Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 12-11-2012, 21:11   #91
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
To musiało się źle skończyć. Tak myśleli wszyscy zaplątani w sfiksowaną, podziemną układankę. Że owszem źle, ale nie dla nich – dla tych drugich. Czy trzecich. Czy ilu ich tam tak naprawdę było, bo rozwikłać motywacje poszczególnych uczestników hulanki i ocenić, gdzie należy konkretnych aktorów przypisać było niezłą łamigłówką. A już tym bardziej po tym, co wydarzyło się, kiedy pięknolica Aeliana chwyciła za czarodziejski instrument (zastygając na moment w pozie rajcującej męskie serca Muzy) i pociągnęła palcami po strunach. Lutnia była prima sort, ale nie była widać dość magiczna, by zamaskować mierne zdolności artystyczne rudej pannicy. Nijaki dźwięk wybrzmiał jękliwie i zgasł. Ale efekty specjalne, które nadeszły wynagrodziły dźwiękową mizerię.

O tak. Najpierw poczuli to pod butami. Poczuli pod obcasami trzewików i noskami trepów. Jak kamień mięknie, jak cegły ustępują pod krokiem, uginają się, prężą, kurczą. I odbijają. Odbijają z powrotem jak sprężyna, podrzucają ich ku górze niby trampolina. Tak, zrobiło się skocznie. Pole do akrobacji stawało otworem. Także dla czerwonego magnata, który nagle wyrwał się spomiędzy pozłacanych ram i przybrał jakąś dziwaczną, pokraczną formę gorylowatej, czterorękiej, wyjącej dziko kreatury. Mózg bolał. Bolał przy próbach ogarnięcia odpływającej w opary absurdu sytuacji.

Ból dotknął wszystkich. Wgryzał się w czaszki, jak żerujący na kościach Burek. Widać było po przypartych do skroni pięściach i obnażonych, wyszczerzonych aż po dziąsła szczękających zębiskach, że przyjemnie nie jest. Ale momentalnie przykro być przestało. I wszystko wróciło do normy. No, powiedzmy. Czteroręki goryl gigant, golemy, odwrócona grawitacja i sprężysty, odbijający jak batuta sufit (aktualnie w roli podłogi) nie zniknęły. Albo rzeczywiście dalej tam były, albo Aeliana i reszta wreszcie trafili na dilera doskonałego i kupiony towar dalej ich trzymał.

Dexter zastanawiał się nad tym z powagą, skupiwszy wzrok na trzymanym w rękach instrumencie. Miał ładne łapki, zgrabne, szczuplutkie. Cycki też miał fajne. Odbijały się jak kauczukowe piłeczki, kiedy tam podskakiwał sobie po skarbcu. Dmuchnął odgarniając z czoła niesforny, rudy kosmyk. I krzyknął.

Kurwa mać! Nie! Nie! Nie! – krzyknął mijający strażników, przedzierający się na schody Dexter. Krzyknął, ale głosem dziwnie nieswoim. Zbyt jak na niego dźwięcznym, zbyt kobiecym. Ludzie rudego zbója, którego mijał odwrócili się ze zdziwieniem i spojrzeli po sobie nierozumiejąco. Jeszcze bardziej nierozumiejące stało się ich spojrzenie, gdy patrząc na innych widzieli siebie. Można rzec, że zdziwili się nawet bardziej, niż kiedy gorylowaty stwór chwycił któregoś z nich i złamał w pół jak lodowy sopel.

Na jednym zresztą obleczona białym futrem maszkara kończyć nie zamierzała. Sięgnęła następnego pechowca, strasznego suchotnika w szarej przeszywanicy i zdekapitowała padalca, zostawiając wyciekające paroma otworami cielsko na zdobionym, mahoniowym stolcu. Widać potworze nie było mało, bo zaraz ruszyła ku następnym zbójom, ale teraz nikt już zaskoczyć się nie dał. Salwa z kusz i zaraz muskularny korpus zwierza zjeżył się białymi lotkami bełtów. Bestia wpadła w berserk. A kolejni, nadbiegający od korytarza zbrojni, których była już cała dziesiątka napinali arbalety i szykowali stwora na kolejną strzelaninę.

Pędząca do wyjścia Kerin gwałtownie przyhamowała przed nadlatującymi pociskami, które ominęły szarżującego ludojada i zaświstały jej koło uszu. Jej błąd, że wśród golemów i goryli zapomniała o hardym młodziku, który postawił sobie – mimo całej nierealności sytuacji – bronienie skarbca za punkt honoru. I zupełnie niehonorowo pchnął blondynę w bok, zagłębiając ostrze krótkiego miecza prawie po jelec. Pchnął i natychmiast wyciągnął metal zostawiając za sobą potworne spustoszenie. Przerażona, buchająca juchą dziewczyna od śmierci na miejscu uratowała się tylko tym, że upadając na ziemię odbiła się, jak od trampoliny i poleciała wysoko, niemal pod sufit. To jest: podłogę. Wylądowała, odbiła się miękko jak od purchawki i przekoziołkowała, gdzieś między poduszki, gdzie schronił się Kumalu. Poduszki poczerwieniały.

A jeden z glinianych gigantów postanowił, że nie jego problemem będzie dopieranie pościeli i skoczył na zaległą na poduchach Kerin gotów ubabrać aksamit raz na zawsze. Oboje odbili się wysoko, zawiśli w powietrzu bezsilnie przebierając kończynami i spadli z powrotem. Znów oszukując grawitację. Niewiele brakowało. Blondynce znów się upiekło, ale ze świeżej, bardzo poważnej rany życie uciekało coraz szerszym strumieniem. Męczyła się. A golem męczyć się nie miał w zwyczaju.

Kumalu na walkę z olbrzymami miał umiarkowaną ochotę. Planem numer jeden było dla Touva dać nogę. Ale co zrobić, skoro druga strona nie planowała wypuszczać południowca na wolność? Murzyn zemknął glinanej figurze, która w końcu odpuściła pościg i skupiła uwagę na zastygłej z lutnią Aelianie... To jest, Dexterze... W każdym razie Kumalu ściął się przy wyjściu z akolitą, który nie dawał łatwo za wygraną. A Roth zaczął cofać się przed wymachującym maczugowatymi łapami kolosem z gliny.

Tak, było wesoło. W stosunkowo wąskim korytarzu, przy wyjściu ze skarbca bestia masakrowała świątynną gwardię, a świszczące bełty nadbiegających strażników coraz mocniej ją rozjuszały. Można byłoby rzec, że najbardziej komfortowo w tej sytuacji miał się Dexter, który zamarł na schodach w drodze na górę, słysząc już nadciągające z wyższych kondygnacji mordercze wrzaski. Można byłoby tak rzec, gdyby był to Dexter. Ale to przecież była Aeliana. I dzikich wyć i ryków z góry z niczym miłym nie kojarzyła. Z niczym.
 

Ostatnio edytowane przez Panicz : 12-11-2012 o 21:16.
Panicz jest offline  
Stary 14-11-2012, 17:35   #92
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację
Nie tak to sobie, kurwa, wyobrażała. Co prawda o ile sufit robiący za podłogę i trampolinę w jednym oraz kolejny wybryk natury (tym razem w postaci czterorękiego goryla) zdołałaby jeszcze jakoś przeboleć, tak wrzucenie jej do ciała Dextera było ciosem poniżej pasa.

"Pierdol się, Olidammara," rzuciła do swego patrona w myślach i zaklęła pod nosem. Stojąc chwiejnie na jednym ze stopni, rozważała przez krótką chwilę, co tu zrobić.

Długo jej to nie zajęło i ruszyła zaraz w górę, ku źródłu wyć i wrzasków. Z początku chwiejnie, próbując wyczuć i złapać balans w tym obcym dla niej ciele, a później już zdecydowanie pewniej, choć nadal w sposób nieprzystający mężczyźnie. Ściskając żelazo w dłoni zastanawiała się, czy jeśli ją ubiją, to wróci do znajomej formy, a Roth sczeźnie miast niej. Pół biedy, jeśli ów hipoteza pójdzie po jej myśli. Gorzej, jeśli Dexter da się zajebać w jej ciele, co - biorąc pod uwagę zmutowanego goryla, magicznie ożywione posągi i niezwykle oddanych swemu zawodowi strażników świątynnych - było całkiem możliwe.

No, ale że nie było pewne, czy w ogóle którekolwiek z nich wydostanie się ze świątyni w jednym kawałku, nie zamierzała się jak na razie przejmować. Po prostu parła do góry.
 
__________________
"Information age is the modern joke."
Aro jest offline  
Stary 16-11-2012, 19:21   #93
 
Komtur's Avatar
 
Reputacja: 1 Komtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputację
Ten totalny chaos w skarbcu, zupełnie nie przeszkadzał Kumalu, ba dawał mu nawet swoistą przewagę, a to dzięki zręczności i zdecydowaniu. Akolita zaszarżował na murzyna, niczym wściekły byk i jakież było jego zaskoczenie gdy trafił w zupełną pustkę, jakby jego przeciwnik rozpłynął się w powietrzu. Kumalu jednak nie zniknął, tylko korzystając z boskiego efektu gumy, odbił się od podłoża i wzbił się w powietrze niczym jastrząb. Później gdy pomagier kościelny, stał z rozdziawioną japą, nie wiedząc co się właściwie stało, czarnoskóry wojownik ponownie udając jastrzębia, spadł na przeciwnika jednocześnie uderzając go łokciem w karczycho. Było po walce przynajmniej dla akolity, bo dla Kumalu ostra jazda dopiero się zaczynała. Widząc że blondyna, z którą wiązał pewne nieformalne plany, jest w poważnych kłopotach, szybko ruszył jej w sukurs. Rozpędził swoje potężne ciało w biego- skokach, a potem odbił się i niczym wystrzelona z balisty belka, uderzył obiema stopami w pierś glinianego strażnika.
 
Komtur jest offline  
Stary 18-11-2012, 23:55   #94
 
Cohen's Avatar
 
Reputacja: 1 Cohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputację
Dexter rozważał przez chwilę możliwość wyciągnięcia jakiś korzyści z nowej powłoki cielesnej, przede wszystkim dokładnemu przyjrzeniu się jej i zbadaniu, najlepiej w całości i bez zbędnych szmatek na nim.
Niestety, wszechświat, los, bogowie, czy ktokolwiek kręcił tym interesem, był wyjątkowo złośliwym skurwysynem - dając mu bowiem tak ciekawy przypadek do przestudiowania, odmówił mu jednocześnie czasu na rzeczone.
Nie myśląc wiele, Dexter zawrócił w miejscu i dał w długą, uciekając poza zasięg łap golema.
Biorąc pod uwagę mającą właśnie miejsce krwawą łaźnię, uznał, że najwyższy czas odpocząć trochę od towarzystwa i atrakcji, najlepiej w samotności, w miejscu, gdzie na pewien czas będzie miał spokój.
Bieg skończył więc hycnięciem i zanurkował do dziury, przez którą dostali się do skarbca niewydarzeni włamywacze.
Dając jednocześnie recital na cały czas trzymanym w grabkach instrumencie.
W końcu taka impreza nie może się kręcić bez muzyki.
 
__________________
Now I'm hiding in Honduras
I'm a desperate man
Send lawyers, guns and money
The shit has hit the fan
- Warren Zevon, "Lawyers, Guns and Money"

Ostatnio edytowane przez Cohen : 23-11-2012 o 11:51.
Cohen jest offline  
Stary 19-11-2012, 20:33   #95
 
Rudzielec's Avatar
 
Reputacja: 1 Rudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodze
~ Kurwa, kurwa, kurwa, a żebyś chuju w tym waszym zakonie za cwela robił do końca życia. ~ Przeklinała Kerin starając się naprędce zatamować krew. ~ Widzisz Jasna? ~ spytał ją jej wewnętrzny zwierzak ~ Było gnoja zabić od razu, nie zabiłaś i pokarało. ~. Mentalne „pierdol się” jakim łotrzyca chciała poczęstować swój pyskaty instynkt samozachowawczy musiało poczekać. Jakieś ćwierć tony gruzu chciało jej przywalić i obecnie to znajdowało się bliżej szczytu jej listy priorytetów. Na szczęście ruchomy posąg nie był w stanie poruszać się na sprężynującej sufito-podłodze tak szybko jak ona. Cóż kamienie z reguły poruszały się wolniej od niej, ten jednak ignorował jak widać odwieczne zwyczaje swego rodzaju, ~ Okres buntu przechodzi czy jak? ~ rzuciła jakaś część jej umysłu. W każdym razie wylądowawszy w poduszkach, miała chwilkę aby zająć się swoją raną. ~ Na cholerę im tu tyle poduch, dziwki tu sprowadzają żeby nie biegać daleko po kasę? ~ zastanawiał się znowu kawałek mózgu odpowiedzialny za ciekawość. Ręce jednak nie były potrzebne przy tym zastanawianiu się, wzięły się więc za robotę, zdzierając jedną ze złoconych poszew i wpychając ją pod skórzany kubrak aby zatamować upływ krwi. Świadomość blondynki ze zdumieniem rejestrowała ową samodzielność i automatyzm. W końcu nie wydawało jej się aby to ona kontrolowała swoje dłonie mimo, że robiły to co chciała. ~ Czyżby to efekt utraty krwi i poprzednich obrażeń? ~ zastanowiła się unikając uderzenia kamiennej pięści zwinnym piruetem. Ciężki rzeźbiony na kształt pięści kawał granitu albo marmuru uderzył w podłogę podrzucając dziewczynę jak na trampolinie. W powietrzu zobaczyła lecącego jej na pomoc Kumalu więc zawirowała raz jeszcze i lądując kopnęła z całej siły w bok kolana upierdliwego posągu. Usłyszała trzask, coś tam pękło, widać nawet magiczne statuy mają słabe punkty, potem upadający pod uderzeniem Touva posąg wyrzucił ją w powietrze po raz drugi. Wylądowała jednak z powrotem w poduszkach tuż obok swego kamrata.

- Dobra to chyba wyrównuje nasze rachunki jeśli chodzi o ratowanie sobie nawzajem tyłków. – Stwierdziła dziewczyna, miło się nawet leżało ale tak to już w życiu bywa, że człowiek nie może odsapnąć chwilki żeby mu ktoś nie przeszkodził. Tym razem przeszkodził dopiero co przewrócony kamień, bezczelnie zbierając się na czworaka, mimo tylko trzech kończyn, by zrobić jej krzywdę.
 
Rudzielec jest offline  
Stary 22-11-2012, 21:12   #96
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Rozpoczęta symfonia powoli zbliżała się do wielkiego finału. Muzykanci zmieniali się wprawdzie, ale raz rozpoczęta aria musiała dobrzmieć do końca. Publika szalała. Zwykle na scenę zlatywały bukiety i bukieciki, w szczególnych przypadkach różnorakie elementy garderoby. Tutaj zaś entuzjazm musiał być jeszcze żywszy, bo zamiast kwiatowo-odzieżowych oznak estymy w górę leciały kończyny i potoki juchy. Takim poświęceniem z całą pewnością wynagradzano grajkom brak oklasków i wiwatów. A z każdą chwilą komunikowane kolejną krwawą eksplozją uznanie audytorium było żywsze.

* * *

Struny brzęczały jękliwie. Szarpane gwałtownie jazgotały, piszczały i wyły. Ale to było tylko tło. Ledwo dostrzegalny entourage dla dudniących wrzasków i rozdzierającego rabanu, który zagłuszał wszystko wokół. Większość niemal nie słyszała cichych warknięć instrumentów. Ta sama większość efekty kociej muzyki odczuwała bardziej bezpośrednio.

Najpierw poczuli suchość. Suchość, lepkość, szorstkość, miękkość. Przebierający po zębach język wyczuwał na siekaczach każdą, choćby najdrobniejszą szparkę. Palce zaciskały się na rękojeściach. Każdy nit, każde spojenie metalu, żłobienie, szczerba, blizna, wzgórek na stali – czuć było całym ciałem. Nawet obute stopy wyczuwały nierówności w podłogowych płytach, a narzucone na ciało odzienie zaczęło łaskotać i drażnić w tysiącu miejsc. Dotyk atakował tysiącem, milionem impulsów.

Za to metaliczny zapach krwi w ustach zniknął. Zniknął smród potu, krwi i flaków. Gliny, szamba, w którym byli ubabrani, rozpalonego drewna pochodni, mokrego tytoniu, szczyn i grogu chlanego przez podpitych strażników.

Nie przejęli się zbytnio. Nie było czym. Nie w obliczu całej reszty cudowania, które atakowało okolicę prosto ze strun zawodzącej lutni. Kiedy ludzie zaczęli znikać nie przejęli się również. Oni nie znikali. Ich to nie dotyczyło. Hyc, akord na połyskujących strunach i błysk. Nieszczególnie widowiskowy, ot jarmarczna sztuczka ufryzowanego, wypacykowanego klowna.

Tyle, że tam, gdzie wcześniej leżał znokautowany młokos, tam, gdzie przed chwilą kłębiło się paru zalanych zbirów, tam, gdzie ryczał czteroręki, mokry od juchy zwierz – tam widoku nic już nie zakłócało. Żadna sylwetka, żaden zabierający przestrzeń kształt.

Ale to działo się obok. Było jak oglądane zza płotu przedstawienie, oglądana z ulicy witryna. Na czary i dziwy nie było czasu. Tu i teraz hasano z bronią, skakano pod sufit, darto pyski i siekano bez zmiłowania. A wielkie, gliniane posągi bezdźwięcznie postępowały w ślad za roztańczonymi dzikusami. Jak amatorzy naśladujący kroki cierpliwego instruktora.

* * *

Kerin i Kumalu, Aelianę i Dextera rzeczywistość dopadła dopiero później. Przy kolejnym wybrzmiewającym z tarmoszonych bez zmiłowania strun akordzie. Owszem, wcześniej ulotniły się gdzieś jednostki ze świątynnej straży i gorylowata bestia, ale z narastającego zaraz potem natężenia krzyków i ryków można było wnioskować, że zniknięcie nie było permanentne. Trącone przypadkiem przez któregoś z glinianych rycerzy ciało młokosa, który zdążył Kerin napsuć krwi pojawiło się znienacka. Zatem niewidzialność, prosta iluzja. Przerwana szybko wraz z zakończeniem młodego żywota akolity pod nazbyt energiczną figurką. Wpasowany w zgrabne, dziewczęce ciało Roth zaśmiał się na ten widok dziwnie niedopasowanym do fizjonomii głosem. Zaśmiał, bo narobił ukochanego przez siebie chaosu i tylko jeden skok, jedno hycnięcie dzieliło go od bezpiecznej kryjówki, skąd wyleźli niedoszli rabusie.

Śmiał się, kiedy zamierzający się na Kerin golem wyparował. Jak stał, tak nagle, zaatakowany kolejną nutą rozpłynął się w powietrzu zostawiając po sobie jakieś żałosne, rozdeptywalne pod butem szczątki. Ni z tego, ni z owego zniknął też pokrwawiony trup akolity. Rudobrody piegus w czarnym wamsie. Celujący w Kumalu dryblas o orlim niegdyś, obecnie mocno ziemniaczanym nosie. Dalej w korytarzu zniknął jakiś osiłek w kolczudze, dwóch innych zostawiło po sobie nie więcej niż wysypany z kieszeni tytoń. Aeliana w dexterowym cielsku wypadła akurat na zbiegającego z góry półorka i jakieś inne, może przynależne ludzkiemu gatunkowi, ale bardzo nieludzkie kreatury. I zobaczyła, jak wąsaty osiłek i jakiś drugi zbój, szczurzomordy zalany krwią mikrus znikają. A potem poczuła na całym ciele dziwaczne mrowienie. Domyśliła się. Ze strachu przymknęła oczy. Półork stanął jak wryty w pustym korytarzu.

* * *

Kolejny akord z masakrowanej niestarannymi sieknięciami palców lutni nie był ani głośniejszy, ani cichszy, ani w żaden szczególny sposób inny od poprzedniego. Za to następny już był. Następny był, bo za strunę nie szarpnęły już zdzierane opuszki. Lutnia huknęła o ziemię z jękiem, naciągnięty metal pisnął z zawodem. Zanosiło się chyba na koniec koncertu. Po Dexterze nie było bowiem ani śladu.

Ale, co zdążył wydziergać na instrumencie ciągle wchodziło w życie. Oto pozostali, nieliczni zbóje, którzy mieli już coraz większe kłopoty w rozeznaniu się w sytuacji zaczęli tańcować jak szaleni. Hejże hopsasa, oj dana dana. Podskakiwali jak dzicy, stepowali, wirowali w podskokach i piruetach. I krzyczeli wkurwieni, niezdolni wyzwolić się z tanecznej gorączki, która porwała ich na parkiet. Ale to nie był koniec muzycznych niespodzianek. Załapał to Kumalu. Kumalu i paru innych, w tym Rolf, który na czele czwórki wyzwolonych przez Rotha zbirów wparował na dziwaczne pobojowisko.

Kumalu ryknął. Ryknął potwornie, dziko i zwierzęco. Ryknął w sposób, o który nikt jego mało wyćwiczonego wokalnie gardła by nie posądził. I ni z tego, ni z owego zmienił kierunek dotąd przyjęty. Zamiast zmykać przed jednorękim golemem odwrócił się na pięcie i natarł na olbrzyma.

Kumalu patrzył na to z boku z niemałym zaskoczeniem. I z przerażeniem. Z przerażeniem dwojakim. Po pierwsze zastanawiał się: Co ja, do chuja, robię? Czy do reszty postradałem rozum? Po drugie ogarnął go potworny lęk, że oto przygoda dobiegła końca. Bo na siebie samego patrzył z zewnątrz. Z boku, jak bierny obserwator. Zrozumiał. Zdążył zrozumieć słysząc ów goryli ryk wydobywający się z własnego cielska, czując kłujący ból w klatce piersiowej i pieczenie w każdej z czterech, muskularnych łap. Tym razem przeskok umysłów trafił na niego. Kontrola nad bestią trafiła do niego. Sprawy nie ułatwiał fakt, że wcześniejszy efekt niewidzialności, którą stwór był objęty działał nadal i działał na wszystkich. Z bestią włącznie. Kumalu nie widział nawet łapsk, którymi miał wymachiwać. To wszystko było zdrowo pojebane.

Jedyną osobą, która w całym tym pierdolniku zdawała się zachować jestestwo była Kerin. Biedna Kerin stała teraz pośród dobiegających znikąd krzyków niewidzialnych strażników, atakujących się nawzajem zabijaków Rolfa i całej reszty tego niewytłumaczalnego pojebaństwa. I nie było jej miło.

Proszę Aro.isa i Cohena o niepostowanie. Dzięki za grę.
 

Ostatnio edytowane przez Panicz : 22-11-2012 o 21:23.
Panicz jest offline  
Stary 27-11-2012, 19:46   #97
 
Rudzielec's Avatar
 
Reputacja: 1 Rudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodze
Robiło się coraz dziwniej, dookoła ludzie i nie tylko zaczęli znikać za to inne stwory zaczęły się pojawiać, jak na przykład to małpowate coś z czterema łapami tam dalej.
- Zbieramy się przy tej knajpie z winem co ścisk był że człowieka mogło zmiażdżyć! Spierdalać jak kto może! - nie chciała rzucać imion ani szczegółów, chyba załapią o co jej chodziło. Miała nadzieję, że Aeliana też ją usłyszała, w końcu laska miała gitarę, głupio by było pokazać się kapłanom bez fantu po który ich wysłali.
~ A tak właściwie to po coś tam polazła mała, okien nie było, w dół się nie da, więc po chuj? ~ zastanawiała się blondynka, gdy druga łotrzyca zniknęła jej z oczu, porzuciła jednak to zajęcie na rzecz bardziej bieżących spraw. A sprawy te nie wyglądały najlepiej. Kamienne figury, czterorękie potwory, paru strażników tańczących jak pojebani, chaotyczna magia, a to wszystko do góry nogami i w podskokach. ~ Kurwa jak mi się to śni to ograniczam gorzałe. ~ pomyślała, z jakiegoś powodu miała wyjątkowo paskudny nastrój. Jednak dziwne zachowanie rudej nie dawało jej spokoju więc odbiła się i skoczyła do tyłu chcąc podążyć za Aelianą, nie chciała ryzykować, że tamta jej nie usłyszała. Paru fagasów ze straży świątyni nie zajętych tańcem ruszyło za nią ale nie bardzo potrafili sobie radzić w dziwacznym miejscu, potykali się i przewracali. Kerin wydawało się nawet, że jeden uciekł krzycząc coś o magii i plugawych czarownikach ale nie była pewna. Już chciała wspiąć się z powrotem tam skąd wyleźli z kanałów, gdzie jak myślała polazła ruda ale zastopowało ją. Aeliany nigdzie nie było, za to lutnia leżała na podłodze. ~ Albo ją magia popieściła, że śladu nie zostało albo spierdoliła jakimś cudem. Nie ważne i tak bez tego szpeja nie mam co się pokazywać kapłanom. ~ zarzuciła ostrożnie instrument na plecy, zdecydowanie nie chciała żeby to draństwo znowu zaczęło działać.

Koło jej głowy śmignął jakiś pocisk, to któryś cwańszy strażnik padł na sufit dorabiający obecnie podłogowaniem i do niej strzelił. Nie wziął poprawki na sprężyste podłoże które zepsuło mu strzał. Krótki rozbieg, wybicie, skok bez finezyjnych akrobacji i już podeszwy z trzaskiem wylądowały na plecach strzelca. Żeby nie czuły się samotne zaraz obok nich pojawiły się ostrza wyjęte jeszcze w locie zagłębiając się gdzieś w okolicach nerek. Mężczyzna jęknął, zacharczał i zatrząsł się nieco niemal nie zrzucając łotrzycy z siebie ale ta trzymała pewnie rękojeści i nie spadła. Jeden problem mniej, co i tak pozostawiało zbyt dużo jak na jej gust.
- Na waszym miejscu spierdalałabym zanim i was nie spotka jakaś przykrość. - Syknęła najzimniejszym tonem jaki miała w zanadrzu w stronę pozostałych strażników, fakt, że przycupnęła jak kot na trupie jednego z ich towarzyszy tylko pogłębiał wrażenie okrucieństwa i grozy. Miała cichą nadzieję, że to wystarczy.
 
Rudzielec jest offline  
Stary 27-11-2012, 21:15   #98
 
Komtur's Avatar
 
Reputacja: 1 Komtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputację
Kumalu nie zamierzał czekać, aż sytuacja spierdoli się jeszcze bardziej. Korzystając ze swoich nowych atutów w postaci niewidzialności i siły, rozpoczął wprowadzanie planu, który chwilę temu pojawił się w jego umyśle. I tak pierwsze co zrobił to "pstryknął" samego siebie tak, że czarnoskóre ciało padło ogłuszone na glebę. W kolejnym etapie wziął swoją "skorupę" pod pachę i pomknął w stronę Kerin. Szok jaki wzbudziło lewitujące ciało, tylko ułatwił sprawę. Drugim ramieniem objął blondynkę tak, by szpikulcem nie zrobiła mu krzywdy, a następnie niczym tajfun runął w kierunku wyjścia. Zanim cała ferajna zorientowała się co się dzieje, Kumalu-niewidzialny goryl przebił się przez otwór drzwi i mknął w kierunku wyjścia ze świątyni. Dla całej bandy łotrów, strażników i kapłanów wyglądało to tak, jakby jakaś boska siła próbowała wyrzucić wrzeszczącą dziewczynę i nieprzytomnego murzyna ze świątyni tak, jak się wyrzuca pomyje do rynsztoka.
 
Komtur jest offline  
Stary 29-11-2012, 19:38   #99
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Krew. Krew skapywała na sufit. Źródeł nie brakowało, coraz to nowi uczestnicy zabawy wyciekali szybciutko i wsiąkali w powałę. Kerin skapywała również. Obficie. Wartko. Z gestem. Zamarła ledwie na chwilę. Na widok zmierzających do zderzenia Kumalu i glinianego kolosa. Pobielane sklepienie natychmiast zajaśniało maźnięciem skapującej czerwieni. Moment zawahania wystarczył. Straciła uwagę, osłony organizmu opadły.

Nie zdążyła uskoczyć, niewidzialna siła z impetem porwała ją z ziemi. Zniewoliła żelaznym, włochatym uściskiem wokół talii. Chwytem, który niewidoczny zupełnie oddziaływał aż nadto realnie. Więził i krępował ruchy. Dziewczyna mogła, co najwyżej pomajtać nogami i pokrzyczeć. Rozrabiać z użytkiem bielutkich łapek nie była w stanie.

Ruszyła naprzód. Porwana w niedźwiedzim uścisku pofrunęła w stronę Murzyna. Nieszczęśnik zamierzał się akurat na jednorękiego kolosa i miał za moment skończyć pod jego potężnym, nadkruszonym od dzikiej bieganiny butem. Zamiast tego skończył w powietrzu. Zawieszony i półprzytomny. Skrępowany niewidocznymi więzami wył i wierzgał. I razem z Kerin, równie bezsilny, błyskawicznym lotem pomknął do wiodącego w górę korytarza. Oba kształty wzleciały w górę, zawisły na moment przed odwróconym do góry nogami przejściem i runęły naprzód.

Schody. Czy raczej sufit, odwrócony rolami sufit klatki schodowej. Cegły dudniły pod stopami niewidzialnego kolosa. Tratowani po drodze szabrownicy łamali się z trzaskiem i plaskali, rozpaćkani rozlewając się na stopniach.

Skok. Lądowanie o dziwo nie przyszło w ślad, jak doświadczenie podpowiadało, że powinno. Przyszło potem, później. Wraz z odwrotem grawitacji. Kumalu zaryczał jak najdziksza bestia, Kerin tylko zaklęła czując, jak na czole wyrasta jej siniejący pagórek. Wiele to nie zmieniło. Moc znów poderwała ich w powietrze i poszarżowała z wyjącymi pakunkami przez korytarze, a później ubabrane juchą i pełne trupów foyer. To, że zmieniło się coś poza grawitacją Kumalu zdołał ocenić po zmianie w tonie rozbrzmiewających po holu krzyków.

Krzyki plądrującej świątynię tłuszczy początkowo wyrażały zdumienie i przestrach. Z dominacją tego pierwszego, co w obliczu lecącego dobre siedem stóp nad ziemią czarno-białego duetu zdawało się wcale zrozumiałe. Kiedy krzyki zapachniały bardziej przestrachem i odrazą niż zdumieniem też ciężko było mieć to komukolwiek za złe. Olbrzymi, czteroręki goryl o kiedyś białej, obecnie brudnoczerwonej sierści ściskający w mocarnych łapskach dwoje rabusiów był w zdecydowanej większości przypadków uzasadnionym powodem, by krzyczeć. Zatem darli japy. Wydzierali gardła, wrzeszczeli i w większości spierdalali, gdzie pieprz rośnie.

Demon! Demon! – darli się – Klechy sprowadziły demony na pomoc! Biada nam, biada!

Niektórzy, czy to bardziej moralni, czy może po prostu strachliwi, poodrzucali złupione dobra, na które składało się wszystko, co zdołali oderwać od podłogi: od glazurowanych płytek po wymontowane z fortepianu części. Ci kajali się, ale kajali się w ruchu. Wielce żałując swych niegodziwych postępków w pośpiesznej drodze do wyjścia. Znalazło się i paru takich, którzy ciskali w stwora odłupanymi wcześniej kawałkami chodnika czy drewnianymi odłamkami pociosanych mebli. Ci herosi szybko stracili jednak rezon, kiedy walący do wyjścia girallion zrobił użytek z wolnej pary rąk i porwanej dwójce z nich wycisnął flaki przez dupsko. Reszta zgodnie zrejterowała pokrzykując.

Na zewnątrz robiło się nieciekawie. Na placu strażnicy buzdyganami okładali resztki szabrowników, a nadciągające z dwóch krańców placu, luźne kolumny wojska były dla tlącego się w tym rejonie buntu gwoździem do trumny. Ale! Kto by tam zwracał uwagę na szczuro- czy ogromordych chamów w łapciach i szmatach z konopnych worów odpiłowujących deski z ławek czy odłupujących płaskorzeźby ze ścian kamienic. Nikt, skoro w okolicy pojawiła się TAKA atrakcja. Goryl westchnął. Bardzo po kumalowemu. I przyspieszył, choć powbijane w masywną klatę bełty niespecjalnie ułatwiały jogging.

Byle, kurwa, szybciej – warknął hamując na widok wyłaniających się zza rogu wolnej dotąd alejki gromady żołnierzy. Wystrzelone gdzieś z tyłu bełty świsnęły nad głową, zadudniły o bruk, zakotłowały wzbitą nad nim kurzawą. Nie było czasu. Kiedy jedni zasuwali za potworem, inni naciągali kusze. Cholerny plac. Czwarte, ostatnie ujście zaroiło się od konnych. Kawalerzyści w pełnym rynsztunku. Nie było drogi.

Stwór dopadł do ściany najbliższej kamienicy. Otwory boniowania, pilastry i gargulce dawały oparcie dla zwinnych palców górnych i dolnych kończyn. Wspinaczka szła nienajgorzej, ale kiedy Kumalu z kolejnymi metrami przemierzonej ściany zaczął głębiej wczuwać się w naturę bestii alpinistyczne wysiłki zmieniły się w swobodę poruszania, jakby ktoś w międzyczasie pion podmienił z poziomem. Zwierz skakał od kolumny do kolumny, od balkonu do balkonu. Bełty stukały gdzieś w dole, strącały na bruk porozbijane ozdoby, rozłupywały barwioną mozaikę.

Z góry, ze spadzistego dachu kupieckiej kamieniczki przedstawiał się ponury widok. Prawa strona miasta stała w ogniu. I nie wyglądało na to, żeby ktoś specjalnie przejmował się jej gaszeniem. Lewa, choć tu i ówdzie dymiło się jeszcze, a w paru miejscach walczono z resztkami ognia, trzymała się całkiem nieźle. I nic dziwnego. Korpus ekspedycyjny z Greyhawk i wojskowy garnizon rozlazły się po alejkach z dzikim entuzjazmem pacyfikując mieszkańców, którzy mieli pecha znaleźć się na ulicach w nieodpowiednim czasie. Nie wyglądało na to, by ktokolwiek starał się uderzać tak, by uderzony miał w przyszłości jeszcze jakiekolwiek zastosowanie.

Gnający po dachach gigant nie umknął jednak uwadze dzielnych wojaków i zauważyli go nawet ci, którzy mieli ręce (i naturalnie nie ręce same) zajęte tą częścią populacji, która miała w tym momencie pecha przynależeć do płci pięknej. Bełty i strzały nadlatywały teraz zewsząd.

Kurwa! – ryknął głośno Kumalu, a tymczasowy lokator jego ciała zawtórował mu jeszcze głośniej. Byli na placyku przy ratuszu, kawalerzyści odcinali drogę z tyłu i u północnego wylotu z ulicy. Pociski świstały wokół stwora, parę ugodziło go nawet, ale zwierz nie zwalniał. Zwolnił dopiero, kiedy z dołu rąbnął go jakiś błysk. Magicy, kurwa ich mać – warknęła Kerin, widząc tercet zbrojnych w szatach bojowego oddziału magów z Greyhawk. Grad bełtów zerwał osnowę dachówek spod stóp bestii, ale ona była już dalej. Już wspinała się na samotną, zegarową wieżę ratusza, wysoko ponad mierzącymi z dołu kusznikami, łucznikami i całą resztą miłośników strzelectwa.

I co, koniec? Nie bardzo widzę, jak mielibyśmy się stąd zabrać... – chłodno zauważyła coraz bledsza Kerin. Kumalu zawtórował jej rykiem. Girallion zaś chwycił za wskazówki zegara i zaczął z wysiłkiem manewrować przy wbudowanej w wieżę tarczy mechanizmu. Odrobina czasu... I sama zobaczysz – odwarknął.

* * *


Niewiasta! Porwał niewiastę!
Jasnowłosa! Porwał tę nimfę, potwór niegodziwy!
Bestia, dopaść ją! Zabić!

Żołdacy zdzierali gardła przekrzykując się nawzajem. Najgłośniej darli się ci, którzy akurat nic zrobić nie mogli, bo ich rynsztunek nie przewidywał broni dystansowej. Ci, którzy mieli co robić zachowywali się, jakby spokojniej. Krzyczenie i wymachiwania łapami słabo sprawdzało się przy celowaniu z kuszy czy łuku. A co dopiero przy czarowaniu. Wystarczył jeden nie taki ruch i...

Aura jest jasna, to przyzwanie. Siódmego stopnia, magia konjuracyjna... – czarnowłosy, ciemnoskóry brodacz kreślił w powietrzu dłońmi skomplikowane wzory i schematy.
Nie ma czasu, zobaczcie, co robi z tym zegarem... Moje zaklęcia ewokacyjne nie mają takiego zasięgu, nie jestem przygotowana – rudowłosa, krótko ostrzyżona kobieta zagryzła wargi.
Trzeba to odesłać... Odesłać ścieżką astralną, póki czas. To nie jest zwykła konjuracja, aura nosi wyraźnie znamiona manipulacji astromantycznej... – siwy, garbatonosy dryblas w czarnym szako wyrzucił z przypasanej do pasa tuby na zwoje szereg pergaminów – Szybko, pomóżcie szukać. Astralne odesłanie...

***

Zegar trzasnął, żelazne nity ustępowały powoli. Bełty zaszczekały na ratuszowej wieży, rozłupały kilka cegieł. Któryś drasnął Kumalu w ramię, przeszedł przez miękkie. Ogromna zegarowa tarcza wystąpiła z niszy. Goryl skrył Kerin i swą niedawną powłokę za plecami i zamierzył się z nowym orężem, wyginając gotów do rzutu niczym dyskobol...

* * *

Tu! – magiczka wskazała pożółkły papirus zalany czarną mączką literek.
Dobra... – siwy wziął zwój w łapska, rozwinął – Kurwa, splamiony... Może dojść do spaczenia... Wspierajcie mnie telepatycznie, będę potrzebował kontroli...
Jasne... Ale szybko – rzucił śniady otaczając całą trójkę obłym okręgiem fioletowego światła.

* * *

Rzucił zegarową tarczą, jak najwprawniejszy dyskobol. Jak profesjonalny miotacz. Jazda! – wypalił i razem z żywym ładunkiem wyrwał w dół, gdzie jego pocisk miał właśnie rąbnąć wykaszając spory, blokujący drogę oddział z magikami na czele. W tym chaosie, z czarodziejami martwymi... Ucieczka znów stała się opcją.

* * *

Zwój zajaśniał, sczerwieniał, jak papier rzucony między rozżarzone węgielki i spłonął. Rozsypał się w proch. A moc buchnęła żywym ogniem, aż całe trio magików odrzuciło o trzy stopy w tył. Ale to już nie mogło im pomóc. Ich czas nadszedł.

W obliczu ciężkiej, metalowej tarczy zegara, która przetoczyła się po całej trójce, skoczyła dalej, wpadła między konie wzbudzając panikę, rozpędzając przestraszone zwierzęta, obalając na ziemię, tnąc.

* * *


Kumalu, Kerin i ich wijący się w gorylim uścisku przyjaciel lecieli w dół. Zegar staranował żołnierzy w dole, rozbił szyki, otworzył drogę do szybkiej przebieżki przez plac. Dał tych kilkanaście sekund przed ostrzałem z bliska, mamiąc ucieczką. Lecieli w dół. Po czerwonych dachówkach w dół, na bruk, kocie łby i chrzęszczących kolczugami żołnierzy.

I dalej lecieli w dół. W zieloną, liściastą matnię. Liście chlasnęły po twarzach, pacnęły po plecach i klatkach. Gałęzie i liany zawirowały. Czarna, wilgotna ziemia rąbnęła ich aż zadzwoniło w uszach.

Leżeli na czarnej, rozoranej kupie wilgotnego błocka. Wokół były figowce i drzewa kauczukowe, liany i dzbaneczniki, fiołki i orchidee. Wszechogarniająca, kłująca w oczy zieloność, tu i ówdzie tylko roziskrzona kwiatowym kontrapunktem. Jasnowłosa, szczupła dziewczyna gramoliła się z ziemi otrząsając się z obrzydzeniem z obłażących jej ciało mrówek. Czarnoskóry, muskularny mężczyzna trzymał się za obolałą łepetynę opierając o spróchniały pniak, bacznie obserwowany przez igrające z kolorami jaszczurki. Wielka, gorylowata bestia o czterech łapskach powoli podnosiła się z wybitego w glebie leja.

Kumalu i Kerin spojrzeli po sobie w myk łapiąc, że sprawy wróciły na normalny tor. Jednak... Ta zieloność wokół. Kolorowe jaszczurki, pręgowane węże, skrzeczące papugi. To... Było wielce niepożądane. Jeszcze bardziej niż czteroręki girallion, który w końcu zerwał się na nogi i niepomny na wspólne przygody z duetem awanturników zaryczał dziko. I ruszył ku dwójce nie pozostawiając, co do swych zamiarów żadnych niedomówień.

Ruszyli natychmiast, przebierając kulasami, ile tylko zostało im w nich sił. Zieleń zlewała się w jedno, kształty w biegu stapiały w jednolite tło. Lecieli jak na skrzydłach, a strach dodawał im sił. Słyszeli dudnienie w tyle i trzask pękających drzewek i krzewinek. Ale w końcu musieli przystać. Dżungla urywała się. Urywała się gwałtownie na skalistym, równym jak rżnięty żyletką klifie. Urywała się chwilowo. Bo dalej, kilkaset metrów niżej znów była wszędzie. Była wszędzie za plecami. I po obu stronach. I jak stercząc na krawędzi klifu szybko ocenili po pobieżnym rzucie oka w dolinie przed nimi. I wszędzie indziej. Wszędzie w ogóle.

Chyba sobie, kurwa, żartujesz...


KONIEC

 
Panicz jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 08:56.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172