Tomas, rzadko widzący gości, szybko dosiadł się na chwilę, przysiadając na zydlu. Skinął jeszcze na jedną córek, najstarszą chyba, dziewczynę pewnikiem na wydaniu, rumianą, całkiem ładną jak na miejsce, w którym dorastała. Roześmiane oczy miała po ojcu. Szybko przyniosła glinianą butelkę, pachnącą ziołowo, ale i wyciskającą łzy z oczu. - Co to za samogon, nie pytajcie panowie. Nie ja robię, ale to najmocniejsze co mam. Gębę wykręca, ale rozgrzewa jak nic innego.
Tu miał rację. Krasnoludzka gorzałka to nie była, ale jak na warunki i możliwości, nie było źle. O ile komuś nie przeszkadzało, że trochę zajeżdżało bagnem. - Żaden potwór, człowiek, jak na moje oczy. Tyle, że wiedźmiarz. Jakże on śpiewał! Przed chałupę wyleglim, jak wszyscy, ale to po drugiej stronie placu było. Swoje jednak widziałem.
Zamyślił się i pokiwał głową. - Potem, w tym całym śpiewaniu, ogniem rozbłysł. I kto wie co by było, jakby go Pirs włócznią nie cisnął. Biedny Pirs. Teraz cały poparzony. Co dalej, to nie wiem, tłum się zrobił, dach zapalił, a wiedźmiarz uciekł. Jak młody chłopak wyglądał, powiadam. Ale nie z naszej wsi, nie z naszej. |