z Moruad – wycisnął z pamięci kolejny szczegół, który Roddardowi zdążył z deczka umknąć, nie uważał go też za szczególnie istotny.
- To tylko plotki dzikiej – zaznaczył.
- Plotki nie biorą się z niczego, Roddardzie. - Dobrze, żeś to zapamiętał – zwrócił się do Morta, a chłopak wyglądał, jakby miał zejść z wrażenia.

- Dobrze, żeście wrócili. Jutro, najdalej pojutrze, Roddardzie, wyruszysz do Wschodniej Strażnicy. Tobie zostawiam decyzję, czy chcesz zabrać ze sobą swego wychowanka. Mort – zwrócił się do młodzieńca – zostaw nas.

Gdy tylko wyszedł, dowódca kazał mu usiąść, i włożył kielich w jego ręce. Słowo za słowem, płynęła opowieść o ostatnich wydarzeniach na wybrzeżu, zabitej córce magnara i groźbie wojny. Lord Qorgyle dolał mu wina.
- Wyruszysz razem z innymi braćmi, by dowiedzieć się, co się tam stało. Jednak będziesz miał też inne zadanie, i sam będziesz musiał ocenić, czy należy je wykonać, czy też nie. Pij, Roddardzie. Pij do dna.

Zaplótł razem smagłe dłonie i oparł je o stół.
- Gdybyś dostał rozkaz, że masz zabić dziewczynę, młodą, ładną i słodką, wykonałbyś go, czy nie?

Roddard poczuł, że zimne palce zaciskają mu się wokół serca. Za oknem raz za razem rozlegały się krzyki, w ciemności sunął jak ognisty wąż sznur pochodni niesionych przez poszukujących czegoś lub kogoś braci.

Willam Snow


I proszę bardzo – oto jasno się jak na dłoni rysuje, jak z babami postępować trzeba, z wyspiarkami zaś w szczególności. Solidnie, bo dwukrotnie przerżnięta i dodatkowo postraszona Pająkiem Erin nie tylko zgodziła się pogadać z Jakymem, ale poświadczyła zupełnie nieproszona, że Jakym mowę południowców kuma całkiem biegle oraz sama wyszła z propozycją, że dla Willama wypyta tego rannego Magnara, o co tam dokładnie z tym Hargą i Czaszką szło. Bo Willam takie dobre serce ma, a i inne przymioty męskie takoż uwagi i zapamiętania godne.

Obiecywała mu też to i owo, całkiem ciekawe, jakby jeszcze czasu starczyło po tych przesłuchaniach i obmierzłej polityce, i właśnie udało jej się całkiem boleśnie szczypnąć go w tyłek przez pięć warstw grubej czarnej wełny, gdy Laleczka, osobista pupilka Pierwszego Budowniczego, prychnęła niespokojnie i naparła grubym zadem na odrzwia boksu. Noc wierzgał i szalał po swojej przegrodzie, i ten niepokój zataczał coraz szersze kręgi. Jego wypieszczone konie panicznie się bały. Stały we własnej, ciepłej i bezpiecznej stajni i szalały z przerażenia.

Pogroził Nocy palcem, a Laleczkę klepnął w wielkie dupsko. Erin stała pośrodku stajni z sianem we włosach i szeroko otwartymi oczami.
- Ciiiiiiiii, słodziutkie – szeptał Willam, i prawie już ogarnął tę burzę niepokoju i strachu przed zagrożeniem, którego znikąd wypatrzeć się nie dało, kiedy brama otwarła się z kopa, do środka wskoczył dziarsko Ed Maruda, zamknął za sobą, założył jeden skobel, drugi skobel, i dopiero opadł na polepę. Po Erin prześlizgnął się wzrokiem, jakby nie istniała.

- Mamy wilka w zamku – wydyszał do Willama. - Roddard wrócił zza Muru i przepuścił wielkiego wilka do tunelu. Biega teraz gdzieś tu... pewnie wściekły!
- Roddard?
- Dziurawa jest tarcza ochraniająca krainę człowieka – skomentowała Erin jadowicie. - Dziś przepuści wilka, jutro bandę dzikich, a pojutrze...
- Dzisiaj przepuściła bandę Skagosów – odpalił Septa. - I jak dotąd nie narzekałaś. Wracaj do swoich, masz coś do zrobienia.
- A jakże. Muszę wmówić Tyrowi, jakie ma szczęście, że będzie ojcem mego dziecka – parsknęła i podeszła do odrzwi. - No co? Po takim rżnięciu mogę się chyba bachora spodziewać, czy nie bardzo? - Zdjęła jeden skobel, drugi skobel, otworzyła i wystawiła głowę na zewnątrz.
- Wilka ani widu ani słychu – zagaiła znacząco i wyszła.

Potem zaś dzień, który zaczął się fatalnie, ale zdążył się po drodze naprawić i zdawał się zmierzać ku ogólnemu „lepszemu”, znowu zaczął pędzić w dół w bliżej niezbadane otchłanie, z którymi Septa zapoznawać się nie miał ni zamiaru, ni ochoty. Raz, że dzięki drogiemu Roddardowi, który zasłużył sobie tym na osobiste kilka słów podzięki w cztery oczy, po zamku biegał drapieżnik, który z radością wbiłby zębiska w gardła jego wypieszczonych koników.

Był tu.


Niby powinien uciec – ale Willam czuł to, czuł to przez skórę jakimś wewnętrzym zmysłem, że bestia gdzieś tu jest, tylko się przyczaiła, bo się rejwach, że gwałtu rety zrobił.

A rejwach iście był taki, że Sepcie się zdało, że dzicy atakują, ino przez pokłady woskowiny w uszach rogów nie dosłyszał. Z óśm albo i więcej dziesiątków braci biegało szparko z pochodniami, pod przywództwem Jorana Lannistera zdaje się, który nie biegał bynajmniej. Obrał sobie jako stanowisko dowodzenia sąg drewna na dziedzińcu, stał tam bledziutki jak dziewicze półdupki, oparty oburącz o świerkowe szczapy, przyjmował raporty z poszukiwań i ogólnie wyglądał mniej więcej tak, jak Septa dzisiejszego poranka. Czyli jak kupa gówna za szopką. Przez chwilę Septa ośmielił się mieć nadzieję, że rejwach wszczęto z powodu czającego się gdzieś w ciemnościach na jego koniki wilka, ale gdzie tam. Ze strzępów rozmów wyrozumiał, że Joran zgubił Qhorina, i bardzo chciał go szybko odnaleźć.

Jakby to było jakieś dziwne, że jeden z braci znika sobie nagle na chwilę albo i dwie... Przecież wróci. Większość wraca., zżymał się Willam wędrując w górę po schodach do komnat dowódcy, który raczył się wreszcie wyspać czy co tam robił innego, co najlepiej wychodzi w pojedynkę i bez świadków, i otworzył drzwi.

A Marbran, ledwie Septa wtoczył się do środka, osadził go w miejscu rozkazem, że Septa nigdzie nie jedzie. A przynajmniej nie jedzie rano, nie samotnie, i nie w sprawie szalonego konia. Ponure przeczucie, związane z historią martwej Skagijki, którą chyłkiem przekazał mu Ulmer, oczywiście się sprawdziło. Septa miał jechać do Wschodniej Strażnicy w sprawie szalonego konia i szalonego Aidana. Potem zaś było tylko zabawniej.
- Strażnik mówił, że Skagosi przywiedli te konie dla ciebie – Marbran podkreślił ostatnie słowo – nie dla Straży. Moruad cię lubi. A może próbuje kupić. W każdym bądź razie, może nie będzie ci tak lekko kłamała jak Joranowi... Wiesz, że zażądała przebicia bramy pod Długim Kurhanem? Odmówię jej. Ale to bardzo interesujące żądanie, w świetle pogłosek, które Roddard przyniósł od Gwiazdy. Podobno Moruad wychodzi za mąż. Za Toczącą się Czaszkę... Raymund jako magnar Skagos, z wolnym dostępem do naszych zamków, nieoddzielony od nas Murem. Hm? Piękna sprawa. Mógłbyś ją o to zapytać, jak ją zobaczysz. Złożyć ode mnie serdeczne życzenia.

I kiedy Willamowi się zdawało, że zabawniej już doprawdy być nie może, lord dowódca dowalił mu jeszcze na odlew towarzystwem, w jakim Willam miał spędzić drogę.
- Roddard i Mort zapewne też. Joran, jak da radę. I moja córka. Potrzebujecie kogoś, kto potrafi wyczytać z martwego ciała prawdę o tym, co się wydarzyło. Najlepszy skoro tego nie zrobił do tej pory, to już mu się raczej nie uda.

Kruk milczek i jego szczurkowaty smarkaty totumfacki. Lannister, olaboga. I jeszcze Alysa, która nie dalej jak paręnaście godzin temu leczyć go próbowała jakimiś różowo sodomickimi napitkami. To będzie długa droga.

- Więc tymczasem, jeśli nie masz nic pilnego, znajdź moją córkę i przyprowadź ją do mnie.

Potem zaś opowieść Willama o incydencie związanym ze zwiadem Benneta i Skagosami rozjaśniła twarz dowódcy.
- Rewelacyjnie – zatarł ręce. - O to też zapytasz Moruad. I zaznaczysz, że w tej sytuacji muszę zwiększyć liczbę braci na Długim Kurhanie. Nie przyjmę odmowy. Oczekuję również, że Moruad opuści kurhan. Jako że jest naszym sojusznikiem i drogim gościem, sama może wybrać dzień, w którym to nastąpi... byle w ciągu najbliższych trzech tygodni. Tych Skagosów zatrzymamy... nie wszystkich, rzecz jasna. Tylko rannego jeńca. Rozumiem, że on potwierdził słowa dziewki?
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 17-11-2012 o 23:11.
Asenat jest offline