Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-11-2012, 02:37   #74
Makotto
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Buttal

I znów Hejm Mynt powitało młodego kuriera zgiełkiem, gwarem i tłokiem. Jedna z największych kompanii handlowych Góry Morr nie spała nigdy, i nawet gdyby krasnolud wkroczył tam o trzeciej nad ranem, i tak zobaczyłby tabuny urzędników i ekonomów, biegających we wszystkie strony z przekonaniem, że to właśnie ich praca jest tutaj najważniejsza.

Sam Buttal natomiast usiadł na ławce pod biurem Dimzada i czekał, ciesząc się małym spektaklem o roboczej nazwie „Dwóch wyfiokowanych liczykrupów zderzyło się ze sobą, mieszając tym samym papierzyska, które to nieśli”. Jeden z nich, młody krasnolud o brązowej brodzie zaczął gorączkowo zbierać kawałki pergaminu.

-Gdzie ty masz oczy, do jasnej cholery?!

Drugi członek kolizji, kurier wewnątrzbiurowy, nastroszył gniewnie brwi.

-Ja?! To ty nie masz uszu! Przecież darłem się „Przesyłka Specjalna!”.

-Na dupę Moradina, tu wszystkie przesyłki są specjalne, idioto!

-Bezczelny liczykrupa!

-Biegacz bez wykształcenia!


Buttal już zaczął gotować się na małe mordobicie, kiedy to drzwi od biura Dimzada otworzyły się i na zewnątrz wyjrzał znajomy mu już brodacz z monoklem w lewym oczodole.

-Panie Buttal, zarządca Belegard pana przyjmie…

Kurier odruchowo zdjął z głowy czapkę i wszedł do środka, przy okazji kiwając głową asystentowi Dimzada. Takie osoby należało szanować, bo skoro, na co dzień przeżywał w tak bliskim towarzystwie krasnoluda równie rozeźlonego, wpływowego i marudnego jak Dimzad Belegard, to równie dobrze przeżyłby z kozikiem i w kalesonach na środku zamarzniętej tajgi.

W gabinecie samego zarządcy skarbowego Hejm Mynt standardowo wszędzie stały kolumny ksiąg i stosy raportów. Dimzad wyraźnie wyznawał przy segregacji papierów filozofię dowolnej pustej przestrzeni. Dlatego też raporty i skargi piętrzyły się na stole, podłodze a nawet na kominku. Prawdopodobnie wiele z nich służyło w nim za opał.

Buttal natomiast prawie podskoczył, gdy zza hałdy ksiąg rozległ się głos jego pracodawcy.

-No i co stoisz jak kołek, co?! List potrafi dostarczyć, ale jak mu się palcem nie wskaże to sam tyłka nie ruszy!- młody kurier prawie w podskokach pokonał kilka metrów dzielących go od biurka mężczyzny i ostrożnie wychylił się zza stosu ksiąg.

-Panie Belegard… ?

-I co się czaisz jak fretka w lisiej norze?!- Dimzad standardowo siedział na swoim fotelu i niecierpliwie przerzucał leżące przed nim listy i dokumenty.- Śmieci, śmieci, śmieci… Pogróżki… Śmieci… O, raporty finansowy, to może się przydać… O, propozycja pożyczki z Banku Cegielnego. Ha! Niech ci idioci najpierw oddadzą nam nasze pieniądze, a potem zaczną proponować pożyczanie czegokolwiek!

Dopiero po prawie mamrotania do siebie i złorzeczenia dłużnikom oraz niekompetentnym podwładnym, spojrzał na młodego kuriera.

-No co się tak gapisz? No nie mów, że nawet o zapłatę się nie dopominasz…

-Em…

-Cudownie, robisz za darmo?! Jak ja lubię takich pracowników! Ale niestety, na to są paragrafy i jednak muszę ci zapłacić.-
mówiąc to, sięgnął do biurka i rzucił Buttalowi… dwie koperty.- W tej z moją osobistą pieczęcią są dwa weksle, jeden z twoją zapłatą a drugi na to twoje fundusze operacyjne. Tą drugą kopertę masz zanieść do jarla Kamiennej Baszty, Ulryka Srebrnej Tarczy. Ostatnio są jakieś problemy pomiędzy przyjezdnymi kupcami a naszymi handlarzami zakontraktowanymi na dostarczanie im węgla i innych dóbr. Weź najmij se kogoś do ochrony, wykup dyliżans, zapłać za przelot na magicznej miotle… Nie wiem, zrób co chcesz. Żeby dostać się tam możliwie szybko masz ode mnie 300 złotych szelągów. Wypłać, kiedy będą ci potrzebne. A teraz znikaj stąd, bo i tak żeś mi zabrał dość czasu!


Buttal pokłonił się sędziwemu pracodawcy i tyłem, niczym rak, zbliżył się do wyjścia. Dopiero za progiem biura Dimzada zaryzykował sprawdzić kopertę z wekslami. Faktycznie, pierwszy z nich wypisany był na 300 sztuk złota, a w drugim, z zapłatą kuriera stała miła dla oka liczba 800 złotych szelągów.


Jean Battiste Le Courbeu


Wielu ludzi uparcie twierdzi, że najgorszym rodzajem poranka, jest poranek na kacu. Był to farmazon wyssany z palca i jedna z najgłupszych teorii, jakie słyszał w swoim życiu Jean. Bo prawda była taka, że najgorszy jest poranek po nocy tak wspaniałej, że człowiek prosił bogów by się ona nigdy nie skończyła.

Taka też była noc z Seravine. Wszystko zaczęło się niepozornie, przy butelce rumu i szokowaniu wyfiokowanych arystokratów i dam z towarzystwa. Potem był taras, ogrody i altana z dala od wścibskich oczu gości hrabiny De Periguex. I właśnie przy w tej altanie Jean stracił jakiekolwiek wątpliwości, że przybycie na ten nudny i sztampowy bankiet było dobrym pomysłem. Dzięki altanie i zwinnej pannie Savoy.

Potem był jeszcze krzak róży, ławka przy fontannie i sama fontanna. Wielki finał zaś miał miejsce w jednym z pokojów gościnnych, do którego to dwójka kochanków przekradła się pod nosem lekko podchmielonej straży. I właśnie w tym pokoju gnom obudził się w zmierzwionej pościeli, z delikatnymi zawrotami głowy i posmakiem rumu w ustach.

-Seravine… ? - Jean westchnął, przeciągnął się i przejechał dłonią po prześcieradle, gdzie jeszcze kilka godzin wcześniej spała na boku jego śliczna towarzyszka. Zmarszczył brwi czując pod palcami tylko delikatne wgniecenie w materacu oraz nieskazitelnie gładki jedwab.- Seravine?

Przy drugim pytaniu poderwał się, usiadł i rozejrzał po pokoju. I nawet zaniepokojony brakiem dziewczyny przy swoim boku, musiał przyznać, że szukając na oślep, trafili do całkiem przyzwoitego lokum. Czerwone zasłony, gobeliny na ścianach i wysokie okna, przez które wpadały promienie porannego słońca.

Dopiero po kilkunastu sekundach wzrok gnoma padł na leżący na szafce nocnej liścik. Liścik, przewiązany koronkową szelką od pończochy. Jean westchnął, sięgając po wiadomość i otwierając ją. Nie przywykł do dziewczyn wymykających się cicho z łoża, kiedy on sam jeszcze spał. Głównie dlatego, że Jean samemu postąpił tak nie raz czy dwa.


Drogi Jeanie

Dziękuję ci za wspólny wieczór, który umiliłeś mi swoim towarzystwem, i za noc, która poszerzyła w znacznym stopniu moje horyzonty. Całym sercem liczę, że spotkamy się jeszcze w nieodległej przyszłości mając dla siebie więcej czasu i przestrzeni. Do tego czasu uważaj i dbaj o siebie, Kocie.

Twoja oddana Seravine


Gnom uśmiechnął się lekko, palcem przejechał po śladzie pomadki na pergaminie i wstał. Ubranie się i skompletowanie całej swojej garderoby zajęło mu chwilę, wliczając w to poszukiwanie buta wiszącego na jednym ze świeczników oraz kapelusza, który to z zemsty został porwany przez Sargasa na baldachim nad łóżkiem.

Finalnie Le Courbeu poprawił zagniecenia na płaszczu, przejechał palcem po rombie kapelusza i dziarskim krokiem wyszedł z sypialni. Opuszczenie prywatnego skrzydła rezydencji hrabiny i dotarcie do sali balowej, gdzie służba dojadała to, co zostało nietknięte przez wczorajszych gości, było wręcz dziecinnie łatwe. Strażnicy chodzili osowiali i ponurzy, jakby kryjąc się po kątach.

Powód ich nietypowego zachowania dotarł do uszu gnoma mniej więcej w połowie konsumowanego przez niego homara na zimno. Sargas, zgodnie z obietnicą, otrzymał swojego łososia.

-Podobno hrabina chce wyrzucić szefa straży…- jeden z kelnerów uśmiechnął się lekko nad kielichem wygazowanego szampana.

Jego kolega pokiwał głową ze złośliwą uciechą.

-No, Bennett dał tym razem popis po całości. Dawno nie zawalił sprawy do tego stopnia.

-Podobno znaleźli go oraz dwóch strażników śpiących pod ścianą, a po samym naszyjniku ani śladu.

-Ale którym? Bo hrabina ma ich kilkadziesiąt…

-No ten najnowszy, co go ściągnęła z Amirath tylko po to by rozsierdzić hrabinę Ardentes.

-A, ten z brylantami jak kukułcze jaja?

-No…


Jean uśmiechnął się lekko, powoli kończąc swój darmowy, ale jakże wykwintny posiłek. Mimo sporej gościnności Amandy i miłych wspomnień, jakie zawdzięczał jej komnatom, i tak nie mógł powstrzymać się od wspomnienia słów Leonarda, o „szlachcicach mających więcej niż są w stanie zrozumieć”. Bo prawda była taka, że mimo stylu, gustu i niemałej inteligencji, hrabina De Periguex trwoniła pieniądze na niepotrzebne fidrygałki i błyskotki.

Po sutym śniadanku, Jeanowi nie pozostało nic jak udać się do swojej kwatery, przebrać się i udać na spotkanie z Jacoppo. Kierując się raźnym krokiem ku drzwiom rezydencji musiał jednak zwolnić na chwilę i przykleić się plecami do ściany, gdy przez główny korytarz przemaszerował orszak paziów, służek oraz gwardzistów, eskortujących nadętą niczym balon szlachciankę o brzydkiej, nalanej twarzy.

Idący przed nią ochmistrz ruchem dłoni nakazał otworzenie drzwi do sali balowej, po czym stanął w progu i zamaszystym ruchem wyjął zza pazuchy rolkę pergaminu.

-Z dumą przedstawiam państwu Kwiat Wschodnich Rubieży, miłościwie panujący nad Wiecznymi Mokradłami cud piękna i smaku, wspaniałą…

Jean westchnął, przewrócił oczami i szybkim krokiem ponowił swoją wyprawę ku drzwiom. Jak sam wiedział, arystokraci mieli nieprzyjemne przekonanie, że spóźnić się można, a im większe spóźnienie, tym większa pompa powinna otaczać przybycie osoby spóźnionej. W tym wypadku jednak, kimkolwiek nie byłaby ta kobieta w ciut zbyt wystawnej sukni, spóźnienie było na tyle duże, że wspomnianą pompę podziwiali nie inni arystokraci, lecz służba i resztki gości, dojadający frykasy z dnia poprzedniego.

Gnom zamarł jednak, gdy usłyszał zakończenie przemowy ochmistrza.

-…ukochana przez swoich poddanych, hrabina Seravine Savoy znad Rozlewisk!

Le Courbeu podskoczył, obrócił się na pięcie i wytrzeszczył oczy na stojącą pośród służących kobietę. Na babsztyla, wciśniętego w niepasującą suknię, o gębie jakby ulepionej z białej gliny. Patrzył i czuł jak jego dłoń bezwiednie kieruje się do wewnętrznej kieszeni jego kubraka, w której to ukrył list pożegnalny od swojej uroczej kochanki.

Kilka sekund później stojący pod drzwiami strażnicy zamarli zaskoczeni, kiedy to wrota rezydencji otworzyły się z rozmachem a po schodach zszedł śmiejący się do rozpuchu gnom. Sam Jean zaś nigdy w życiu nie sądził, że kiedykolwiek rozbawi go „K” napisane z dużej litery.


Marco


Kroki niosły się echem po korytarzu, gdy młody adept inkwizycji szedł ramię w ramię ze swoim więźniem w stronę wyjścia z piwnicy. I co dziwne, nie wydawał się z tego powodu szczególnie szczęśliwy. Słyszał o młodych inkwizytorach z pieśnią na ustach palących swoje matki i ojców na stosach, a on sam miał wyrzuty sumienia prowadząc do swoim zwierzchników praktycznie obcą osobę.

Z rozmyślań wyrwała go dłoń Regisa, która gwałtownie szarpnęła go za rękaw.

-Sznur.

-Hmmm… Co takiego?-
Marco zmarszczył brwi, oglądając się na lekarza. Sam mężczyzna zaś wcisnął mu do rąk spory kawałek jedwabnej liny i uniósł dłonie.

-Zwiąż mnie. Naprawdę chłopcze, nie wiem, jakim cudem nas znalazłeś skoro nie pomyślałeś o tym by związać więźnia. Pierwszy raz to robisz, czy jak?

Marco zmilczał tę uwagę, związał linę na przegubach mężczyzny i z znów ruszył do wyjścia. Regis westchnął tylko, oglądając więzy.


-Chłopcze, jak chcesz przeżyć w tej robocie to naucz się podstaw. Dowolny zakapior rozsupłałby to w kilka sekund i wbił ci nóż pod żebro…

-Czemu to robisz?

Medyk zamarł i uniósł brew. Marco zaś podjął znowu, zdezorientowany.

-Prowadzę cię w niewolę, mimo że nic nie zrobiłeś, a ty jeszcze udzielasz mi rad i częstujesz obiektywną krytyką. Przeze mnie czeka cię przesłuchanie, a twoi pacjenci musieli zostać przeniesieni w inne miejsce. Zachowujesz się bez sensu!

Stary mężczyzna uśmiechnął się tylko, wzruszył ramionami i podszedł do schodów.

-Nie myśl o tym za dużo chłopcze.- rzucił krótko, odczekał aż Marco stanie za nim i barkiem pchnął drzwi do piwnicy.

Na zewnątrz stał Knotte i czterech zakapturzonych silnorękich. Na widok mężczyzny oraz Eleadory uśmiechnął się lekko, zakładając kciuk za pasek.

-Już myślałem, że zaraz będę musiał wyciągać stamtąd twoje truchło, ale jak widzę, poradziłeś sobie.- z tymi słowy podszedł do podopiecznego, klepnął go po ramieniu i zlustrował wzrokiem stojącego obok lekarza. Od razu dostrzegł wiszący na jego piersi medalion.- Och, heretyk…

-Innowierca to bardziej trafne określenie…

-Milcz ścierwo!-
za równo Marco jak i Knotte unieśli brwi, widząc jak jeden z osiłków sprowadzonych przez mistrza zbliża się lekarza dobywając zza pasa obitej ćwiekami pałki. Marco poczuł jak krew odpływa mu z twarzy, gdy prymitywna acz mordercza broń wzniosła się w górę i zaczęła opadać na głowę medyka.

„Zabije go! Rozbije mu czaszkę!” tylko te dwie myśli przyświecały młodemu Eleadorze, kiedy rzucił się do przodu by powstrzymać oprycha.

Nie zdążył jednak.

Coś świsnęło w powietrzu, osiłek zatoczył się i chwycił za gardło a pałka ze stukotem spadła na ziemię. Młody mężczyzna z zaskoczeniem obejrzał się na Mistrza Inkwizytora, który spokojnie opuścił miniaturową kuszę i przypiął ją do paska.

-Ech, najpierw ten przygłup Kane a teraz ten idiota. Wierz mi albo nie, Marco, ale ludzie na niższych szczeblach naszego bractwa coraz bardziej schodzą na psy.- Knotte spojrzał chłodno na konającego w błocie silnorękiego, długim krokiem przeszedł nad nim i niezbyt delikatnie chwycił Regisa pod łokieć.- Innowierca innowiercą, dobrze że odpowie za swoje grzechy. Ale jaki związek ma on ze znikającymi ludźmi?

-Leczyłem ich…-
lekarz spochmurniał, a sekundę później stęknął, gdy łokieć inkwizytora wbił mu się w bok.

-My to ocenimy, poganinie. A teraz chodźmy.- Knotte znów zwrócił wzrok na Eleadore.- No chłopcze, dobry początek. Jak tylko dotrzemy do Akademii, ja oraz Wielki Inkwizytor Blameworth chcemy usłyszeć twoje sprawozdanie.

Marco bezradnie pokiwał głową i ciężkim krokiem powlókł się za grupą eskortującą medyka. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że wszyscy których mijał na ulicach Dzielnicy Piwnicznej wlepiają w niego wzrok.


Petru


Ceth uśmiechnął się tylko lekko, wzruszył ramionami i spojrzał w niebo.

-Dobrze, że nawet w takich miejscach są ludzie, którzy starają się tu przetrwać. Cholera, ta wasza pogoda dobija mnie.- skrzywił się, obserwując ołowiane chmury wiszący na nocnym niebie.- Zdarza się czasami, że nie ma tu takiego zachmurzenia.

-Em… Tak. Latem. Ale niestety, trudno nam się cieszyć wtedy ładną pogodą bo temperatura rośnie do tego stopnia że nie raz obuwie zaczyna kopcić się przy kontakcie z ziemią a studnie nie raz wysychają do szczętu… Ale za to noce są piękne. Widać gwiazdy…-
Petru uśmiechnął się bezradnie, wzruszając ramionami.

Druid zaś pokiwał tylko głową i wzniósł kostur, mamrocząc coś do siebie. Tropiciel spojrzał niepewnie na Rusta, bezwstydnie kopcącego jakieś smrodliwe ziele w wyjętej spod płaszcza fajce.

-Em… Co on robi?

-Czary-mary?-
brodacz uśmiechnął się lekko, nosem wypuszczając dwa kłęby dymu.- Naprawdę chłopcze, nie pytaj mnie o to. Wiem tylko, że to jego magiczne fiubździu nie raz ratowało nam tyłki i zapewniało jakieś względnie jadalne pożywienie do garnka. Nie licz na jednak na to że znam go na tyle by wyjaśnić co zamierza…

-Nic rozsądnego.-
Aust przełknął ślinę, cały czas zadzierając głowę do góry.

Petru i Rust powiedli wzrokiem do obserwowanego przez łucznika punktu i zamarli.

Na niebie, mniej więcej nad mamroczącym inkantacje druidem, chmury tworzyły coś na wzór wiru. Z każdą sekundą kopuła ciemnych oparów stała się cieńsza i cieńsza, by finalnie ukazać bezkres rozgwieżdżonego nieba na atramencie nocy. Sam Ceth zaś uśmiechnął się lekko, opuszczając w końcu laskę.

-I jak? Staruszek Craith jest jeszcze w formie.

Rust uśmiechnął się tylko zaciągając fajką i wypuszczając z ust kolejną chmurę dymu.

-Niezbyt to rozsądne, ale muszę przyznać, że miło jest czasami zobaczyć kawałek nieba… W jakiej odległości nie ma chmur?

-Mniej więcej dziesięć mil. Tu mniej, tam więcej, żeby nie wyglądało to na krąg ponad naszą kryjówką.

-Sprytne…


Petru zaś patrzył. Patrzył, na rozgwieżdżone niebo, na chmury, które w świetle księżyca wydawały się wcale piękne i na mgławice rozciągające się ze strony Glacier, Świata-Dysku Lodu. Pod wpływem piękna, którego było w Naz’Raghul jak na lekarstwo, prawie nie dostrzegł kościstej sylwetki trzepoczącej skrzydłami na tle nieba.

Dopiero po kilku sekundach zrozumiał, co widzi, a serce prawie podeszło do gardła.

-Krogeyna!

-Co?-
Rust obrócił głowę w stronę chłopaka i zmarszczył brwi. Nim Petru odpowiedział, odezwał się Ceth.

-To zwiadowcy i szpiedzy bóstw chaosu. Skrzydlate, wynaturzone bestie.- wymamrotał, wodząc wzrokiem po nieboskłonie. Po chwili zmrużył oczy i uniósł dłoń.- Tam! Petru ma rację!

Rust zmarszczył brwi, wyjął zza pasa lunetę i spojrzał w kierunku latającego potwora. Sam tropiciel znał ich widok aż za dobrze, ucztujących na ciałach zbitych kultystów, osadników oraz nielicznych zwierząt żyjących na terenach Naz’Raghu.


Wiedział też, co im grozi.

-Musimy się stąd wynieść! Ukryć! Krogeyny nie latają bez celu! Gdzieś w okolicy musi być jakieś miejsce kultu albo ważny patryjarcha któregoś z obrządków…

Druid uśmiechnął się i machnął dłonią.

-Spokojnie, tutaj nikt nas nie zobaczy. Zadbałem o to.

Petru skrzywił się, niezbyt uspokojony słowami druida. Prawie podskoczył, gdy Rust zagwizdał przez zęby.

-No no! Pierwsza ma koleżanki. Całe stadko.

Tropiciel zmarszczył brwi i spojrzał na wojownika.

-Ile tak na twoje oko?

-Ze dwa tuziny, ale mogę się mylić.-
mężczyzna opuścił lunetę i spojrzał na towarzysza.- To coś znaczy?

Tak, znaczyło. Taka ilość zwiadowców świadczyła tylko o jednym. Kilku przywódców kultów wyruszyło na pielgrzymkę, zwaną Krwawym Wiecem. Kultyści i głowy obrządków nie mieli ze sobą straży ani obstawy. W czasie Wiecu byli sami, by swoim hartem ducha, oddaniem i krwawymi ofiarami udowodnić swoim panom, że są warci piastowanych przez siebie urzędów i mocy, które się z nimi wiązały.

Miejsce Krwawego Wiecu zaś, było obwiane ścisłą tajemnicą, w celu zapewnienia bezpieczeństwa patryjarchom w trakcie trwania rytuałów.
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...
Makotto jest offline