Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-11-2012, 21:12   #96
Panicz
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Rozpoczęta symfonia powoli zbliżała się do wielkiego finału. Muzykanci zmieniali się wprawdzie, ale raz rozpoczęta aria musiała dobrzmieć do końca. Publika szalała. Zwykle na scenę zlatywały bukiety i bukieciki, w szczególnych przypadkach różnorakie elementy garderoby. Tutaj zaś entuzjazm musiał być jeszcze żywszy, bo zamiast kwiatowo-odzieżowych oznak estymy w górę leciały kończyny i potoki juchy. Takim poświęceniem z całą pewnością wynagradzano grajkom brak oklasków i wiwatów. A z każdą chwilą komunikowane kolejną krwawą eksplozją uznanie audytorium było żywsze.

* * *

Struny brzęczały jękliwie. Szarpane gwałtownie jazgotały, piszczały i wyły. Ale to było tylko tło. Ledwo dostrzegalny entourage dla dudniących wrzasków i rozdzierającego rabanu, który zagłuszał wszystko wokół. Większość niemal nie słyszała cichych warknięć instrumentów. Ta sama większość efekty kociej muzyki odczuwała bardziej bezpośrednio.

Najpierw poczuli suchość. Suchość, lepkość, szorstkość, miękkość. Przebierający po zębach język wyczuwał na siekaczach każdą, choćby najdrobniejszą szparkę. Palce zaciskały się na rękojeściach. Każdy nit, każde spojenie metalu, żłobienie, szczerba, blizna, wzgórek na stali – czuć było całym ciałem. Nawet obute stopy wyczuwały nierówności w podłogowych płytach, a narzucone na ciało odzienie zaczęło łaskotać i drażnić w tysiącu miejsc. Dotyk atakował tysiącem, milionem impulsów.

Za to metaliczny zapach krwi w ustach zniknął. Zniknął smród potu, krwi i flaków. Gliny, szamba, w którym byli ubabrani, rozpalonego drewna pochodni, mokrego tytoniu, szczyn i grogu chlanego przez podpitych strażników.

Nie przejęli się zbytnio. Nie było czym. Nie w obliczu całej reszty cudowania, które atakowało okolicę prosto ze strun zawodzącej lutni. Kiedy ludzie zaczęli znikać nie przejęli się również. Oni nie znikali. Ich to nie dotyczyło. Hyc, akord na połyskujących strunach i błysk. Nieszczególnie widowiskowy, ot jarmarczna sztuczka ufryzowanego, wypacykowanego klowna.

Tyle, że tam, gdzie wcześniej leżał znokautowany młokos, tam, gdzie przed chwilą kłębiło się paru zalanych zbirów, tam, gdzie ryczał czteroręki, mokry od juchy zwierz – tam widoku nic już nie zakłócało. Żadna sylwetka, żaden zabierający przestrzeń kształt.

Ale to działo się obok. Było jak oglądane zza płotu przedstawienie, oglądana z ulicy witryna. Na czary i dziwy nie było czasu. Tu i teraz hasano z bronią, skakano pod sufit, darto pyski i siekano bez zmiłowania. A wielkie, gliniane posągi bezdźwięcznie postępowały w ślad za roztańczonymi dzikusami. Jak amatorzy naśladujący kroki cierpliwego instruktora.

* * *

Kerin i Kumalu, Aelianę i Dextera rzeczywistość dopadła dopiero później. Przy kolejnym wybrzmiewającym z tarmoszonych bez zmiłowania strun akordzie. Owszem, wcześniej ulotniły się gdzieś jednostki ze świątynnej straży i gorylowata bestia, ale z narastającego zaraz potem natężenia krzyków i ryków można było wnioskować, że zniknięcie nie było permanentne. Trącone przypadkiem przez któregoś z glinianych rycerzy ciało młokosa, który zdążył Kerin napsuć krwi pojawiło się znienacka. Zatem niewidzialność, prosta iluzja. Przerwana szybko wraz z zakończeniem młodego żywota akolity pod nazbyt energiczną figurką. Wpasowany w zgrabne, dziewczęce ciało Roth zaśmiał się na ten widok dziwnie niedopasowanym do fizjonomii głosem. Zaśmiał, bo narobił ukochanego przez siebie chaosu i tylko jeden skok, jedno hycnięcie dzieliło go od bezpiecznej kryjówki, skąd wyleźli niedoszli rabusie.

Śmiał się, kiedy zamierzający się na Kerin golem wyparował. Jak stał, tak nagle, zaatakowany kolejną nutą rozpłynął się w powietrzu zostawiając po sobie jakieś żałosne, rozdeptywalne pod butem szczątki. Ni z tego, ni z owego zniknął też pokrwawiony trup akolity. Rudobrody piegus w czarnym wamsie. Celujący w Kumalu dryblas o orlim niegdyś, obecnie mocno ziemniaczanym nosie. Dalej w korytarzu zniknął jakiś osiłek w kolczudze, dwóch innych zostawiło po sobie nie więcej niż wysypany z kieszeni tytoń. Aeliana w dexterowym cielsku wypadła akurat na zbiegającego z góry półorka i jakieś inne, może przynależne ludzkiemu gatunkowi, ale bardzo nieludzkie kreatury. I zobaczyła, jak wąsaty osiłek i jakiś drugi zbój, szczurzomordy zalany krwią mikrus znikają. A potem poczuła na całym ciele dziwaczne mrowienie. Domyśliła się. Ze strachu przymknęła oczy. Półork stanął jak wryty w pustym korytarzu.

* * *

Kolejny akord z masakrowanej niestarannymi sieknięciami palców lutni nie był ani głośniejszy, ani cichszy, ani w żaden szczególny sposób inny od poprzedniego. Za to następny już był. Następny był, bo za strunę nie szarpnęły już zdzierane opuszki. Lutnia huknęła o ziemię z jękiem, naciągnięty metal pisnął z zawodem. Zanosiło się chyba na koniec koncertu. Po Dexterze nie było bowiem ani śladu.

Ale, co zdążył wydziergać na instrumencie ciągle wchodziło w życie. Oto pozostali, nieliczni zbóje, którzy mieli już coraz większe kłopoty w rozeznaniu się w sytuacji zaczęli tańcować jak szaleni. Hejże hopsasa, oj dana dana. Podskakiwali jak dzicy, stepowali, wirowali w podskokach i piruetach. I krzyczeli wkurwieni, niezdolni wyzwolić się z tanecznej gorączki, która porwała ich na parkiet. Ale to nie był koniec muzycznych niespodzianek. Załapał to Kumalu. Kumalu i paru innych, w tym Rolf, który na czele czwórki wyzwolonych przez Rotha zbirów wparował na dziwaczne pobojowisko.

Kumalu ryknął. Ryknął potwornie, dziko i zwierzęco. Ryknął w sposób, o który nikt jego mało wyćwiczonego wokalnie gardła by nie posądził. I ni z tego, ni z owego zmienił kierunek dotąd przyjęty. Zamiast zmykać przed jednorękim golemem odwrócił się na pięcie i natarł na olbrzyma.

Kumalu patrzył na to z boku z niemałym zaskoczeniem. I z przerażeniem. Z przerażeniem dwojakim. Po pierwsze zastanawiał się: Co ja, do chuja, robię? Czy do reszty postradałem rozum? Po drugie ogarnął go potworny lęk, że oto przygoda dobiegła końca. Bo na siebie samego patrzył z zewnątrz. Z boku, jak bierny obserwator. Zrozumiał. Zdążył zrozumieć słysząc ów goryli ryk wydobywający się z własnego cielska, czując kłujący ból w klatce piersiowej i pieczenie w każdej z czterech, muskularnych łap. Tym razem przeskok umysłów trafił na niego. Kontrola nad bestią trafiła do niego. Sprawy nie ułatwiał fakt, że wcześniejszy efekt niewidzialności, którą stwór był objęty działał nadal i działał na wszystkich. Z bestią włącznie. Kumalu nie widział nawet łapsk, którymi miał wymachiwać. To wszystko było zdrowo pojebane.

Jedyną osobą, która w całym tym pierdolniku zdawała się zachować jestestwo była Kerin. Biedna Kerin stała teraz pośród dobiegających znikąd krzyków niewidzialnych strażników, atakujących się nawzajem zabijaków Rolfa i całej reszty tego niewytłumaczalnego pojebaństwa. I nie było jej miło.

Proszę Aro.isa i Cohena o niepostowanie. Dzięki za grę.
 

Ostatnio edytowane przez Panicz : 22-11-2012 o 21:23.
Panicz jest offline