Dopiero kiedy powóz się zatrzymał, do Abrahama dotarło, co się stało. Podczas jazdy niejednokrotnie manewrował ciężarem ciała, aby utrzymać się na pojeździe, ale i nie doprowadzić do jego wywrotki.
Spojrzał po sobie: cały ubiór był poszarpany od pędu. Z zniesmaczonym wyrazem twarzy poprawił go tu i ówdze, zeskakując na bruk i podchodząc do celu. Mężczyzna, który ukazał się grupie miał w sobie coś znajomego. De la Roche stronił od kontaktów handlowych z lożą, to były zbyt podejrzane kręgi nawet jak na jego cyniczny gust. Z drugiej strony potrafili sypnąć groszem, loża oznaczała splendor, bogactwo. Być może w przeszłości ubili jakiś interes... Głowa Abrahama była wypełniona chaotycznymi myślami, stąd nie zawsze mógł sobie takie rzeczy przypomnieć.
Bishop wyjechał z grubej rury i zaczął ewidentnie faceta straszyć. Błąd. To nie był zakapior-ulicznik, któremu można nabruździć trzy pokolenia wstecz. Doszło do tego, że pojawili się osobliwi goryle, jeśli tak można było powiedzieć o pokurczach. Ręka Abrahama zaczęła sięgać ku cholewie, gdzie trzymał strzałki z trucizną. Jedna, skierowana w kończynę nie powinna zrobić większej szkody niż godzinny paraliż. Jednakże zamierzał użyć broni tylko w ostateczności, gdyby nie było innej opcji. Sam przerwał nerwową dyskusję: reszta w docu. Mówił spokojnie, ale patrzył na rozmówcę pewnym siebie zwrokiem anonsując, że nie jest w nastroju do kompromisów. |