Była bezpieczna.
Była bezpieczna. Tak po prostu. Pierwszy raz dzisiejszego dnia nikt nie dyszał jej w kark chęcią mordu. Miała ochotę zaśpiewać pieśń dziękczynną, ale wepchnęła sobie pięść do ust, żeby przypadkiem nie wydać żadnego dźwięku.
Podniosła na chwilę głowę, by zorientować się w sytuacji. Ta dziwna, rozmodlona jałówka z ojcem bogatszym od Onassisów, jak-jej-tam, Roxie, właśnie została dorwana przez Billa. Cóż, Maddie nigdy jej specjalnie nie lubiła, bo wszystko, na co ona musiała ciężko pracować, Roxie dostawała od tatusia, a na dodatek nie dawała się sobie podlizać. Co prawda nie życzyła jej śmierci, ale skoro już i tak... Przynajmniej zwiększa się jej szansa na dobry start po liceum.
TFU! Nieprawda! Pomodliła się żarliwie, wstawiając się za nią u Boga. Bogata czy nie, też miała prawo żyć! Dlatego też Maddie obserwowała ją z wielką nadzieją na wygraną dziewczyny.
A potem jeszcze coś się zadziało na placu. No, ale ich było trzech, a tamta wariatka jedna. Bez przesady, gdyby Maddie chciała się dołączyć, to byłoby niehonorowe, prawda. Dlatego też odwróciła głowę i wpatrzyła się w Roxie, starając się tak ustawić, by nie być widoczną z żadnego punktu.
Pomyślała, że to prawie jak na „Evil dead”, tylko takie... prawdziwe.