Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-11-2012, 21:12   #69
Makotto
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Buttal

Jazda kolejką może nie należała do najwygodniejszych, ale na pewno była szybka. Żadnych blokad na drodze, żadnego wpływu pogody na szybkość jazdy, i jeśli miejsca nie miał jakiś zawał na linii torów, pasażerowie upchnięci obok towarów transportowanych w wagonikach, mogli być pewni że do stacji docelowej dotrą na czas.

Dlatego też Buttal spokojnie obserwował mijane groty, podziemne wąwozy i szybko migające mu przed oczami ściany tunelu, oczekując na przybycie do Morr. Nie pamiętał nawet, kiedy oczy same mu się zamknęły a monotonny stukot kół kolejki posłał go w objęcia Morfeusza.

Obudziło go szturchnięcie w żebra drzewcem topora.

-No, wstawaj, śpiący królewiczu. Dojechaliśmy!- Torgga uśmiechnął się, ukazując liczne braki w uzębieniu, uzupełnione srebrnymi i złotymi plombami.- Jak dobrze pamiętam, to masz robotę do zrobienia, więc rusz tyłek, bo zaraz wrócisz z powrotem do Kazak-Nar.

Kurier potrząsnął głową, zamrugał oczami i niczym oparzony wyskoczył z wagonika, jednocześnie klepiąc się po kieszeniach. Byłoby głupio, wysiąść z kolejki przy jednoczesnym zostawieniu w niej listów. Dlatego też skinął głową towarzyszowi podróży, rozglądając się. Już kilkukrotnie jeździł kolejkami górniczymi, ale do pewnych rzeczy trudno przywyknąć. Na przykład do tego, że mimo swojej popularności pośród podróżników, stacje rozładunkowe. na których można było wsiąść do wagoników, znajdowały się na jednych z najniższych poziomów dowolnego miasta.

Buttal westchnął, poprawił pas i możliwie szybko ruszył po schodach, na poziom mieszkalny. Po drodze tylko raz złapała go zadyszka.


***


-Szczury! Szczury na patyku! Kupujcie póki gorące! Z sosem!

-Najlepsze pancerze z najlepszej stali! Broń ostra tak, że można by nią golić pająkom dupy! Przystępne ceny!

-Piiiiiwo, wiiiino i napoooje! Piiiwo, wiiiino i napoooje! Gorzałka!


Młody krasnolud skrzywił się, kiedy po pokonaniu kilkunastu kondygnacji schodów jego uszy zostały zalane przez typowy, miejski jazgot. Kupcy reklamowali swoje towary, przekupnie wydzierali się na co bardziej bezczelnych klientów a mali sprzedawcy pchali przed sobą małe wózki, służące im za kramy, i darli się ile sił w płucach, by tylko zwrócić na siebie uwagę ewentualnych klientów.

Na szczęście dla Buttala, był już praktycznie u celu podróży. Na poziomie mieszkalnym, do którego dotarł po niemałym wysiłku, znajdowały się wszystkie jednostki administracyjne w Górze Morr, od cechów rzemieślniczych, poprzez gildie, a na dużych kompaniach handlowych i dworze królewskim kończąc. Gdzieś tam znaleźć można było posterunki straży i inne budynki związane ze służbą publiczną.


Jean Battiste Le Courbeu


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=SSSGwlJcP6o&feature=my_liked_videos&list=L L_aozUtfXzEkAHnZtMG_6FA[/MEDIA]

Głosy minstrelów splatały się ze sobą, łączyły i rozdzielały przy akompaniamencie muzyki, która jeśli nie trafiała od razu do serca, to przynajmniej w sposób iście królewski pieściła ucho. Zebrani na tarasie ludzie ściszyli głosy, jeśli nie w ogóle przerwali rozmów, by nacieszyć się mistrzowskim występem grupy muzyków ściągniętej przez hrabinę prosto z odległego Sojuszu Wislewskiego. A kiedy tęskna pieśń skończyła się, ciszę jaka nastała, wypełnić mogły tylko zachwycone oklaski śmietanki towarzyskiej A’loues. A prawda była taka, że zachwycenie arystokracji z Periguex było nie lada wyczynem.

-Wspaniała pieśń.- Jack Aubrey uśmiechnął się szeroko, zapalczywie bijąc dłonią o dłoń. Warto było wspomnieć, że był on jednym z pierwszych, którzy zaczęli bić brawo i to właśnie on dyskretnym „tsyk”aniem uciszał panny zbyt rozbawione, by przerwać rozmowy i chichoty się gdy artyści rozpoczęli występ.

Sam Jean obserwował go uważnie przez całą długość pieśni, z pewnego rodzaju zaskoczeniem odkrywając, że bynajmniej nie udawał on fascynacji wspaniałym utworem. Po wszystkim zaś zgarnął od pobliskiego kelnera kieliszek szampana i przepłukał nim usta.

-To o czym rozmawialiśmy?- zapytał, opierając się plecami o brzeg stołu i przebiegając wzrokiem po zebranym dookoła niego tłumku. Kilka wyfiokowanych młódek w pierwszym rzędzie zachichotało nerwowo, po czym jedna odezwała się, cała czerwona na twarzy oraz szyi. Rumieniec ten był widoczny nawet pod grubą warstwą pudru.

-Prosiłyśmy pana żeby opowiedział pan o bitwie pod Verriere, admirale.

-Hola, hola, hola panienko!
- Aubrey uniósł dłoń i uśmiechnął się w dość trudny do określenie sposób. Dla Jeana był on czymś pomiędzy pobłażliwym uśmieszkiem, a poirytowanym grymasem.- Jestem kapitanem, i niech mi panienka wierzy, nie śpieszy mi się do bagna zwanego Głównym Dowództwem. A samo Verriere… Błagam, co rusz mnie o to proszą a ja zawsze mówię to samo. Wprowadziłem statki do przesmyku, ustawiłem je burtami do wroga a dalej już nic nie widziałem, bo te pieruńskie działa tak kopciły przy każdym wystrzale, że mogłem tylko modlić się, abyśmy wygrali. Z drugiej strony zastanawia mnie skąd działonowi wiedzieli, w co strzelać, skoro ja z lunetą nie znalazłbym tej cholernej mewy, która w całym rozgardiaszu nafajdała mi na ramię.

Mężczyźni zaśmiali się, w wielu wypadkach w dość niedystyngowany sposób, a obecne przy opowieści damy z pewną pogardliwością uśmiechnęły się za zasłaniającymi twarze wachlarzami. Sam kapitan znów upił łyk szampana i odstawił kieliszek, splatając ręce na piersi.

-Chociaż z drugiej strony… Sądzę, że mógłbym opowiedzieć coś ciekawego, niekoniecznie tyczącego się mojej osoby…- stojące przy mężczyźnie dzierlatki westchnęły z wyraźnym rozczarowaniem. Jack zaś zaczął mówić.

-Byłem wtedy adiutantem kapitana Septima, na chwilę obecną już świętej pamięci. Staruszek już wtedy miał swoje lata, co rusz biegał do wygódki a większość obowiązków spadała na jego pierwszego mata i kadrę oficerską towarzyszącą mu w podróży. A płynęliśmy wtedy do Krevlodh, jako eskorta dla jakiegoś kupca ze zbyt dużą ilością złota w kieszeni.- machnął pogardliwie dłonią, wyraźnie pokazując, co sądzi o ludziach, którzy mają tyle pieniędzy, że nie wiedzą co z nimi zrobić.- Cumowaliśmy wtedy w dużym miasteczku portowym, niedaleko Merranti. Dzień wcześniej mieliśmy małą utarczkę z piratami nabrzeżnymi i musieliśmy uzupełnić zapasy prochu, rumu oraz naprawić uszkodzoną burtę. W porcie, jak często ma to miejsce w tym dzikim kraju, znajdował się bazar. Kupić i sprzedać można tam było wszystko. Od przypraw, poprzez broń, a na niewolnikach kończąc. No i, wstyd się przyznać, kupiec, którego eskortowaliśmy, pojechał do Krevlodh właśnie po to ostatnie…

-Przecież niewolnictwo jest zakazane za równo w Conlimote i A’loues jak i w Sojuszu Wislewskim oraz Westalii.- Jean rzucił okiem na siedzącego z boku jegomościa w czerwonym surducie. Jack również spojrzał na niego i pokiwał głową, nie speszony.- To prawda, ale byliśmy wtedy po za granicami znanej nam cywilizacji, a pierwszy mat oraz oficerowie nie mieli nic do mówienia, bo nasz kapitan miał z tego odpowiednie zyski. Ale tak czy inaczej towarzyszyłem Septimowi oraz naszemu kupcowi w targach na nabrzeżu, kiedy to ze strony naszego statku rozległy się przerażone wrzaski. Okazało się, że to żona handlarza, a krzyczy z powodu córki która w swojej lekkomyślności wlazła na dziób statku i wpadła do wody

Tym razem to damy zachichotały, najpewniej wyobrażając sobie jak coś równie obscenicznego spotyka ich niezbyt serdeczne przyjaciółki. Aubrey spojrzał na nie chłodno.

-Tak, też bym się śmiał gdyby wody dookoła Krevlodh nie były tak niebezpieczne i nawet w okolicach portów można spotkać tam rekiny i inne morskie drapieżniki. I nawet ludzie na pomostach zaczęli wrzeszczeć, gdy spod wody wynurzył się grzbiet lwa morskiego. I mówię wam, takich potworów na naszych spokojnych wodach nie spotkacie. Bestia miała kudłaty, lwi łeb, grzywę porośniętą wodorostami oraz ogromne, zakończone ogonem cielsko.- Aubrey przerwał, ponownie zwilżył wargi i spojrzał po zebranych. Wszyscy milczeli, czekając na ciąg dalszy opowieści.- Nikomu nie paliło się żeby wskoczyć do wody i ratować dziewczynę. Ja sam stałem jak wryty, nie wiedząc, co się dzieje. Oprócz jednej osobie



-Pierwszemu matowi?- jegomość w czerwonym upił łyk wina z trzymanego kielicha, uśmiechając się drwiąco.- Tacy zawsze mają więcej szczęścia niż rozumu.

-Nie…- stojąca z przodu matrona wzdęła pogardliwie wargi.- Na pewno był to bosman. Wilk morski, co to wody się nie boi.

-A ja uważam, że to pewnie któryś z majtków…

-Tą osobą był stojący na nabrzeżu niewolnik, o którego targował się nasz pracodawca.
- wszyscy zebrani zamilkli, oglądając się na milczącego do tej pory Aubry’ego.- Tak, nie patrzcie się tak na mnie, bo nie widzę powodów dla waszego zaskoczenia. Stojący na pomoście czarnoskóry mężczyzna w kajdanach miał więcej odwagi niż wszyscy żeglarze z „cywilizowanych krajów” razem wzięci. Nim ktokolwiek zareagował, walnął łokciem w twarz swojego właściciela, wyrwał mu z ręki łańcuch i zamiast uciec, przebiegł wzdłuż pomostu, odbił się od burty jednego ze statków i wskoczył do wody akurat w chwili, gdy lew wynurzał się z otwartą paszczą by pożreć dziewczynkę.

Jean z pewnym zadowoleniem odkrył, że słuchający opowieści lordowie oraz damy stali z szeroko otwartymi oczami a nie raz i ustami. Na pewno nie chcieliby żeby ktoś zobaczył ich w tych mocno niedystyngowanych pozycjach. Kapitan Jack zaś nie zwrócił na nich uwagi, i mówił dalej.

-Ja sam nic nie widziałem, bo jak tylko mężczyzna wskoczył do wody zostałem otoczony przez tłum podnieconych tubylców i nic nie mogłem dostrzec. Z relacji innych członków załogi ustaliłem jednak, że niewolnik wpadł do wody i przerzucił krępujący go łańcuch przez pysk lwa morskiego, tym samym dając dość czasu dziewczynce by dochlapała się do burty naszego statku i została wyciągnięta przez marynarzy. A co do niewolnego, nie wiem, która wersja była prawdziwa. Jedni mówili, że poddusił bestie łańcuchem aż ta nie opadła z sił i nie odpłynęła, jeszcze inni opowiadali, że skręcił jej kark a bosman, chyba będący najbliżej prawdy, powiedział, że mężczyzna dał dyla z grzbietu potwora jak tylko smarkula była bezpieczna. Ja sam zobaczyłem go znowu dopiero, kiedy dwóch naszych załapało go i przyprowadziło do jego właściciela, który już szykował na niego nóż za podniesienie ręki na pana. I właśnie wtedy stary kapitan Septim zrobił coś, co sprawiło że zawsze będę go dobrze wspominał i bronił jego imienia…

-Uratował dzikusa przed śmiercią i pewnie go jeszcze wykupił?-
dama pilnująca trzech rozchichotanych młódek uniosła brew i roześmiała się pogardliwie, sprawiając, że jej trzy podbródki zadrgały niczym galareta. Przestała się jednak śmiać, gdy odkryła, że tylko ona się śmieje a od strony kapitana Aubrey’a czuć niemal namacalny chłód.

-Tak… Uratował go, dał mu możliwość popłynięcia z nami i zaokrętował tego odważnego „dzikusa” na nasz statek.- powiedział w końcu po chwili ciszy, która dla grubej damy mogła wydawać się wiecznością.- I jeśli duma z własnego ciała oraz pochodzenia, chodzenie w wygodnych i nie krępujących ciała ubraniach oraz zamiłowanie do aktywności fizycznej jest dla któregokolwiek z państwa oznakom zdziczenia, to proszę bardzo, ja sam z dumą będę nosił miano dzikusa.

Le Courbeu z wyraźnym zadowoleniem obserwował jak spłoszona kobieta wraz z przyjaciółkami zagania córki i odchodzi, chcąc jak najdalej być od „tego skandalicznie zachowującego się obcokrajowca” który dodatkowo „wygłasza obraźliwe dla ludzi cywilizowanych frazesy”. Sam gnom zaś skinieniem głowy podziękował kapitanowi za umilenie czasu opowieściom i wraz z Seravine udał się do stołu z trunkami.

Dziewczyna odezwała się w końcu po długim okresie milczenia.

-Chyba polubiłam tego całego Aubrey’a.- stwierdziła z miłym zaskoczeniem, nalewając sobie oraz towarzyszowi po dużej szklanicy musującego wina.- Miny tych babsztyli… Bezcenne

Jean spokojnie uderzył kieliszkiem o jej kieliszek i podkręcił wąs.

-Może i tak. Ale nie poprawił on wizerunku ludzi z Conlimote w oczach naszej arystokracji.

Seravine machnęła ręką, zaśmiała się i upiła łyk wina. Następnie odstawiła naczynie na stół i oglądając się w srebrnej karafce poprawiła kapelusik.

-Hmmm… Nie obraź się Jean, ale chyba pójdę przypudrować nosek…

-Jesteś pewna? Zaraz zacznie się pokaz sztucznych ogni
.

Szlachcianka zaśmiała się i pieszczotliwie podkręciła gnomowi wąs.

-Oj, to tym bardziej muszę się poprawić, bo przy jaśniejszym oświetleniu od razu będzie widać, że nos mi się błyszczy. Mam nadzieję że nie będziesz się nudził przez tą chwilkę gdy mnie nie będzie… - nim Jean zdążył odpowiedzieć, dziewczyna obróciła się na pięcie i lekko kręcąc bioderkami ruszyła w stronę drzwi sprytnie ukrytych za zasłoną.

Sam Le Courbeu westchnął, oderwał wzrok od pewnych części anatomicznych ciała towarzyszki i upił łyk wina. Spojrzał na siedzącego obok Sargasa, który wlepiał w niego swoje ślepia.

-O cicho być…- burknął niechętnie i bezwiednie powiódł wzrokiem po otaczających taras ogrodach. Z zaskoczeniem uniósł brwi widząc nikogo innego jak kapitana Aubreya, zwinnie zbiegającego po schodach z białego marmuru i pewnym krokiem zagłębiającego się między fantazyjnie ostrzyżone krzaki. Kilka sekund później na niebie eksplodowała pierwsza seria fajerwerków, skutecznie odwracająca uwagę ewentualnych obserwatorów od kapitana z Conlimote.

No, prawie wszystkich obserwatorów.


Marco


Początkowo pewny swojego sukcesu, Marco zaczął mieć pewne wątpliwości, gdy jego trzech towarzyszy od butelki ruszyły nigdzie indziej, jak z powrotem do Dzielnicy Piwnicznej. Może i chłopak wierzył w dobro, ideały oraz ogólnie pojętą moralność ludzką, ale był także świadom, że nie wszyscy muszą wyznawać podobne wartości. Ile razy to słyszał jak służba rozmawia o ludziach napadniętych kilka kroków od domu, o kobietach pochwyconych i pozbawionych czci przez pijanych rzezimieszków a jeszcze częściej mówiło się o porządnych obywatelach, znalezionych w rynsztoku z poderżniętym gardłem i bez pieniędzy ani ubrań.

Dlatego też Marco rozglądał się uważnie, gdy trzech zakapiorów prowadziło go w coraz to bardziej odległe i zapomniane alejki dzielnicy biedoty.

-Francis… Jesteś pewien, że to tutaj?

Idący na przedzie mężczyzna zaśmiał się tylko, machnął dłonią i nawet nie zwolnił.

-Chłopcze, co jak co, ale póki jesteś ze mną to żaden bandyta ci nie straszny. Prędzej sami sobie ręce oderżną, niż zadrą z Francisem i spółką.

Bruno przewrócił oczami, trącił Marco łokciem i kiedy jego kolega nie patrzył na migi pokazał chłopakowi coś co mogłoby zostać zinterpretowane jako „Ty uważaj bo mu z tej dumy żyłka pęknie”. Alred zaś wydawał się nie dostrzegać tych żartów z brata, bo szedł w milczeniu, co jakiś czas tylko oglądając się przez ramię.

W końcu cała grupa stanęła przed dwuskrzydłowymi, obdrapanymi drzwiami prowadzącymi do jakiejś piwnicy. Francis obstukał knykciem ścianę dookoła nich i z zadowoleniem wyjął obdrapaną z zaprawy cegłę. Marco dostrzegł kątem oka namalowany na jej spodzie żółty iks.

-Mamy szczęście, nie przeniósł się.

-A po co miałby się przenosić?
- Alred spojrzał na brata i prychnął.- Straż prędzej się zesra niż przyjdzie tu dobrowolnie. A nawet jeśli i przyjdzie, to jaka szansa że zajrzą właśnie tutaj?

Mocnym szarpnięciem otworzył drzwi i stanął obok, robiąc przejście dla Eleadory. Sam chłopak zaś uniósł brwi, bo zamiast śmierdzącej i wilgotnej piwnicy zobaczył wyszorowany do czysta korytarz z wiszącymi na ścianach lampami. Siedzący na końcu schodów mężczyzna zadarł głowę, zmrużył oczy w promieniach słońca i uniósł kuszę.

-Kto idzie?

-Francis, Aldred i Bruno. Mamy tu takiego młodego…

-Hasło!

-Skip, przecież mnie znasz.

-Hasło to hasło!

-Jak ci zaraz pieprznę, pusty łbie… !

-Dobra, to na pewno ty. Wchodźcie
.

Francis uśmiechnął się i puścił do Eleadory oko.

-Mówiłem, młody, mnie tu znają.

Skip, jak nazwany został strażnik, spojrzał nieufnie na gości, opierając kuszę o ziemię. Uspokoił się dopiero gdy Bruno zatrzasnął za nimi wrota.

-To co się dzieje? Znów ktoś coś wam złamał?

-Nie. Ten tutaj młody siostry szuka, co to do tego naszego pięknego Atlas City uciekła. Jak jej tam było
?- Francis spojrzał na Marco, marszcząc brwi.- Maryśka? Maria?

-Maria.

-No, właśnie! Jest tu jakaś Maria?

-Musiałbyś mistrza spytać. Jest w dużym pokoju, z resztą.


Marco szczelniej opatulił się płaszczem i ruszył za swoimi trzema przewodnikami, nie będąc pewnym czy aby na pewno trafił do właściwego miejsca, a nawet, jeśli tak, to czy wyjdzie z tego wszystkiego obronną ręką. Dopiero po kilku minutach marszu tunelem biegnącym przez kilkanaście piwnic, młody adept Inkwizycji po raz kolejny trafił do miejsca, w którym nigdy w życiu jeszcze nie był.

***

Chorzy i ranni leżeli wszędzie, na zbitych na szybko łóżkach, na materacach, stołach a nawet na kocach rozłożonych na podłodze. W powietrzu czuć było ostry smród palonych ziół oraz medykamentów, a krążący między pacjentami mężczyźni oraz kobiety podawali im wody, obmywali rany i karmili, gdy chory nie był w stanie samemu utrzymać miski.

Francis stanął za Marco i klepnął go w ramię.

-No co tak stoi? Lazaretu nie widział? Chodź, poszukamy tej twojej siostry. O! Charlie!- z uśmiechem podszedł do brodatego mężczyzny chodzącego z cebrzykiem wody oraz głęboką łyżką i klepnął znajomka w ramię.- I jak ci się podoba robota dla starego?

-Weź nic mi nie mów…

-Oj nie marudź. Tych kilka dni pomagania jest chyba marną zapłatą za odratowania twojego kulasa?


Brodacz przewrócił oczami i wyminął Francisa, kierując się do starego mężczyzny proszącego o wodę.

-Wybacz, ale mam to obowiązki…

-Tak Charlie, ratuj życie
.- uśmiechnął się lekko i znów spojrzał na Eleadorę.- No chodź młody. Staruszek czeka.

Mówiąc to wskazał na część pomieszczenia otoczoną zasłonami. Akurat w chwili kiedy młodzian spojrzał w tamtą stronę, zza jednej z nich wyłonił się siwy, mężczyzna o pobrużdżonej zmarszczkami twarzy i zmęczonych oczach. Ręce miał we krwi.

Nie przejmując się czerwienią na swych dłoniach skinął głową na jednego z sanitariuszy.

-Przeżyje, ale pilnujcie żeby dużo pił.

-Rozumiem
.- zaczepiona dziewczyna przytaknęła i szybko weszła za zasłonę. Marco mignęła leżąca na drewnianym stole postać z zabandażowanym kikutem nogi.


Tsuki


Tych kilka godzin minęło dość szybko. Elfia umiejętność medytacji sprawiała, że w czasie niespełna czterech godzin dowolny szpiczasto uchy mógł zregenerować siły jak po długim, mocnym śnie. Dlatego też Tsuki wróciła spokojnie do kwatery, zdjęła buty i usiadła ze skrzyżowanymi nogami na łóżku i przymknęła oczy. Trudno jej się było co prawda skupić, siedząc na łożu związanym z tak miłymi wspomnieniami z poprzedniej nocy, ale samurajka nie należała do osób o słabej sile woli oraz zaparciu, przez co po niecałym kwadransie zmagań ze sobą pogrążyła się w błogiej medytacji.

Po czterech godzinach zaś otworzyła oczy, wstała i stanęła przy oknie by z niego obserwować park oraz jego okolicę. W gruncie rzeczy Park Floty Kupieckiej był miłą dla oka odmianą w morzu domów i cegieł, ale tak naprawdę nie był zbyt wielki. Ze swojego okna elfka miała czysty wzgląd na trzy z czterech oficjalnych bram prowadzących do jego serca, oraz widok na staw i polankę w jego sercu. Ktoś tam ustawił też małe altany z białego marmuru, by, co bogatsi i bardziej dystyngowani mieli gdzie na spacerze posadzić tyłki.

Tsuki nie jednak z powodu zieleni kojącej oko, czy też z tęsknoty za naturą obserwowała park. O nie. Szukała wzrokiem charakterystycznej, blond czupryny, przygrubego cielska oraz szpiczastych uszu należących do Lancela. No, chyba, że złodziejaszek nie mówił prawdy, lub też do parku chadzał nie ten półelf co trzeba.

Na szczęścia dla wojowniczki, złodziej okazał się dość wiarygodnym źródłem informacji, bo gdzieś w okolicach jedenastej w nocy, pod oknem kwatery dziewczyny przeszła postać w płaszczu i bardzo głębokim, zwracającym uwagę kapturze. Tsuki od razu zeszła na dół i kierując się przeczuciem zaczęła śledzić tajemniczego jegomościa. Jej przypuszczenia potwierdziły się, kiedy łamaga potknął się o własny płaszcz, przewrócił i zarył nosem w błoto.

-Szkurwa mać, sucze syny, za co im się płaci jak nie za sprzątanie tych pieprzonych ulic?!- tak, zdecydowanie był to Lancel.

Po dłuższym wyzywaniu i złorzeczeniu, półelf podniósł się z kałuży, ze złością otrzepał kubrak z błota i już zdecydowanie mniej ostrożnie ruszył w głąb parku, przekraczając północną bramę tego przybytku natury w sercu ceglanej dżungli.

Tsuki nie miała najmniejszych problemów ze śledzeniem kupczyka. Upodobanie do lekkich pancerzy, wrodzona zwinność i wieloletnie trenowanie swojego ciała pod względem szybkości oraz sprawności manualnej, sprawiły, że nawet nie kształcąc się za bardzo w sztuce cichego poruszania się, potrafiła robić to nie gorzej niż początkujący złodziejaszek.

Tym sposobem minęła bramę, ostrożnie zagłębiła się w krzaki i idąc po za ścieżką, śledziła Lancela niczym cień. A półelf ułatwiał jej tylko zadanie, bo zamiast skupić się na otoczeniu, lamentował, że błoto tak trudno sprać z jedwabiu. Finalnie jednak zatrzymał się pod magicznie oświetloną altaną, a Tsuki przystanęła z boku, w głębokim cieniu.




Po kilki minutach Lancel rozejrzał się, zniecierpliwiony.

-Jesteś tu?

-Tak…-
głos rozległ się niepokojąco blisko kryjówki dziewczyny.- Jesteś sam?

-Tak, ale co to ma do rzeczy. I czemu chciałeś się spotkać?

-Mam kolejną dostawę towaru. Ubrania, trochę broni oraz buty.

- mężczyzna, który wyłonił się z półmroku kilka metrów od Tsuki też miał na sobie płaszcz kapturem. W jego wypadku jednak, taki strój faktycznie pomagał mu wtopić się w tło.- Stawki standardowe.

-Ciuchy? Znowu ciuchy?! Czy twój dostawca nie mógłby…

-Nie!-
krzyk, który poniósł się po parku sprawił, że Lancel podskoczył.- Nie, i dobrze o tym wiesz! I tak dzięki nam żyjesz po królewsku, więc nawet nie próbuj wybrzydzać.

-Wybacz, nie nawykłem do spotkań o tak późnej godzinie…

-Mniejsza.-
obcy prychnął, poprawiając kaptur.- Niedługo dostawa. Uszykuj pieniądze. Ja mam własne interesy…

I obrócił się, zarzucając płową płaszcza. Lancel zaś obrócił się miejscu jeszcze szybciej, by prawie biegiem ruszyć w stronę przeciwległej bramy parku.

Zaś stojąca w mroku Tsuki stała i myślała intensywnie. W jej wypadku było to zdarzenie na miarę pełnego zaćmienia słońca.
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...
Makotto jest offline