Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-11-2012, 10:19   #34
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Engan


Zawsze, kiedy powracał do Czarnego Zamku, przypominał mu się sen, pierwszy, jaki śnił po tym, jak złożył przysięgę. W śnie wracał późną nocą z wyrębu, szedł na czele małej kawalkady z siekierą na ramieniu i radował się na myśl o ciepłym kominku, ciepłej strawie i kielichu czegoś, co go miło sponiewiera. W śnie Kamyk unosił głowę i uśmiech zamierał na jego ustach. Szczyt Muru był pusty i ciemny. Bracia opuścili warty i odeszli. Nikt nie strzegł królestwa człowieka, a z północy nadciągały czarne chmury i mróz wspinał się lodowymi palcami po ścianach opuszczonej twierdzy.

Zdarzało się to przecież wielokrotnie w przeszłości. Nuk, Skagos służący we Wschodniej Strażnicy mówił mu, że gdy babka kobiety, która go wychowywała była małą dziewczynką, w pogodną noc ze szczytu slagoskich Trzech Palców Niebios można było zobaczyć światła na Murze, które rozpalali wartownicy we Wschodniej Strażnicy oraz Pochodniach, gdzie utrzymywano jeszcze wtedy garnizon. Teraz jednak światła na Pochodniach zagasły, i nigdy już miały się nie rozpalić. Nie było komu przy nich czuwać.

W Czarnym Zamku paliły się jednak ognie. A gdzie ogień, tam nadzieja na ciepłą strawę, podsuszenie przepoconej i przemokniętej przyodziewy i może jakąś maść na zdarte do żywego mięsa półdupki. Kamyk westchnął z ukontentowania i popędził konie do ostatniego zrywu.
- Zaraz wam Septa wymości boksy świeżym sianem – obiecał gadzinom i ruszył do miejsca, które z braku lepszego określenia nazywał domem. Byłaż to twierdza w oczach Kamyka, który niejedno w życiu swym wszak widział, dziwaczna. Dziwaczna, cudaczna i brzydaczna ponad ludzkie rozumienie. Nie był to nawet zamek – nie miał w końcu chroniących go murów. Ten skrawek od południa, łączący kanciastą Wieżę Hardina z Bastionem Strażników powstał tylko dlatego, że któremuś z poprzednich Lordów Dowódców Lannister z Lwiej Skały po jakiejś wojence przysłał trzy setki jeńców, którzy nie pomieścili w jego własnych kamieniołomach, to i coś trzeba było im kazać robić. Brama południowa pełniła funkcje li tylko reprezentacyjne i symboliczne, bo nie estetyczne przeca. No dobra, zamykało się ją jeszcze jak wiatr zaczynał pizgać od południa, żeby śniegu nie nawiewało na dziedziniec i nie smyrało mrozem po nerkach ćwiczących tam rekrutów. Teraz nie wiało, więc otwarta była nie ścieżaj, zapraszająco i zachęcająco.

Septy nigdzie nie było widać, toteż jeden problem cudownie odsunął się w czasie. Przygada mu za stan tych chabet, to pewna, jednak przygada mu szczęśliwie później. Stajnia była zawarta na trzy spusty i to było dziwne i niecodzienne. Kamyk z sykiem zsunął się z kulbaki. Kilku braci wsiadających do windy pozdrowiło go uniesionymi dłońmi, zaskrzypiały kołowroty i klatka drgnęła, by podążyć wolno w górę.


- A kogóż to oczy me widzą? - zapytały radośnie ciemności nad sągiem drewna zwalonym pod stajnią. - Patrzaj Szczurek, Kamyk wrócił z wojaży!
Ciemności poruszyły się i okazały się Mancem Rayderem, siedziącym sobie wśród świerczyny obok smarkatego Morta, podopiecznego słynnego Worsworna.
- Jaaakoo żywooo -odparł młodziutki zwiadowca, przeciągając dziwnie słowa. - Ino niewyraźny jakiś taki. Może słabuje?

Zaraz też się okazało, czemu gada tak dziwnie. Dwaj zwiadowcy siedzieli sobie pospołu w mroku i raczyli się również pospołu podśmierdujacym ziołami proszkiem z sakiewki, wciągając go w nozdrza i wcierając w dziąsła. Obydwaj mieli już źrenice szerokie jak brama rzeczna w Królewskiej Przystani. Morta chyba wzięło słabiej, bo zeskoczył na ziemię, by się z Kamykiem przywitać. Mance zadeklamował mu tylko cokolwiek bełkotliwie początek pieśni o wracającym zza Muru zwiadowcy: „Przebyłem noc właśnie, i nikt mnie nie wita, nikt mnie nie pyta, jak mi się szło”. Potem zaś równie bełkotliwie przybliżyli mu ostatnie wydarzenia. A to, że stary poprztykał się z Lannisterem, a że jest sprawiedliwość, to Lannister od razu po tym czy też od tego się pochorował. Że Qhorina całą noc poprzednią szukali, bo wziął i przepadł. Że Kudły Kurwy przeszły i Alisadair Flowers skoczył z Muru. Że Bennet, Tomas i Andrew nie żyją, zamordowani przez Skagosów. Że się ruchawka jakaś wierutna za Murem kroi. I że wilk, co go Roddard przepuścił na południową stronę, zeszłej nocy ugryzł Krane'a w dupę, jak ten wyłaził z ustępu. Że Septa odkrył w sobie zmysł polityczny i ze Skagami, co konie mu przywiedli, w wielkiej komitywie jest. Takiej wielkiej, że jeden z nich już chce mu topór w czaszkę wbić, ponoć z jakiejś baby powodu. I że te Skagi od wczoraj chleją wino Nocnej Straży w Bastionie Strażników, na prawach miłych gości, a oni tu właśnie z polecenia Lannistera pilnują, żeby nie rozłazili się, jak wychodzą się wyszczać, ani nie gryźli wilczym przykładem po dupach wychodzących z miejsca odosobnienia braci.
- Roddard mówi... – zaznaczył Mort z przejęciem.
- Bogowie! - jęknął Mance z takim przejęciem, aż się spieprzył prawie ze stosu drewna na ziemię. - Jakież to miodopłynne strofy opuściły usta wszechwiedzącego Worsworna? Jak to uczcimy? - przytrzymał się gałęzi i puścił do Kamyka oko.
- Roddard mówi – niezrażony Mort zadarł nos ponad nieboskłon – że ten wilk to zły omen.
- Bogowie! - jęknął Mance ponownie i uniósł ręce w udawanej trwodze. - To czemu go wpuszczał? I co my teraz zrobimy?!

- Nie wiem, co wy zrobicie, ale ja muszę do starego – zaznaczył Kamyk. - Wprowadzicie moje koniki do stajni.
- Mort wprowadzi. Ja tu pilnuję – zadecydował Mance, i tak pilnował zajadle, aż się wyciągnął jak długi pośród świerkowych szczap, przymknął oczy i zaśpiewał rozedrganym głosem.


I jakoś tak nieproszone i zupełnie niepotrzebne wypłynęło mu wspomnienie tej Skagijki z Długiego Kurhanu, delikatnej twarzy, cichego głosu i miękkich ruchów. Ciekawe, czy sobie znalazła jakiegoś Skaga, tak jak mówiła.

Wartę u podnóża schodów wiodących do komnat Qorgyle'a pełnili ser Wynton Stout i Tristan Pryszcz.
- Stary gada z Ulmerem – powiedział mu siwiejący rycerz. - Zakazał puszczać – podał mu swój bukłak. - Idź odsapnij deczko, Kamyk, nietęgo wyglądasz. Przyślę kogoś po ciebie, jak skończą – zaproponował.
Kamyk pociągnął łyk wina i go wykrzywiło. Stout był swój gość, choć herbowy i pasowany, i choć przy ostatnich wyborach ledwie trzydziestu głosów mu zbrakło, a to on siedziałby w komnatach na górze, a nie schodów pilnował. Nie był to gość, co próbował podskoczyć wyżej własnej dupy... ale należał do tych, co to z lubością wyciskają cytrynę do wina, tworząc ledwie spożywalną breję. Kamyk podciągnął gacie na zmasakrowanym tyłku.
- Będę u Aemona.

***

- Czekaliśmy na ciebie. Dobry ser Bettley wspomniał w liście, że widziałeś dziewczynę – maester Aemon uniósł się zza stołu zasłanego pergaminami. - Nie szczędziłeś koni.
- Koni ani siebie – mruknął Kamyk, po czym opuścił gacie, by okazać staremu maesterowi problem. Aemon tylko syknął.
- Będę żył? - zainteresował się Engan.
- Będziesz. Ale co to za życie – westchnął starzec. - Pośpisz sobie parę dni na brzuchu. Znajdę zaraz jakąś maść. I pójdziemy do Marbrana.
- Stout przyśle, jak będzie wolny.

Parę chwil potem Kamyk stał z gaciami opuszczonymi na kostki, opierając się dłońmi o stół, i cierpliwie znosił zabiegi lecznicze. I wtedy jego uwagę przykuła płaskorzeźba na ścianie, widział ją po raz pierwszy, musiała być wcześniej czymś przysłonięta.


Ogromny orzeł sunął nad morzem, ściskając w pazurach skałę, a na turniach urwiska poniżej maleńka przy nim ludzka figurka unosiła ramię w geście pożegnania. Engan i Achli, który był jego zmiennoskórym, czy nie tak mówiła Foczka? Ale dziewczyna na Długim Kurhanie podała mu imię zmiennoskórego jako własne. Kamyk przyjrzał się bliżej obrazowi na ścianie. Średnio się w sztuce wyznawał, jednak doświadczenie życiowe mu mówiło, że jeśli coś ma warkocze, to można jeszcze mieć wątpliwości co do płci posiadacza, ale cycki na ogół miewają tylko kobiety.
- Skończyłem – oznajmił Aemon i wręczył Kamykowi małe puzderko. - Smaruj się w miarę często. I przyjdź, jak będziesz potrzebował czegoś na ból.
- Dziękuję – odparł Engan i wtedy go podkusiło. - Takie imię, maester: Achli...
- Stare imię w mowie Pierwszych Ludzi – stary skinął głową.
- Ale baby czy chłopa?

Maester zaś, jak to maester, na wszystko miał księgę, woniejącą kurzem i obryzioną przez myszy. Po chwili Engan siedział krawędzią pośladka na krześle, a Aemon wodził palcem po spisie. Na ile Kamyk widział do góry nogami, niektóre imiona bezimienny maester wieki temu opatrzył nawet runami Pierwszych Ludzi.

- Achli znaczy tyle, co szron – odczytał mu Aemon. - To imię żony pierwszego magnara Skagos, ale nadaje się je zarówno kobietom, jak i mężczyznom.

Runa obok była delikatna i rozgałęziona, iście przypominała kwiaty, jakie szron tworzy na bezlistnych gałęziach.

Tyria i Erland



Czarny Zamek otwierał przed nimi paszczę bramy. Było ciemno, zaczynało być zimno, było późno i powinni już naprawdę wjechać do środka. Ten stan trwał od dłuższego czasu, i nie zmienił się ani o jotę od czasu, kiedy Hwarhen oznajmił jej to po raz pierwszy.

- Powinniśmy już wjechać, a nie stać pod bramą jak dziady proszalne – oznajmił wojownik po raz kolejny, przechylił się w siodle i wysmarkał przez palce. Erland tkwił w siodle jak posąg i wodził oczami po szczycie Muru, po wyszczerbionych blankach wież, jakby mógł wypatrzeć tam przyczynę.

- Chodź! - powiedziała Tyria również po raz kolejny i wreszcie zeskoczyła z siodła. Kieł dygotał. Nawet kiedy złapała go garścią za luźną skórę na karku i próbowała pociągnąć do siedziby wron, nie posłuchał. Zaparł się wszystkimi łapami i zaczął skomleć jękliwie. Wreszcie wywrócił się na bok, odsłaniając gardło i patrzył na nią z błaganiem w mądrych ślepiach.

- Wyczuł niebezpieczeństwo? - rzucił w powietrze Erland.


Tyria pokręciła głową. Coś wyczuł na pewno, ale czy to zagrożenie dotyczyło ich wszystkich? Jej czujny, mądry i odważny przyjaciel zachowywał się jak szczeniak.
- Wydaje mi się – powiedziała wolno – że wyczuł. Kogoś starszego i silniejszego. Kogoś, kto oznaczył tu ziemię jako własną. On się boi, że będzie musiał walczyć, a walczyć nie chce, bo przegra.
- Kogoś? - zapytał czujnie Hwarhen i opuścił prawicę na toporzysko.
- No kogoś. Wilka jakiegoś innego – uściśliła.
- Wilka? W zamku? - zdziwił się Erland, a Hwarhen parsknął chichotem.
- Mówisz o gadzinie jak o człowieku?
- Wilki są jak ludzie – odgryzła mu się.
- Dobrze – wciął się Erland. - Tyrio, czas na nas. Zrób coś ze swym... druhem.

***


Jeśli oczekiwali fanfar i uroczystych powitań, nic takiego ich nie spotkało. Dziedziniec był pusty, ciemny i cichy, jeśli nie liczyć szmerku szeptanej i z letka bełkotliwej rozmowy, dobiegającej gdzieś spomiędzy pachnącego igliwiem sągu drewna.

- ... z babami trzeba delikatnie, z dzikimi zwłaszcza. Weźmie ci taka nóż wrazi, zanim się obejrzysz. Po pierwsze to nie leź od razu z łapami, tylko wybadaj grunt.
- Jak kijem na bagnie.
- Jako żywo, tylko nie dźgaj za głęboko tym kijaszkiem, bo urazić możesz. Barłożenie się to nie są sprawy głębokie, a przynajmniej nie winny. Dla twego własnego dobra. Jak zaczniesz grzebać w toni, to nie wiadomo co na wierzch wypłynie i kłopot goto...

Koń Erlanda zaparskał do wtóru podśmiewywaniom Hwarhena i szepty się urwały. Przez chwilę sąg drewna promieniował ciszą, by po chwili zaszeptać: „ty, idź, nie, ty idź”. Zza belek wynurzuła się jasna czupryna i schowała się zaraz z powrotem.
- Moruad Magnar...
- Ech, cholera.

Zza stosu drew wynurzył się czarno odziany młodzieniec o lśniących, brązowych włosach. Szedł chybotliwie i niepewnie. Prawą rękę opuścił na rękojeść miecza, a lewą niczym tarczę trzymał przed sobą lutnię. Zza jego pleców wyglądał przestraszony jasnowłosy chłopaczyna, wychodzony jak ofiara głodu. W jego kapturze coś się zakotłowało i Tyria dostrzegła błysk małych, czerwonych ślepek.

- No jaka Moruad? - jęknął zbolałym szeptem ten z lutnią do swego towarzysza. - Porąbało was wszystkich. Jedni wszędzie ją widzą, a inni... - pojął, że się zagalopował, urwał i wziął głęboki oddech.
- Witamy w Czarnym Zamku naszych drogich sojuszników – rozłożył ramiona w przesadzonym mocno geście otwartości. - Których odwagę, honor i lojalność sławią pieśni, a których zaszczyt mamy bronić, idąc podle słów naszej świętej przysięgi. Między innymi. - dowalił głośno, a do swego brata rzucił szeptem. - Leć po Marbrana. Albo Ulmera.
Odwrócił się ponownie do trójki Skagosów.
- Witamy, witamy... chlebem i solą, eeee... tylko się skończyły akuratnie i nie mam na podorędziu – wybrnął dzielnie. - Jam jest Mance Rayder, z łaski starych bogów zwiadowca Nocnej Straży. Mój... - rzucił za siebie okiem, gdzie jego brat nadal stał jak wmurowany – mój towarzysz ma na imię Mort i idzie właśnie po kogoś ze starszyzny – dodał z naciskiem. - Jakie są wasze miana, zacni druhowie ze Skagos, i co was do nas sprowadza?

Zamarkował wobec Tyrii coś w rodzaju półukłonu, a gdy się podnosił, puścił do niej filuterne oko i uśmiechnął się może nie serdecznie, ale ujmująco. Zanim ktokolwiek zdążył odpowiedzieć, drzwi w sąsiednim bastionie uchyliły się ze skrzypnięciem, a osoba, która w nich stanęła, zapiszczała radośnie i cienko.

Erin Crowl rzuciła się szczupakiem do stóp Erlanda, który zdążył już zejść z konia. Objęła go ciasno pod kolana, roześmiana i szczęśliwa.
- Czcigodny wujaszku! Toż bym się tu smoka spodziewała, a nie ciebie! Pobłogosławisz swoją Erin?
Dłoń Erlanda machinalnie spoczęła na ciemnych włosach kuzynki. Zawsze skłaniała do śmiechu, wiecznie szczęśliwe dziecko wiosny.
- Byłam grzeczna – zapewniła tak gorąco, że aż nie uwierzył. Ta trzpiotka zawsze miała głowę pełną psot i figli.
Jakym Magnar stał w drzwiach bastionu i skinął mu poważnie głową.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 19-11-2012 o 11:29.
Asenat jest offline