Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 20-11-2012, 16:25   #71
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Jeanowi nie podobało się to. Nie powinien odczuwać szacunku i cienia sympatii, do osoba która de facto, była przedstawicielem wrogiej nacji. Co prawda Conlimote i A’loues nie prowadziły ze sobą wojny. Ale nadal żyły ze sobą niczym pies z kotem. Nie powinien więc przejawiać sympatii do Jacka Aubry’ego. Ale... nie miał wyboru.
“-Chyba polubiłam tego całego Aubrey’a.-”rzekła Seravine. A gnom musiał się z nią zgodzić. Jacka ciężko było nie lubić. No chyba, że uwiedzie mu pannę Savoy. Bądź co bądź szlachcianka okazała się na tyle interesującą kobietą, że o jej względy warto było powalczyć.
Na szczęście, Jack Aubrey udał się w jednym, a Seravine... w drugim kierunku.
A Jean Battiste...

Jean był rozdarty. Z jednej strony chciał podejrzeć Seravine pudrującą nosek, z drugiej ciekawość go ciągnęła w kierunku ambasadora Conlimote. W sumie, był po służbie, a mimo wszystko ciekawszym od Jacka obiektem do podglądania była jednak właścicielka najgroźniejszego obuwia świata. Nie było to co prawda rycerskim zachowaniem podglądać kobiety, ale... gnom nie był szlachetnie urodzony. Z drugiej strony, przy całej swej szlachetności Jack Aubrey był przedstawicielem państwa, co najmniej “niechętnego” ojczyźnie gnoma.
Jean Battiste zaklął cicho pod nosem, przywołał pstryknięciem palców pierwszego lepszego sługę i przedstawił żądania. I po chwili miał do dyspozycji pióro i atrament.
I szybko skreślił kilka słów na jedwabnej chusteczce.
Pewne obowiązki odrywają mnie na moment od twego uroczego towarzystwa. Ale postaram się zakończyć je szybko. Obejrzyj więc owe fajerwerki, a potem jeśli jeszcze nie będę przy tobie, to mój kot będzie ci przewodnikiem w labiryncie ogrodu.
-Tylko tego nie spapraj.-przestrzegł Sargasa gnom, zamierzając zmusić go by trzymał pysku piękny kwiat na którego łodyżce zawiązał wiadomość i ignorując wściekłość jaką czuł od kota.


I niemy protest “wypisany na pyszczku”
Sargas nie lubił być słodziutki kiedy nie zyskiwał w ten sposób ryb lub mleka... lub kotki.
Ale nie miał wyboru. I z kwiatem w zębach oraz z urażoną dumą czekał na Seravine.

Jean z bólem serca opuścił taras i ruszył za ambasadorem, korzystając z tego co nauczył się przy swym chowańcu. Miał dużo przewag w tej sytuacji, niski wzrost, lepszy wzrok i umiejętności. Wtapiał się w cień niczym rasowy złodziej niemalże.
W dodatku eksplozje fajerwerków na niebie praktycznie całkowicie zagłuszały kroki gnoma, a liczne zarośla uczyniły śledzenie kapitana Aubrey'a dziecinnie łatwym. Sam mężczyzna co prawda rozglądał się co jakiś czas ale nie dostrzegł Jeana, robiącego mu za ogon.

I po spokojnym spacerze doszedł do stojącej na brzegu ogrodu altany o fantazyjnie zdobionym wnętrzu i po wcześniejszym wytarciu butów wszedł do niej.

Gnom podkradł się bliżej kryjąc wśród krzewów i zdejmując przy okazji kapelusz, za bardzo rzucający się w oczy.
Ukrywszy się czekał wraz z ambasadorem na drugiego gościa tej altany.
Szkoda, że nie zabrał ze sobą przekąski. A nuż podejrzy jak to wojują dzielni admirałowie w alkowie... oczywiście w przenośni. Bowiem sytuacja wyglądała na romantyczną randkę.
I faktycznie, kapitan Jack zaczął na szybko poprawiać rozpiętą koszulę, zapinać mankiety płaszcza i poprawiać klamry na butach. W końcu z zadowoleniem strzepnął jakiś niewidzialny pyłek z rękawa i westchnął.

Uśmiechnął się, gdy za jego plecami rozległ się melodyjny, kobiecy głos.

-I co się tak poprawiasz? Widziałam jak łaziłeś przy wszystkich rozchełstany jak nieludzkie stworzenie.

-Amanda.-
Aubrey obrócił się, susząc zęby, gdy do altany weszła hrabina de Periguex we własnej osobie.

A była to całkiem gładka bestyjka. Mimo przepisowej sukni i pudru na twarzy prezentowała się wcale nie brzydko w kremowej kreacji upstrzonej wstążkami i złotych włosach, opadających grubym warkoczem na jej ramię. Spokojnie poprawiła czerwoną kokardę na jego końcu by odrzucić włosy na plecy.

-Słyszałam że wywołałeś jakieś poruszenie u moich gości...

-Wiesz, jak to ja.-
pewnym krokiem zbliżył się do dziewczyny, z rękami założonymi za plecami.

No tak.. romantyczne spotkanie. Równie dobrze mógł zrobić to co oni i zaciągnąć do altanki Seravine. Co prawda te obcasy jej były złowieszcze, ale cała reszta... warta ryzyka.
Na razie gnom nie zamierzał jednak odpuścić, tylko siedział i obserwował w nikłej nadziei, że coś ciekawego się dowie. W końcu skoro tyle poświęcił i ryzykował, to chciał mieć z tego jakiś zysk. Choćby w postaci widoków negliżu jednej z najbardziej wpływowych arystokratek w mieście.

Jack zbliżył się do hrabiny, objął ją ręką w talii i przymierzył się do pocałunku. Jakże było zaskoczenie mężczyzny, a jeszcze większe ich małego podglądacza, gdy dłoń dziewczyny wystrzeliła do góry a wargi kapitana dotknęły nie ust jego kochanki a... grubego pliku kopert.
Amanda uśmiechnęła się leciutko.

-No, Jack. Znasz zasady. Najpierw praca, potem przyjemności. Rozumiem, że zabrałeś je ze sobą?

Mężczyzna westchnął, uśmiechnął się bezradnie by cofnąć się o krok i sięgnąć dłonią pod kamizelkę.

-Jak miałbym ich zapomnieć?

Sam Jean zaś zamarł, gdy poczuł za sobą jakiś ruch. Następnie dłoń o delikatnej skórze zamknęła mu usta, a zapach róż zabarwił powietrze dookoła swoim słodkim aromatem.

-Ładnie to tak podglądać... beze mnie?- Seravine uśmiechnęła się leciutko, omiatając oddechem ucho gnoma.
Jeana przeszedł dreszczyk zarówno ekscytacji, jak i strachu. Co będzie jeśli ich nakryją na podglądaniu. Gnom miał wszak jeszcze w arsenale kilka sztuczek, ale Savoy... to co innego.

-Właściwie to powinienem przeprosić za to, że nie ciebie podglądałem moja droga.- rzekł cicho gnom nie przejmując się tym, że “bezczelnie przyznaje się do swego brzydkiego hobby “ i dodał.- A teraz kucnij i bądź przez chwilę nieruchomo, przerobię cię za pomocą iluzji w ładny krzaczek, co byś mniej rzucała się w oczy.
-Spokojnie, nie ma takiej potrzeby...-
rzuciła, całkiem zgrabnie podkulając pod siebie nóżki i bez problemu mieszcząc się pod krzakiem obok Jeana.

W tym samym czasie zaś Jack wyjął spod pazuchy gruby plik kopert, podał go hrabinie a samemu schował pod ubraniem te które otrzymał od dziewczyny.

-I co planuje książę Blackhorn?

Amanda uśmiechnęła się lekko, zadając to pytanie, a Jean zastrzygł uszami. Książę Blackhorn, Żelazny Regent Południowego Conlimote oraz jeden z ewentualnych następców tronu był co najmniej dobrze znany w odpowiednich kręgach. Przede wszystkim słynął ze swojej pogardy dla A'loues.

Jack pokręcił głową.
-To co zawsze. Uważa się za złego, okrutnego i przebiegłego złoczyńcę knującego swoje podłe intrygi...


Hrabina zaśmiała się tylko perliście, siadając na ławeczce i lustrując swojego gościa wzrokiem.-Skąd ja to znam? Nasz drogi Rosforque też uważa się za jakiegoś nieszczęsnego mistrza zbrodni...

To nazwisko też nie było obce Le Courbeu. Hrabia Roushe Rosforque, potentat handlowy i jedna z najważniejszych figur w polityce A'loues, posiadacz własnego pułku Gwardii Pistoletowej oraz niezliczonych majątków ziemskich. I osoba wielce nienawidząca Conlimote.

Seravine uniosła brew.

-Myślałam że będą się tylko migdalić...
-Wygląda na to, że nie... Och...czyżby i ciebie oczarowała wizja męskiego torsu bohatera spod pod Verriere?-
spytał szeptem w udawanym oburzeniu gnom.- Tak jak pozostałe panienki, które mdlały na jego widok na tarasie?
Seravine uśmiechnęła się leciutko.
-Zazdrosny?
- Tak. Zazdrosny.- rzekł z uśmiechem gnom patrząc wprost w oczy Servine.- Chyba cię to nie dziwi.

Aubrey zaś usiadł na ławce obok dziewczyny i westchnął.

-Cóż, przynajmniej formalności mamy już za sobą...

-Formalności?- hrabina De Periguex położyła dłoń na piersi, a miała na czym ją położyć, i spojrzała z oburzeniem na... współkonspiratora?
-Mój drogi, gdybyśmy nie szczuli ich na siebie nawzajem, to wyobraź sobie jaki chaos wybuchnąłby gdyby ci dwaj nienawidzący się kretyni zabrali się do poważnej polityki?

-Hmmm... Wojna w ciągu dwóch tygodni?-
uśmiechnął się i spojrzał na dziewczynę z uśmiechem, za co otrzymał pieszczotliwe ale karcące uderzenie dwoma palcami w policzek.
-Bądź poważny.

-Przy tobie? Nigdy.-
Jack uśmiechnął się, objął kochankę i tym razem już pocałował ją. Hrabina zaś nie zareagowała oburzeniem na te poufałości, obejmując go ręką dookoła szyi.

Seravine zaś przewróciła oczami.
-Poprawka. Jednak się migdalą...
A Jean rozejrzał się za kotem.- Podkradniesz się i wykradniesz te dokumenty Sargas. Przejrzymy je, gdy... oni zajmą się sobą.
Sarvas obrażony na cały świat, a zwłaszcza na swego pana nie miał wcale zamiaru narażać swojej kociej skóry na mieszanie w sprawy dwunogów, dopiero obietnica sporej ryby zmieniła jego zdanie.

Oczywiście najpierw admirał musiał się wykazać że potrafi coś więcej poza wzdychaniem i romantycznymi dyrdymałkami.Cóż, a do pokazu zdolności Jacka Aubreya doszło po niespełna dwóch minutach, kiedy do w powietrzu zaczęły latać buty, spodnie, pończochy i inne części męskiej oraz damskiej garderoby.
Gnom na ten widok uśmiechnął się ironicznie. Ludzie zawsze się spieszą... Nie potrafią rozsmakować się w chwili i skorzystać z wrodzonej wszak wszystkim rasom ciekawości.
Ale dzięki temu kot miał ułatwione zadanie.
Sargas w ciągu kilkunastu sekund zgarnął oba pliki kopert i z szelką od pończochy wiszącej mu na uchu wrócił do swojego pana.

Seravine zdjęła z kota paseczek materiału i uśmiechnęła się lekko.
-No co jak co, ale ma dziewucha gust.
-Szelkę możesz zatrzymać... ciekawe ile im zajmie jej szukanie.-
rzekł z ironią gnom otwierając ostrożnie pierwszą kopertę i przeglądając jej zawartość. Dodał też przy okazji. -Masz u mnie łososia Sargas.

Koperty zawierały długie, szczegółowe i całkiem nieźle spreparowane listy. Jean szczerze wątpił, by Rosforque ręcznie wypisywał rozkazy dla swoich ludzi przeciwko Blachornowi, i żeby Blackhorn był na tyle lekkomyślny, by pisać do swoich podwładnych w tak błahych sprawach jak spisek przeciwko znienawidzonemu szlachcicowi z A'loues.

Chociaż biorąc pod uwagę nienawiść jaką darzyli się ci dwaj, było wielce prawdopodobne by łykali dowody spisku jak leci z rąk dwójki pseudo szpiegów, splecionej na chwilę obecną w miłosnym uścisku.

Ogółem, schemat był prosty. Na każde doniesienie o jakimś działaniu Blackhorna, donos otrzymywał Rosforque. Wzór ten działał też w drugą stronę, a Jean szybko odkrył jego cel. Trzymać tą dwójkę zamknięta w hermetycznym kręgu własnej nienawiści, z dala od pól dyplomacji politycznej, gdzie ich wzajemna zawiść faktycznie mogłaby narobić szkód.

Seravina także czytała, gnomowi przez ramię, unosząc brew.
-Ciekawe, ile oni zostają za to złota... ?- zapytała szeptem, kątem oka obserwując baraszkującą parę.
- Sporo, sporo... wystarczająco dużo zapewne, by opłacić zabójców na tych, którzy chcieliby ich tym szantażować. Najbezpieczniej moja droga będzie zaspokoić więc tylko ciekawość i zachować ten sekret dla siebie. -rzekł w odpowiedzi Jean chowając listy do koperty i podając kotu.- Odnieś.
Bowiem nie miał wszak powodu by burzyć tej mistyfikacji, opłacalnej nie tylko dla dwójki szpiegów, ale i dla obu krajów.

Seravine pokiwała głową, w zamyśleniu pukając palcem we wzdęte wargi. W pewnym momencie dziewczyna uniosła brwi, widząc pięty szacownej hrabiny w okolicach uszu kapitana.-Tego jeszcze nie znałam... Ale lepiej stąd chodźmy. Pewnie ten cholerny kamerdyner już zauważył że nas nie ma, a po tym tekście że kto idzie z nami, gapił się na ciebie jak sęp w zdychającego konia...
Sargas natomiast nie miał zbyt trudnej misji. W końcu na miejscu Aubry'ego, Jean też nie zwracałby uwagi na taki szczegół jak koperty.
- Cóż... Nie tylko szlachetny ambasador zaciąga do altanek piękne kobiety w niecnych celach. - Korzystając z okazji, oraz tego, że gdy kucała mógł dosięgnąć... gnom wsunął pieszczotliwie palce we włosy kobiety.- Lekko je rozczochrać i wpleść gałązki bluszczu, a będziesz miała czym szokować szacowne matrony.
Spojrzał na kochającą się parkę.- A tą pozycję... pokazywała mi pewna krasnoludka... to znaczy pokazywała po pijaku. I jeszcze była ubrana. Tak się brodacze za nie biorą, jak chcą udawać światowców. Przynajmniej tak twierdziła...
Seravine uśmiechnęła się, bynajmniej nie mając nic przeciwko pieszczotom gnoma.
-Skoro tak mówisz.... Może i mnie nauczyłbyś czegoś interesującego, panie Le Courbeu... ?
- Z największą ochotą, jestem bowiem pewien, że to nie jedyna altanka w tym ogrodzie przeznaczona do... figli i zabaw towarzyskich.-
rzekł z błyskiem w oku Jean.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 21-11-2012, 22:41   #72
 
Sierak's Avatar
 
Reputacja: 1 Sierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłość
Początkowo adept nabrał wątpliwości, czy dobrze zrobił udając się z bywalcami doków, szczególnie że ci prowadzili go z powrotem do Piwnicznej. Z drugiej strony on sam potrafił się bronić jak mało kto, a brak broni mógł wykorzystać jako swój atut. Na koniec zaś, zawsze mógł powołać się na autorytet inkwizycji i pod groźbą przeczesania całego kwartału wymknąć się z łap zbirów. Ów zbirowie jednak nie kwapili się zbytnio do okradania młodego szlachcica, ani też tym bardziej mordowania go. Po chwili broczenia w rozmytych drogach najbiedniejszej z dzielnic cała czwórka dotarła do ukrytego przejścia, prowadzącego dalej do kryjówki celu Marco, do heretyka porywającego ludzi w celu przekształcenia ich w abominacje, a przynajmniej tak przedstawiali to jego przełożeni.

Wnętrze i prawda przez nie skrywana sprawiała jednak zupełnie inne wrażenie. W środku kryjówki znajdowało się wielu chorych, którym pomocy udzielał lokalny cyrulik. Dookoła krzątało się kilka osób zmieniających opatrunki i czuwających przy rannych. To nie było to, co zlikwidować miał Eleadora, to nie mogło być to miejsce. Przede wszystkim Marco nie był w stanie przyłożyć ręki do choćby naruszenia tej oazy spokoju, w czasie w którym trójka mężczyzn rozmawiała w najlepsze, on jakby odpłynął w nicość, myśląc nad tym co ma zrobić. Rozkazy czy sumienie? Może to faktycznie byli heretycy? Może mamili go iluzjami i kłamstwami o strażnikach i inkwizycji? Przecież inkwizycja miała pomagać ludziom, chronić ich od zgubnego wpływu zła...

~ Zło, na niebiosa... ~ Dopiero teraz dotarło do adepta to, co wcześniej mu umknęło. Mógł być pod wpływem zauroczenia, mogli mamić go iluzjami, jednak było coś, czego nie dało się oszukać. W niezrozumiały dla szlachcica sposób, zawsze gdy dotknął go ktoś o złych wobec niego zamiarach, odskakiwał jak poparzony. Marco miał pewność, że było to powiązane z jego nietypowym pochodzeniem, można wręcz powiedzieć, dziedzictwem. Odkąd pamiętał każda wroga mu istota nie była w stanie go nawet dotknąć, nie wyrządzając sobie krzywdy, na jej ciele zaś zawsze pojawiały się okropne poparzenia zupełnie jakby ktoś oblał ją kwasem.
- Francis... Upewniam się tylko, czy ty aby klepnąłeś mnie chwilę temu w ramię? - Zapytał, mimo wszystko znając odpowiedź, powoli dochodząc do przerażającego wniosku, że go oszukano. Spojrzał niepewnie na staruszka - właściciela przybytku.

- Witam, mam na imię Marco i zanim cokolwiek powiem dalej... Po co te wszystkie zabezpieczenia? Dlaczego inkwizycja i straż chcą zniszczyć to miejsce? Przecież... Pomagacie ludziom, czynicie dobro i chyba do tego zobowiązani są słudzy Najjaśniejszego? - Brzmiał dziwnie, zapewne pozostali zaraz nabiorą podejrzeń, ale potrzebował solidnych podstaw do tego, co kołatało mu się po głowie. Do sprzeciwu rozkazom inkwizycji.

Starzec spojrzał na chłopaka marszcząc brwi.

- No cóż, ciekawy początek rozmowy, chłopcze. - rzucił spokojnie, podchodząc do stojącej pod ścianą misy i obmywając ręce z krwi. - Ciekawy, nie powiem. Dlatego ja też powiem ci coś ciekawego...

Zaniemówił, by po chwili z nabożną czcią unieść dłonie.

- Lodowata woda.- powiedział. - Tylko nią domyjesz się z krwi. Tobie to pewnie nie będzie potrzebne, ale chciałem poczęstować cię tekstem równie intrygującym, jak ten którym ty powitałeś mnie. Nie jesteś tutejszy, co? A nawet jeśli tutejszy, to na pewno nie jesteś z biedoty. Mam rację?


- Tak jest, nie jestem tutejszy i nie jestem z biedoty, co do tego możemy się zgodzić - odpowiedział szybko adept.
- Jest z Esport, panie Regis. - Francis trącił Marco łokciem, niestety upewniając go że nie należy do tych szczególnie złych osobników kręcących się po świecie.

Regis, jak nazwany został lekarz, pokiwał tylko głową.

- Och, Esport, wspaniałe miejsce. Zawsze chciałem tam pojechać. Brat tam mieszkał aż go suchoty do grobu nie wpędziły, i mówił że żyć tam można jak pączek w maśle. Cisza, spokój, mniej obaw o własne życie. - westchnął, strzepując wodę z dłoni. Faktycznie, nie widać na nich było już prawie w ogóle krwi. - A co do twojego pytania, odpowiedzi są dwie. Pierwsza, większość strażników uważa że biedni i nędzni powinni takowymi pozostać, a ja “niestety” często doprowadzam ich do stanu umożliwiającego normalną pracę i opuszczenie Dzielnicy Piwnicznej...

- Druga zaś? Dotycząca, jak mniemam, zaangażowania w sprawę inkwizycji? Chęć pozostawienia biednych biednymi jest ważniejsza od ludzkiego życia?

- O nie, nie, nie, chłopcze. Im, inkwizycji, bynajmniej nie chodzi o biedotę. A przynajmniej nie w chwili obecnej. Gdyby jednak inkwizycja dotarła tutaj, zaczęłaby sprawdzać to miejsce. Dobrze chyba wiesz że wszędzie węszą demoniczne spiski. I tutaj znaleźliby jeden, ale niekoniecznie demoniczny. - mówiąc to, rozpiął koszulę i chwycił łańcuszek wiszący na jego szyi. Wyjął go, ukazując złoty medalion zamocowany na jego końcu.

Marco znał ten symbol z wykładów w Akademii. Pelor, nazywany był zakłamanym bogiem, który odbiera wyznawców Pana Światła swoim fałszywym podszywaniem się pod niego, wodzi ich na manowce i odwraca od prawdziwej wiary.

Marco targały emocje, pierwszy raz w życiu mógł naprawdę powiedzieć, że nie wiedział którędy iść. Powinien słuchać się nauk Najjaśniejszego i przełożonych, jednak stał tutaj wiedząc, że nie pozwoli by tym ludziom stała się krzywda. Nie obchodziło go wyznanie starca, a to co czynił posługując się swoją wiarą. On był tym dobrym, podczas gdy inkwizycja chciała zlikwidować to miejsce... Szlachcic wypuścił powietrze czując, że ciężar serca zaraz połamie mu żebra i wpadnie do żolądka.

- Prawdopodobnie wydaję na siebie wyrok śmierci, starcze... - Jego ton zmienił się nieznacznie, starał się nie wyrażać emocji, jednak nieświadomie łamał się co drugie słowo - ale wyjaśnij mi coś... Wyjaśnij mi dlaczego ja, syn rodziny Eleadora, uczony od najmłodszych lat miłości do Najjaśniejszego, dlaczego ja, adept inkwizycji wysłany by zniszczyć heretyka przemieniającego swoją plugawą wiarą ludzi w abominacje, dlaczego ja, który w Panu Światła widzę miłość i troskę... - Jego głos niemal całkowicie się załamał. Wziął jednak głęboki oddech i kontynuował.
- Dlaczego ja, okłamawszy twoich przyjaciół o swoim pochodzeniu i dostawszy się do siedliska zła, widzę tutaj dobro? Dlaczego pierwszy raz w życiu zwątpiłem w nauki inkwizycji i dlaczego nie czuję nienawiści do kogoś, kogo powinienem oskarżyć o herezję? Wreszcie... Dlaczego wiem, że nie pozwolę inkwizycji odnaleźć tego miejsca nawet, gdybym sam miał przez to narazić siebie?

Francis wytrzeszczył na chłopaka oczy, Alred poczerwieniał a Bruno bez słowa sięgnął po garotę. Tego ostatniego powstrzymał jednak Regis, uśmiechając się leciutko. Od samego początku wywodu chłopaka miał kamienną minę.

- Bo widzisz, nie wszystko jest takie jak się wydaje. W twoim kraju wszystkie inne postrzegane są jako plugawe i heretyckie. Nienawidzicie wszystkiego i wszystkich i to też próbujecie zasiać w sercach młodych ludzi, takich jak ty... - klepnął Marco po ramieniu i rozejrzał się. Następnie zatrzymał przebiegającego obok sanitariusza. - Przenoś rannych w inne, bezpieczne miejsce. Najpierw ci którzy nie mogą chodzić, następnie ci którzy mają z tym problemy. Pacjenci dość sprawni, niech idą sami. Idźcie zachodnimi katakumbami. Teraz ty tu dowodzisz Carpenter.

Sanitariusz zamarł.

-A pan... ?

- Ja jestem już stary, a ten tutaj chłopak przypadkiem ściągnął na siebie i na nas kłopoty. Muszę z nim iść. - mówiąc to, bezradnie uśmiechnął się do Marco. - Nie myśl, że szedłeś tu sam. Za tobą i chłopakami na pewno wlókł się ktoś z twojej chwalebnej i elitarnej formacji, więc przed drzwiami do piwnicy czeka pewnie inkwizytor i banda jego rębaczy. Lepiej będzie jeśli dostaną jednego heretyka, niż heretyka, jego uczniów i bandę zepsutych biedaków czczących fałszywego bożka...

- Nie, nie mogę na to pozwolić. To ja zakłóciłem spokój tego miejsca i ja to naprawię, powiem że udało się wam uciec, użyliście heretyckiej magii i zniknęliście. Jeżeli będzie trzeba, potrafię się bronić... - Odpowiedział bez namysłu nie wiedząc, czemu tak łatwo zmienił stronę w konflikcie dobra ze złem. Może dlatego, że właściwie nigdy jej nie zmienił? Tu nie chodziło o starca i inkwizycję, Marco od początku reprezentował dobro, podczas gdy... No właśnie.

- Chłopcze, ja też mam swój rozum i niestety, miałem już do czynienia z twoimi braćmi. Jak usłyszą o heretyckiej magii, wezwą prawdziwych czarodziejów i magików, żeby nas wytropić, skazać na kaźnię i spalić na stosie. Z resztą ja i tak jestem stary, zaczęły mnie łapać drżączki rąk i oczy już nie te co kiedyś. - kiedy Marco zabrał się do protestowania, chwycił chłopaka za kołnierz. - Nie winię cię, boś łatwowierny jak kaczka z wodogłowiem, ale jeśli zaczniesz się stawiać, każę chłopakom cię pobić, a twoi towarzysze znajdą mnie nad twoim nieprzytomnym ciałem. I tu, i tu, skończy się na tym że i tak wyjdzie na moje. Więc co wybierasz?

- Zaraz... Esomia nie posiada prawdziwych czarodziejów i magików. Moja matka zginęła za posiadanie daru magii, którego nie wybrała, a z którym zwyczajnie się urodziła! Francis, pozwolicie mu tak tutaj umrzeć? Jestem pewien, że w kilka osób jesteśmy w stanie zatrzymać ich przynajmniej do czasu, aż on nie zdąży uciec... - Niemal krzyknął, aczkolwiek z każdym jego słowem zapał opadał, zdawał sobie sprawę, że nie uda mu się przekonać starca do ucieczki.

- Przepraszam za wszystko, jeżeli to cokolwiek zmieni... To wiedz, że nie wszyscy Esomijczycy są tacy sami, a wbrew temu czego nas nauczają, nasz Pan nie neguje waszego boga. Może wyjdę na szaleńca i wiem jak bardzo nieprawdopodobne jest to, co zaraz powiem, ale Najjaśniejszy czuwa nade mną i pilnuje mnie, co od zawsze doprowadzało do szału mojego ojca. Gdybyście byli czymś, co mój Pan neguje, on nie pozwoliłby wam mnie dotknąć. Nie wiem dlaczego tak jest, ale dla mnie to wystarczający powód by w niego wierzyć. Mam nadzieję, że kiedyś nasi bogowie pozwolą nam spotkać się raz jeszcze... Jeszcze raz przepraszam, szkoda że nie spotkaliśmy się w innym miejscu, w innych okolicznościach.

- Że też żyją jeszcze ludzie tak naiwni i wierzący w to co im się powie. Chłopcze, jesteś wymierającym gatunkiem. Jak leming. - lekarz pokręcił głową, podszedł od jednej z szafek i szybko zaczął ubierać się, przy jednoczesnym wkładaniu do torby możliwie przerażające przyrządy lekarskie, pokroju piłek do kości, obcęgów, szypców oraz dłutek. Finalnie, dorzucił do tego jeszcze dwie książki anatomiczne a na piersi zawiesił swój medalion. - Wierzysz w to co ci mówili, a to czy twoj pan faktycznie nad tobą czuwa, to już zupełnie inna sprawa. A co do czarodziejów... kiedy już zdasz egzamin i faktycznie zostaniesz inkwizytorem, zapytaj o Monastyr Ameshaliański. Ja słyszałem o nim tylko plotki, lecz sądzę że mogą mieć w sobie ziarno prawdy.


Następnie obrócił się i spojrzał na łypiących na Marco mężczyzn, którzy go tam przyprowadzili.

- To nie jego wina, ani nie wasza. Idźcie, pomóżcie przy pacjentach.

- Ale doktorku...

- Idźcie. Nauczyłem moich podwładnych większości tego co sam umiem.

Francis spojrzał jeszcze ponuro na Marco oraz doktora Regisa, po czym odwrócił się i wraz z kamratami ruszył pomóc przy chorych. Medyk zaś ponuro poprawił fałdy na założonym płaszczu podróżnym.

- To co, chłopcze? Czas na nas...

- Na to wygląda, czy jest jakiś sposób, w jaki mogę wam pomóc zza murów akademii? Jedyne co mogę zrobić teraz to tylko sprawić, by obchodzili się z tobą łagodnie, eh... Nie uszkodźcie go do przesłuchania... - Powiedział Marco podłamany.
 
__________________
- Alas, that won't be POSSIBLE. My father is DEAD.
- Oh... Sorry about that...
- I killed HIM :3!

Ostatnio edytowane przez Sierak : 21-11-2012 o 22:46.
Sierak jest offline  
Stary 22-11-2012, 22:16   #73
 
Romulus's Avatar
 
Reputacja: 1 Romulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputację
Zrytą tysiącami stóp ziemię zasnuwał osiadający z wolna i niesiony wiatrem pył, pokrywając również ciała kultystów i skradających się tropicieli. Petru chronił twarz maską, nie wpuszczając dławiącej gardło zawiesiny w płuca. Miał zamiar jeszcze trochę pożyć bez wstrząsającego całym ciałem kaszlu. Skuldyjczyków również napomniał by ochraniali twarze przed wszechobecnym pyłem.

Uśmiechał się pod nosem słysząc ciche przekomarzanie się nieoczekiwanych sprzymierzeńców. Rolf trafił w sedno z tym kanibalizmem, ale tego co budziło odrazę tropiciela z Palenque było wiele - jak choćby niszczenie ziarna i roślin. Spojrzał na niesiony, zakrwawiony worek. Nie szukał już dla niego skrytki po walce, świadom że trudno by mu było zamaskować to miejsce, zamiast tego zabrał go po prostu ze sobą.

Eliminowanie kolejnych maruderów sprawiało tylko gorzką satysfakcję - gorzką, bowiem Petru ciągle miał przed oczami niezliczone szeregi Grzeszników, brodzących w zoranej na proch ziemi. Tylko w jednej chwili rozgorzał morderczą furią gdy dojrzał przeciwnika którego zabicie byłoby czymś znaczącym - ale tego jednego nie mógł właśnie zrobić, nie bez wielkiego ryzyka dla siebie i towarzyszy...

Czempion Sześciorękiego Geryona był masywny a jego oczy płonęły żądzą mordu. Dary jego bożka wyraźnie odznaczały się na ciele, które jeszcze nie przekształciło się do końca na obraz i podobieństwo jego pana - ale dwie bliźniacze pary ramion o dłoniach zakończonych długimi jak sztylety szponami, bezwłosa i beznosa czaszka, szczęki wypełnione zębiskami godnymi ghula a nade wszystkim niegasnąca wściekłość i żądza krwi którymi promieniował dawały dowód przychylności Geryona. Petru pragnął zmierzyć się z bestią, ale nie mógł tego uczynić bez ryzyka poważnych ran i zaalarmowania pobliskich kultystów. Z bezsilną złością obserwował z ukrycia wraz ze Skuldyjczykami jak czempion Sześciorękiego posuwa się w ślad za maszerującą armią, bez wątpienia szukając przeciwnika godnego jego kłów i pazurów. Tropiciel mógł się jedynie zastanawiać dlaczego potworność została na tyłach armii; krew plamiąca szpony dawała jakąś podpowiedź co do powodów.






- Wiesz… W czasie rozmowy ze Starym po prostu bądź sobą… Chociaż nie… Sam nie wiem…
- Ze Starym nic nie wiadomo. Raz polubi cię za kolor trzewików, a raz będzie się ciebie czepiał za wszystko, jeśli usłyszy akcent który mu się nie spodoba.
- W sumie, racja. Chodźmy.

Petru słuchał ze zdziwieniem … rad? obserwacji? obu Skuldyjczyków. Na końcu języka miał odpowiedź że to oni chcieli się spotkać ze staruszkiem, nie on, i że nic komukolwiek do niego. Zaraz jednak ugryzł się w język - Rulf i Aust podzielili się z nim jadłem i walczyli ramię w ramię z nim, ratując mu skórę. A to nie było mało.
- W porządku, “będę sobą”. Jeśli ten “Stary” nie jest kanibalem - błysnął kpiąco zębami w uśmiechu do Rulfa pamiętając jak bardzo brzydziły go obyczaje kultystów - jakoś się dogadamy.
W duchu jednak nie był taki spokojny i rozbawiony. Wędrówka przez szlak przemarszu armii sprawiła że nerwy miał napięte do granic, no i ciągle nie wiedział czego spodziewać się po “Starym”. Jakoś tak odruchowo łapał się na zerkaniu na miecz. A może przyczyna niepokoju była zupełnie inna? Wspomnienie czempiona Geryona natrętnie nasuwało mu się na myśl.



Przypomniał sobie gdzie widział taką zieleń. W kotlinie Nemertes, gdzie woda biła spod ziemi i gdzie potężna zasłona iluzji skrywała jej małą domenę. To przywróciło wspomnienia o kobiecie gdy z szacunkiem zbliżył się do drzewa. Tym bardziej był zaskoczony gdy … przemówiło.

- Precz z łapami.

- Staruszku, przestań straszyć tubylców…

- Ech. Zero zabawy. Wiesz ile się wynudziłem, czekając za wami? To kogo żeście mi tu przyprowadzili, co?

Petru odzyskał równowagę i puścił rękojeść miecza, słysząc uspokajające słowa Austa. Nie lubił gdy traktowało się go niczym nietoperza, mylonego rzuconym kamieniem. Poza tym nadal nie wiedział czego Stary może od niego chcieć.
- Jestem Petru. Z Palenque - dodał niechętnie gdy przypomniał sobie że tak przedstawił się Rulfowi i Austowi. Przyjrzał się mężczyźnie … jakiemuś czarownikowi zapewne. A to nie wróżyło dobrze.
- Kim jesteś, panie? - zapytał grzecznym tonem.

- Ja? Cóż, te dwa bałamuty już pewnie naopowiadali ci o mnie historii niestworzonych..​.

- W sumie to nie do końca prawda...- Rulf skubnął wąs i uśmiechnął się lekko, widząc jak mężczyzna macha z irytacją dłonią.

- Tak czy inaczej nazywam się Ceth Eap Craith i jestem... byłem, wsparciem taktycznym dla oddziału, w którym to służyli również ci dwaj. Mógłbym ci długo tłumaczyć, chłopcze, czym się zajmuję, ale w najprostszych słowach... jestem druidem. Słyszeliście tu o druidach, Petru?

- Po prawdzie nie było okazji do opowieści ... - tropiciel mówił powoli, zastanawiając się o co chodziło Skuldyjczykom. Z drugiej strony po kilku zdaniach nie było co wyciągać wniosków.

- Słyszałem o druidach. Tyle że ... - ruchem ręki ogarnął pustkowie naokoło - ... niewiele tu dla nich zajęcia...

- I tu się właśnie mylisz, mój przyjacielu. - Ceth uśmiechnął się, szeroko rozkładając ręce.- Jeszcze niedawno w tym miejscu było pustkowie jak każde inne. Wystarczyła jednak niewielka pomoc mojej skromnej osoby, by natura znów się tutaj pojawiła w bardziej lub mniej obfitej formie. No i rzecz jasna musiałem chronić to miejsce, bo dowolni kultyści dla zasady spaliliby każde źdźbło trawy jakie znalazło by się w ich polu widzenia...

Jeśli Petru myślał wcześniej że rozmowa ze Starym nie będzie go w ogóle interesowała, to Ceth w pełni zawładnął teraz jego uwagą.
- Jak ... jak to? - wyszeptał. - To twoje dzieło?! - wskazał zieleń pod stopami i naokoło. - Jak można tego dokonać?!
Zaraz jednak się zreflektował.
- Ale nie możesz tutaj długo zostać, prawda? - zapytał wracając do równowagi psychicznej.

- Cóż, ja tu siedzę dobre dwa tygodnie i jakoś nie planowałem się stąd jeszcze wynosić.- druid wzruszył ramionami, opierając się na kosturze.- Ale fakt, będę musiał poszukać innych miejsc podobnych do tego... Widzisz te kamienie?

Głową wskazał na stojące w oddali menhiry. Po dłuższej chwili do tropiciela dotarło że to właśnie one są środkiem otaczającego ich kręgu zieleni.

- To one są ... nie, nie są źródłem. Ale zapewne wzmagają działanie twojej magii, panie? - Petru zapytał z szacunkiem.

Obejrzał się na pozostałych Skuldyjczyków.
- Co zamierzacie teraz zrobić?

- Zamierzamy? To brzmi jak planowanie. Nienawidzę planowania.- mężczyzna wzdrygnął się i przeszedł kilka kroków.- Co nie zmienia faktu że jakieś plany byłyby wskazane... Na przykład... hmmm... Dla mnie jedynym sensownym krokiem będzie powrót do Skuld, żeby powiadomić mój krąg o moim odkryciu. Jednak jeśli tu wrócę, nie chcę zaczynać szukania do nowa...

Rust westchnął.
- Staruszku, znów mówisz do siebie.

- Głośno myślę! I wymyśliłem.- spojrzał z uśmiechem na Petru.- I tak się szlajasz po tym zadupiu piekła, prawda? Wiesz, od wioski do wioski.

Palenquianin uważnie przypatrywał się mężczyźnie, nawet jeśli było to mamrotanie do siebie i nic co jego osobiście powinno dotyczyć.
- Tak - pochylił głowę z szacunkiem gdy Ceth Eap Craith zadał mu pytanie - Niosę opatrunki, maści lecznicze i inne materiały na wymianę za dobry metal potrzebny w Palenque - z tego wszystkiego zapomniał o ostrożności i o tym "zadupiu piekła", jak jego krainę nazwał druid.

- Skoro tak, to sądzę że przy okazji będziesz mógł pomóc i mojej sprawie. Chociaż szczerze mówiąc moja sprawa, to głównie wasza sprawa.- mówiąc to, druid sięgnął pod płaszcz i wyjął spod niego pękatą sakiewkę nasion.- Dla ciebie mogą być to zwykłe strączki. Dla mnie i dla innych druidów jednak, będą to swojego rodzaju znaczniki. Zgadzasz się zabrać je ze sobą i zagrzebywać w ziemi w miejscach które uznasz za odpowiednie do odnowy, takiej jaka zaszła tutaj? Kręgi, osady, czy chociażby miejsca gdzie nie kręcą się kultyści.

Naturalna dla mieszkańca Naz'Raghul nieufność powróciła, ale Petru wyciągnął dłoń po sakiewkę.
- Trudno będzie. Mam na myśli to żeby znaleźć takie miejsca, bezpieczne miejsca, ale zrobię co będę mógł. Obiecuję.
Spojrzał po wszystkich Skuldyjczykach.
- Co wtedy? - zapytał, bo myśl sama natrętnie mu się nasuwała - Nie, inaczej. Co by się stało gdyby do Naz'Raghul powróciło życie? Gdyby, daj mi Pelorze dożyć takiej chwili, wyznawcy demonów zniknęli z powierzchni ziemi? Czy zamiast nich tę nieszczęsną krainę zajęliby Skuldyjczycy albo lud z Esomiji? Co wtedy stałoby się z nami, wyznawcami Prawdziwych Bogów? - pytał z dłonią zaciśniętą na sakiewce.

- Szczerze? Skuld nie będzie się kwapić do kolonizowania tego miejsca, no chyba że gdzieś odkryliby obszar gdzie jest złoto, srebro lub węgiel. Wtedy może założyliby tu kilka miasteczek górniczych. Esomia zaś... Cóż, sądzę że oni raczej uznaliby powrót życia do Naz'Raghul jako przejaw woli demonów i pogańskich bóstw, więc znów zaczęliby wojnę, ale tym razem z wami, a nie z kultystami...

Druid wzruszył ramionami, siadając na korzeniu drzewa które pod wpływem jego woli jeszcze przed chwilą udawało ludzką twarz.
- Ale nie wybiegaj w tak odległą przyszłość. Chwilowo, sukcesem będzie jeśli kilka wiosek otrzyma możliwość życia w miarę ludzkich warunkach. Moi bracia planują wyprawić się tutaj w swego rodzaju ekspedycji badawczej. A przynajmniej tak nazwaliby ją jajogłowi z jakiegoś uniwersytetu. W istocie, będziemy po prostu sprawdzać czy cokolwiek da się z robić z tym wypalonym pustkowiem. Jak sam widzisz, są pierwsze sukcesy.

Głową wskazał na otaczającą ich zieleń.

- Ojciec Valerian zawsze powtarza by rozważyć nie tylko to co blisko, ale i to co czai się za horyzontem - tropiciel skinął na to - zwłaszcza gdy istnieje szansa że "to coś" chce odgryźć nam głowę. Ale masz rację, panie - przyznał uczciwie, choć nie było co ukrywać że słowa Skuldyjczyka niespecjalnie przypadły mu do gustu.

Niespokojnie rozejrzał się w każdą stronę, szurnął nogą nie patrząc druidowi w oczy.
- Mam pytanie - mruknął - W Esomiji wyznają Pana Światła ... a my tu Pelora, Ojca-Światło. Ten ... Pan Światła ... to Pelor?

Ceth spojrzał najpierw na mężczyznę, potem na dwóch towarzyszy swojej niedoli po czym zaśmiał się, zginając w pół. Śmiał się długo, i za każdym razem gdy wydawało się że zaraz wyspokojnieje, znów wybuchał rozbawionym rechotem.

W końcu jednak uspokoił się.
- Wybacz, chłopcze, wybacz.... Po prostu w moich stronach to pytanie byłoby absurdalne... I nie, Pelor to zupełnie inne bóstwo od Pana Światła. A sam Pan Światła to już nie tyle bóg, bo jego przykazania zostały całkowicie zmienione przez głowy jego kościoła, a powód dla którego Esomijskie władze terroryzują swoich poddanych.

Wstał i klepnął Petru po ramieniu.
- Nie, nie martw się. Nikt nie splugawił wiary w twoje bóstwo.

Mieszane uczucia. Inaczej Petru nie mógł tego określić - z jednej strony ulżyło mu, z drugiej jakieś nieokreślone rozczarowanie wkradło się w jego myśli.
- To nie tak ... - mruknął pod adresem Cetha. - Nieważne.
Otworzył woreczek i przyjrzał się nasionom, rozejrzał się naokoło po zieleni, podziwiając, zdumiewając się ... czując nadzieję.
- Zaprowadzę cię gdzie trzeba i zajmę się nasionami. I dziękuję, to naprawdę ... coś niespotykanego.

Wysypał nasiona na dłoń.



- Może, może... - wyszeptał.
 
__________________
Why Do We Fall? So We Can Rise
Romulus jest offline  
Stary 24-11-2012, 02:37   #74
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Buttal

I znów Hejm Mynt powitało młodego kuriera zgiełkiem, gwarem i tłokiem. Jedna z największych kompanii handlowych Góry Morr nie spała nigdy, i nawet gdyby krasnolud wkroczył tam o trzeciej nad ranem, i tak zobaczyłby tabuny urzędników i ekonomów, biegających we wszystkie strony z przekonaniem, że to właśnie ich praca jest tutaj najważniejsza.

Sam Buttal natomiast usiadł na ławce pod biurem Dimzada i czekał, ciesząc się małym spektaklem o roboczej nazwie „Dwóch wyfiokowanych liczykrupów zderzyło się ze sobą, mieszając tym samym papierzyska, które to nieśli”. Jeden z nich, młody krasnolud o brązowej brodzie zaczął gorączkowo zbierać kawałki pergaminu.

-Gdzie ty masz oczy, do jasnej cholery?!

Drugi członek kolizji, kurier wewnątrzbiurowy, nastroszył gniewnie brwi.

-Ja?! To ty nie masz uszu! Przecież darłem się „Przesyłka Specjalna!”.

-Na dupę Moradina, tu wszystkie przesyłki są specjalne, idioto!

-Bezczelny liczykrupa!

-Biegacz bez wykształcenia!


Buttal już zaczął gotować się na małe mordobicie, kiedy to drzwi od biura Dimzada otworzyły się i na zewnątrz wyjrzał znajomy mu już brodacz z monoklem w lewym oczodole.

-Panie Buttal, zarządca Belegard pana przyjmie…

Kurier odruchowo zdjął z głowy czapkę i wszedł do środka, przy okazji kiwając głową asystentowi Dimzada. Takie osoby należało szanować, bo skoro, na co dzień przeżywał w tak bliskim towarzystwie krasnoluda równie rozeźlonego, wpływowego i marudnego jak Dimzad Belegard, to równie dobrze przeżyłby z kozikiem i w kalesonach na środku zamarzniętej tajgi.

W gabinecie samego zarządcy skarbowego Hejm Mynt standardowo wszędzie stały kolumny ksiąg i stosy raportów. Dimzad wyraźnie wyznawał przy segregacji papierów filozofię dowolnej pustej przestrzeni. Dlatego też raporty i skargi piętrzyły się na stole, podłodze a nawet na kominku. Prawdopodobnie wiele z nich służyło w nim za opał.

Buttal natomiast prawie podskoczył, gdy zza hałdy ksiąg rozległ się głos jego pracodawcy.

-No i co stoisz jak kołek, co?! List potrafi dostarczyć, ale jak mu się palcem nie wskaże to sam tyłka nie ruszy!- młody kurier prawie w podskokach pokonał kilka metrów dzielących go od biurka mężczyzny i ostrożnie wychylił się zza stosu ksiąg.

-Panie Belegard… ?

-I co się czaisz jak fretka w lisiej norze?!- Dimzad standardowo siedział na swoim fotelu i niecierpliwie przerzucał leżące przed nim listy i dokumenty.- Śmieci, śmieci, śmieci… Pogróżki… Śmieci… O, raporty finansowy, to może się przydać… O, propozycja pożyczki z Banku Cegielnego. Ha! Niech ci idioci najpierw oddadzą nam nasze pieniądze, a potem zaczną proponować pożyczanie czegokolwiek!

Dopiero po prawie mamrotania do siebie i złorzeczenia dłużnikom oraz niekompetentnym podwładnym, spojrzał na młodego kuriera.

-No co się tak gapisz? No nie mów, że nawet o zapłatę się nie dopominasz…

-Em…

-Cudownie, robisz za darmo?! Jak ja lubię takich pracowników! Ale niestety, na to są paragrafy i jednak muszę ci zapłacić.-
mówiąc to, sięgnął do biurka i rzucił Buttalowi… dwie koperty.- W tej z moją osobistą pieczęcią są dwa weksle, jeden z twoją zapłatą a drugi na to twoje fundusze operacyjne. Tą drugą kopertę masz zanieść do jarla Kamiennej Baszty, Ulryka Srebrnej Tarczy. Ostatnio są jakieś problemy pomiędzy przyjezdnymi kupcami a naszymi handlarzami zakontraktowanymi na dostarczanie im węgla i innych dóbr. Weź najmij se kogoś do ochrony, wykup dyliżans, zapłać za przelot na magicznej miotle… Nie wiem, zrób co chcesz. Żeby dostać się tam możliwie szybko masz ode mnie 300 złotych szelągów. Wypłać, kiedy będą ci potrzebne. A teraz znikaj stąd, bo i tak żeś mi zabrał dość czasu!


Buttal pokłonił się sędziwemu pracodawcy i tyłem, niczym rak, zbliżył się do wyjścia. Dopiero za progiem biura Dimzada zaryzykował sprawdzić kopertę z wekslami. Faktycznie, pierwszy z nich wypisany był na 300 sztuk złota, a w drugim, z zapłatą kuriera stała miła dla oka liczba 800 złotych szelągów.


Jean Battiste Le Courbeu


Wielu ludzi uparcie twierdzi, że najgorszym rodzajem poranka, jest poranek na kacu. Był to farmazon wyssany z palca i jedna z najgłupszych teorii, jakie słyszał w swoim życiu Jean. Bo prawda była taka, że najgorszy jest poranek po nocy tak wspaniałej, że człowiek prosił bogów by się ona nigdy nie skończyła.

Taka też była noc z Seravine. Wszystko zaczęło się niepozornie, przy butelce rumu i szokowaniu wyfiokowanych arystokratów i dam z towarzystwa. Potem był taras, ogrody i altana z dala od wścibskich oczu gości hrabiny De Periguex. I właśnie przy w tej altanie Jean stracił jakiekolwiek wątpliwości, że przybycie na ten nudny i sztampowy bankiet było dobrym pomysłem. Dzięki altanie i zwinnej pannie Savoy.

Potem był jeszcze krzak róży, ławka przy fontannie i sama fontanna. Wielki finał zaś miał miejsce w jednym z pokojów gościnnych, do którego to dwójka kochanków przekradła się pod nosem lekko podchmielonej straży. I właśnie w tym pokoju gnom obudził się w zmierzwionej pościeli, z delikatnymi zawrotami głowy i posmakiem rumu w ustach.

-Seravine… ? - Jean westchnął, przeciągnął się i przejechał dłonią po prześcieradle, gdzie jeszcze kilka godzin wcześniej spała na boku jego śliczna towarzyszka. Zmarszczył brwi czując pod palcami tylko delikatne wgniecenie w materacu oraz nieskazitelnie gładki jedwab.- Seravine?

Przy drugim pytaniu poderwał się, usiadł i rozejrzał po pokoju. I nawet zaniepokojony brakiem dziewczyny przy swoim boku, musiał przyznać, że szukając na oślep, trafili do całkiem przyzwoitego lokum. Czerwone zasłony, gobeliny na ścianach i wysokie okna, przez które wpadały promienie porannego słońca.

Dopiero po kilkunastu sekundach wzrok gnoma padł na leżący na szafce nocnej liścik. Liścik, przewiązany koronkową szelką od pończochy. Jean westchnął, sięgając po wiadomość i otwierając ją. Nie przywykł do dziewczyn wymykających się cicho z łoża, kiedy on sam jeszcze spał. Głównie dlatego, że Jean samemu postąpił tak nie raz czy dwa.


Drogi Jeanie

Dziękuję ci za wspólny wieczór, który umiliłeś mi swoim towarzystwem, i za noc, która poszerzyła w znacznym stopniu moje horyzonty. Całym sercem liczę, że spotkamy się jeszcze w nieodległej przyszłości mając dla siebie więcej czasu i przestrzeni. Do tego czasu uważaj i dbaj o siebie, Kocie.

Twoja oddana Seravine


Gnom uśmiechnął się lekko, palcem przejechał po śladzie pomadki na pergaminie i wstał. Ubranie się i skompletowanie całej swojej garderoby zajęło mu chwilę, wliczając w to poszukiwanie buta wiszącego na jednym ze świeczników oraz kapelusza, który to z zemsty został porwany przez Sargasa na baldachim nad łóżkiem.

Finalnie Le Courbeu poprawił zagniecenia na płaszczu, przejechał palcem po rombie kapelusza i dziarskim krokiem wyszedł z sypialni. Opuszczenie prywatnego skrzydła rezydencji hrabiny i dotarcie do sali balowej, gdzie służba dojadała to, co zostało nietknięte przez wczorajszych gości, było wręcz dziecinnie łatwe. Strażnicy chodzili osowiali i ponurzy, jakby kryjąc się po kątach.

Powód ich nietypowego zachowania dotarł do uszu gnoma mniej więcej w połowie konsumowanego przez niego homara na zimno. Sargas, zgodnie z obietnicą, otrzymał swojego łososia.

-Podobno hrabina chce wyrzucić szefa straży…- jeden z kelnerów uśmiechnął się lekko nad kielichem wygazowanego szampana.

Jego kolega pokiwał głową ze złośliwą uciechą.

-No, Bennett dał tym razem popis po całości. Dawno nie zawalił sprawy do tego stopnia.

-Podobno znaleźli go oraz dwóch strażników śpiących pod ścianą, a po samym naszyjniku ani śladu.

-Ale którym? Bo hrabina ma ich kilkadziesiąt…

-No ten najnowszy, co go ściągnęła z Amirath tylko po to by rozsierdzić hrabinę Ardentes.

-A, ten z brylantami jak kukułcze jaja?

-No…


Jean uśmiechnął się lekko, powoli kończąc swój darmowy, ale jakże wykwintny posiłek. Mimo sporej gościnności Amandy i miłych wspomnień, jakie zawdzięczał jej komnatom, i tak nie mógł powstrzymać się od wspomnienia słów Leonarda, o „szlachcicach mających więcej niż są w stanie zrozumieć”. Bo prawda była taka, że mimo stylu, gustu i niemałej inteligencji, hrabina De Periguex trwoniła pieniądze na niepotrzebne fidrygałki i błyskotki.

Po sutym śniadanku, Jeanowi nie pozostało nic jak udać się do swojej kwatery, przebrać się i udać na spotkanie z Jacoppo. Kierując się raźnym krokiem ku drzwiom rezydencji musiał jednak zwolnić na chwilę i przykleić się plecami do ściany, gdy przez główny korytarz przemaszerował orszak paziów, służek oraz gwardzistów, eskortujących nadętą niczym balon szlachciankę o brzydkiej, nalanej twarzy.

Idący przed nią ochmistrz ruchem dłoni nakazał otworzenie drzwi do sali balowej, po czym stanął w progu i zamaszystym ruchem wyjął zza pazuchy rolkę pergaminu.

-Z dumą przedstawiam państwu Kwiat Wschodnich Rubieży, miłościwie panujący nad Wiecznymi Mokradłami cud piękna i smaku, wspaniałą…

Jean westchnął, przewrócił oczami i szybkim krokiem ponowił swoją wyprawę ku drzwiom. Jak sam wiedział, arystokraci mieli nieprzyjemne przekonanie, że spóźnić się można, a im większe spóźnienie, tym większa pompa powinna otaczać przybycie osoby spóźnionej. W tym wypadku jednak, kimkolwiek nie byłaby ta kobieta w ciut zbyt wystawnej sukni, spóźnienie było na tyle duże, że wspomnianą pompę podziwiali nie inni arystokraci, lecz służba i resztki gości, dojadający frykasy z dnia poprzedniego.

Gnom zamarł jednak, gdy usłyszał zakończenie przemowy ochmistrza.

-…ukochana przez swoich poddanych, hrabina Seravine Savoy znad Rozlewisk!

Le Courbeu podskoczył, obrócił się na pięcie i wytrzeszczył oczy na stojącą pośród służących kobietę. Na babsztyla, wciśniętego w niepasującą suknię, o gębie jakby ulepionej z białej gliny. Patrzył i czuł jak jego dłoń bezwiednie kieruje się do wewnętrznej kieszeni jego kubraka, w której to ukrył list pożegnalny od swojej uroczej kochanki.

Kilka sekund później stojący pod drzwiami strażnicy zamarli zaskoczeni, kiedy to wrota rezydencji otworzyły się z rozmachem a po schodach zszedł śmiejący się do rozpuchu gnom. Sam Jean zaś nigdy w życiu nie sądził, że kiedykolwiek rozbawi go „K” napisane z dużej litery.


Marco


Kroki niosły się echem po korytarzu, gdy młody adept inkwizycji szedł ramię w ramię ze swoim więźniem w stronę wyjścia z piwnicy. I co dziwne, nie wydawał się z tego powodu szczególnie szczęśliwy. Słyszał o młodych inkwizytorach z pieśnią na ustach palących swoje matki i ojców na stosach, a on sam miał wyrzuty sumienia prowadząc do swoim zwierzchników praktycznie obcą osobę.

Z rozmyślań wyrwała go dłoń Regisa, która gwałtownie szarpnęła go za rękaw.

-Sznur.

-Hmmm… Co takiego?-
Marco zmarszczył brwi, oglądając się na lekarza. Sam mężczyzna zaś wcisnął mu do rąk spory kawałek jedwabnej liny i uniósł dłonie.

-Zwiąż mnie. Naprawdę chłopcze, nie wiem, jakim cudem nas znalazłeś skoro nie pomyślałeś o tym by związać więźnia. Pierwszy raz to robisz, czy jak?

Marco zmilczał tę uwagę, związał linę na przegubach mężczyzny i z znów ruszył do wyjścia. Regis westchnął tylko, oglądając więzy.


-Chłopcze, jak chcesz przeżyć w tej robocie to naucz się podstaw. Dowolny zakapior rozsupłałby to w kilka sekund i wbił ci nóż pod żebro…

-Czemu to robisz?

Medyk zamarł i uniósł brew. Marco zaś podjął znowu, zdezorientowany.

-Prowadzę cię w niewolę, mimo że nic nie zrobiłeś, a ty jeszcze udzielasz mi rad i częstujesz obiektywną krytyką. Przeze mnie czeka cię przesłuchanie, a twoi pacjenci musieli zostać przeniesieni w inne miejsce. Zachowujesz się bez sensu!

Stary mężczyzna uśmiechnął się tylko, wzruszył ramionami i podszedł do schodów.

-Nie myśl o tym za dużo chłopcze.- rzucił krótko, odczekał aż Marco stanie za nim i barkiem pchnął drzwi do piwnicy.

Na zewnątrz stał Knotte i czterech zakapturzonych silnorękich. Na widok mężczyzny oraz Eleadory uśmiechnął się lekko, zakładając kciuk za pasek.

-Już myślałem, że zaraz będę musiał wyciągać stamtąd twoje truchło, ale jak widzę, poradziłeś sobie.- z tymi słowy podszedł do podopiecznego, klepnął go po ramieniu i zlustrował wzrokiem stojącego obok lekarza. Od razu dostrzegł wiszący na jego piersi medalion.- Och, heretyk…

-Innowierca to bardziej trafne określenie…

-Milcz ścierwo!-
za równo Marco jak i Knotte unieśli brwi, widząc jak jeden z osiłków sprowadzonych przez mistrza zbliża się lekarza dobywając zza pasa obitej ćwiekami pałki. Marco poczuł jak krew odpływa mu z twarzy, gdy prymitywna acz mordercza broń wzniosła się w górę i zaczęła opadać na głowę medyka.

„Zabije go! Rozbije mu czaszkę!” tylko te dwie myśli przyświecały młodemu Eleadorze, kiedy rzucił się do przodu by powstrzymać oprycha.

Nie zdążył jednak.

Coś świsnęło w powietrzu, osiłek zatoczył się i chwycił za gardło a pałka ze stukotem spadła na ziemię. Młody mężczyzna z zaskoczeniem obejrzał się na Mistrza Inkwizytora, który spokojnie opuścił miniaturową kuszę i przypiął ją do paska.

-Ech, najpierw ten przygłup Kane a teraz ten idiota. Wierz mi albo nie, Marco, ale ludzie na niższych szczeblach naszego bractwa coraz bardziej schodzą na psy.- Knotte spojrzał chłodno na konającego w błocie silnorękiego, długim krokiem przeszedł nad nim i niezbyt delikatnie chwycił Regisa pod łokieć.- Innowierca innowiercą, dobrze że odpowie za swoje grzechy. Ale jaki związek ma on ze znikającymi ludźmi?

-Leczyłem ich…-
lekarz spochmurniał, a sekundę później stęknął, gdy łokieć inkwizytora wbił mu się w bok.

-My to ocenimy, poganinie. A teraz chodźmy.- Knotte znów zwrócił wzrok na Eleadore.- No chłopcze, dobry początek. Jak tylko dotrzemy do Akademii, ja oraz Wielki Inkwizytor Blameworth chcemy usłyszeć twoje sprawozdanie.

Marco bezradnie pokiwał głową i ciężkim krokiem powlókł się za grupą eskortującą medyka. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że wszyscy których mijał na ulicach Dzielnicy Piwnicznej wlepiają w niego wzrok.


Petru


Ceth uśmiechnął się tylko lekko, wzruszył ramionami i spojrzał w niebo.

-Dobrze, że nawet w takich miejscach są ludzie, którzy starają się tu przetrwać. Cholera, ta wasza pogoda dobija mnie.- skrzywił się, obserwując ołowiane chmury wiszący na nocnym niebie.- Zdarza się czasami, że nie ma tu takiego zachmurzenia.

-Em… Tak. Latem. Ale niestety, trudno nam się cieszyć wtedy ładną pogodą bo temperatura rośnie do tego stopnia że nie raz obuwie zaczyna kopcić się przy kontakcie z ziemią a studnie nie raz wysychają do szczętu… Ale za to noce są piękne. Widać gwiazdy…-
Petru uśmiechnął się bezradnie, wzruszając ramionami.

Druid zaś pokiwał tylko głową i wzniósł kostur, mamrocząc coś do siebie. Tropiciel spojrzał niepewnie na Rusta, bezwstydnie kopcącego jakieś smrodliwe ziele w wyjętej spod płaszcza fajce.

-Em… Co on robi?

-Czary-mary?-
brodacz uśmiechnął się lekko, nosem wypuszczając dwa kłęby dymu.- Naprawdę chłopcze, nie pytaj mnie o to. Wiem tylko, że to jego magiczne fiubździu nie raz ratowało nam tyłki i zapewniało jakieś względnie jadalne pożywienie do garnka. Nie licz na jednak na to że znam go na tyle by wyjaśnić co zamierza…

-Nic rozsądnego.-
Aust przełknął ślinę, cały czas zadzierając głowę do góry.

Petru i Rust powiedli wzrokiem do obserwowanego przez łucznika punktu i zamarli.

Na niebie, mniej więcej nad mamroczącym inkantacje druidem, chmury tworzyły coś na wzór wiru. Z każdą sekundą kopuła ciemnych oparów stała się cieńsza i cieńsza, by finalnie ukazać bezkres rozgwieżdżonego nieba na atramencie nocy. Sam Ceth zaś uśmiechnął się lekko, opuszczając w końcu laskę.

-I jak? Staruszek Craith jest jeszcze w formie.

Rust uśmiechnął się tylko zaciągając fajką i wypuszczając z ust kolejną chmurę dymu.

-Niezbyt to rozsądne, ale muszę przyznać, że miło jest czasami zobaczyć kawałek nieba… W jakiej odległości nie ma chmur?

-Mniej więcej dziesięć mil. Tu mniej, tam więcej, żeby nie wyglądało to na krąg ponad naszą kryjówką.

-Sprytne…


Petru zaś patrzył. Patrzył, na rozgwieżdżone niebo, na chmury, które w świetle księżyca wydawały się wcale piękne i na mgławice rozciągające się ze strony Glacier, Świata-Dysku Lodu. Pod wpływem piękna, którego było w Naz’Raghul jak na lekarstwo, prawie nie dostrzegł kościstej sylwetki trzepoczącej skrzydłami na tle nieba.

Dopiero po kilku sekundach zrozumiał, co widzi, a serce prawie podeszło do gardła.

-Krogeyna!

-Co?-
Rust obrócił głowę w stronę chłopaka i zmarszczył brwi. Nim Petru odpowiedział, odezwał się Ceth.

-To zwiadowcy i szpiedzy bóstw chaosu. Skrzydlate, wynaturzone bestie.- wymamrotał, wodząc wzrokiem po nieboskłonie. Po chwili zmrużył oczy i uniósł dłoń.- Tam! Petru ma rację!

Rust zmarszczył brwi, wyjął zza pasa lunetę i spojrzał w kierunku latającego potwora. Sam tropiciel znał ich widok aż za dobrze, ucztujących na ciałach zbitych kultystów, osadników oraz nielicznych zwierząt żyjących na terenach Naz’Raghu.


Wiedział też, co im grozi.

-Musimy się stąd wynieść! Ukryć! Krogeyny nie latają bez celu! Gdzieś w okolicy musi być jakieś miejsce kultu albo ważny patryjarcha któregoś z obrządków…

Druid uśmiechnął się i machnął dłonią.

-Spokojnie, tutaj nikt nas nie zobaczy. Zadbałem o to.

Petru skrzywił się, niezbyt uspokojony słowami druida. Prawie podskoczył, gdy Rust zagwizdał przez zęby.

-No no! Pierwsza ma koleżanki. Całe stadko.

Tropiciel zmarszczył brwi i spojrzał na wojownika.

-Ile tak na twoje oko?

-Ze dwa tuziny, ale mogę się mylić.-
mężczyzna opuścił lunetę i spojrzał na towarzysza.- To coś znaczy?

Tak, znaczyło. Taka ilość zwiadowców świadczyła tylko o jednym. Kilku przywódców kultów wyruszyło na pielgrzymkę, zwaną Krwawym Wiecem. Kultyści i głowy obrządków nie mieli ze sobą straży ani obstawy. W czasie Wiecu byli sami, by swoim hartem ducha, oddaniem i krwawymi ofiarami udowodnić swoim panom, że są warci piastowanych przez siebie urzędów i mocy, które się z nimi wiązały.

Miejsce Krwawego Wiecu zaś, było obwiane ścisłą tajemnicą, w celu zapewnienia bezpieczeństwa patryjarchom w trakcie trwania rytuałów.
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...
Makotto jest offline  
Stary 25-11-2012, 16:06   #75
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
To była owocna noc. Oczywiście dla niektórych bardziej owocna niż dla innych. Seravine okazała się bardzo namiętną kochanką. I gnom musiał się wysilić by się przed nią wykazać. Bo i warto było.
Ale nie na darmo po zamtuzach Periguex, krążyła piosenka o “Kocie co twardy ogonek ma...”.
A którego ukryty sens znany był tylko części ślicznotek pracujących w Domu Negocjowalnego Afektu.
I Jeanowi Battiste oczywiście.
Szkoda tylko, że kochanka tak szybko znikła mu z oczu. Seravine zaintrygowała gnoma, zdecydowanie taka osóbka nadawała się na coś więcej niż tylko łóżkową znajomość.
Jean Battiste miał do niej nosa.
A nos u gnoma był ważną sprawą. Co prawda nie każdy gnom miał nos wydatny... tak jak nie każdy krasnolud miał brodę, a elf włosy po pas.
Niemniej wrażliwy na zapachy gnomi nos, był czymś ważnym. Kierowanie się nosem było określeniem dość częstym i oznaczało nie mniej nie więcej, tylko podążanie za intuicją.
Jean Battiste miał do niej nosa. Czuł że jest wyjątkowa.

I jak się okazało, była... wyjątkowo bezczelna podając się za hrabinę, gorsząc pod tym nazwiskiem gości, wodząc za nos Jeana, podglądając gospodynię knującą i figlującą z ambasador, oraz... dokonując lubieżnych aktów w miejscach do tego nie przeznaczonych z przygodnie napotkanym gnomem i... na koniec okradając gospodynię.
Była bezczelna, ale za to w jakim stylu!
Nic więc dziwnego, że Jean Battiste wyszedł z domu Hrabiny Amandy Wilhelminy de Periquex w znakomitym humorze. Czego nie można było powiedzieć o Sargasie.


Kocur jeszcze przeżywał wczorajsze upokorzenie, jakim było bycie słodziutkim z zielskiem w pysku.
-Och, dajże spokój. Dla niektórych samiczek warto się upokorzyć.-rzekł do chowańca. Kot był co prawda tego samego zdania, ale wolał się upokarzać dla własnych samiczek. A nie dla panienek gnoma.
Jean poprawił kapelusz na głowie i spojrzał na niebo. Było jeszcze dość wcześnie, ale... wkrótce trzeba będzie spotkać się z Jaccopo. Wszak szykowała się kolejna misja. A do tej, w której będzie występował samotnie... należało się przygotować. I w tym celu wybrać do pewnej alchemiczki i najlepszego wytwórcy eliksirów w mieście. Przynajmniej wedle zdania Jeana.
Guenereweryjalana była oczywiście członkinią jego rasy i była równie pokręcona jak jej imię. Dlatego w powszechnym użytku było krótsze jej określenie. Panna G. Ta ambitna kobietka zaprzęgła do tworzenia eliksirów, technologię parową. Warzyła swe specjały w olbrzymich garach pod wysokim ciśnieniem.
I ciągle bredziła coś o “produkcji masowej”, na razie bez większego skutku.
Panna G. uwielbiała kota... i nie przepadała za jego właścicielem. Co gorsza Jean miał wrażenie, że gnomka lepiej rozumie Sargasa niż on sam.

W przeciwieństwie do innych sklepów, przybytek panny G. znajdował się pod ziemią. Ze względów bezpieczeństwa. Alchemiczka często eksperymentowała, co zwykle kończyło się paroma eksplozjami. Dobrze, że świątynia Garla była tuż obok, kapłani szybko docierali do tej ekscentrycznej kobietki za każdym razem, gdy jej eksperymenty kończyły się... widowiskowo i głośno.



Po zejściu schodami w dół do podziemnej sali handlowej Jean i Sargas napotkali Pannę G., rudowłosą ślicznotkę o middelandzkich korzeniach o czym świadczył ekstrawagancki dość strój alchemiczki.
-Sargas, mój koteczku...chodź do panci.-rudowłosa alchemiczka entuzjastycznie zareagowała na kota, podobnie jak zwierzak na nią. Od razu popędził w jej ramionach i wtulił się w jej dekolt, przyjmując z wyraźnym zadowoleniem pieszczoty panny G.-Opowiadaj opowiadaj, co też ci twój straszny pan zrobił. Doprawdy ? Co za brutal. Ale teraz jesteś bezpieczny, mój ty pieszczochu.
Spojrzała karcąco w stroną Kota w butach.-Jak ty go traktujesz? Powinieneś się wstydzić, to delikatne stworzenie.
-Powiedz to okolicznym psom, którym nosy to delikatne stworzonko zmasakrowało.- Jean miał bardziej trzeźwe poglądy jeśli chodzi o swego chowańca, prawdziwą furię kłów i pazurów.
-I jeszcze cię do walk z psami wystawia. I naraża co chwilę.-prychnęła Panna G.
-On sam...- to że Panna G. jakimś niezrozumiałym zrządzeniem losu rozumiała Sargasa. Nie oznaczało to bynajmniej, że go dobrze znała. Jean miał wrażenie, że jego kot wciska jej kit w żywe oczy. A ona wierzyła... we wszystko.
-To co cię tu sprowadza? Jeśli znowu jakieś romantyczne porywy serca, to daruj sobie jestem za-ję-ta... Nie mam czasu na randki. Niektórzy pracują, wiesz?- burknęła gnomka, po czym ignorując Jeana zwróciła się do Sargasa.-Ale dla ciebie mój skarbie zawsze znajdę czas. Chce kotek mleczka ze słodką śmietanką?
Sargas miauknął w odpowiedzi i zamruczał przymilnie.
On tu zawsze dostawał za darmo, natomiast Jean.
-To ile masz przy sobie gotówki i czego potrzebujesz ?- rzuciła przez ramię gnomka przeszukując szafki w poszukiwaniu fiolek przeznaczonych na sprzedaż.

Nie minęło pół godziny, a gnom wyszedł z kilkoma fiolkami dyndającymi mu z pasa, a Sargas z ogonem ryby wystającej mu z pyska.
Dwa eliksiry leczenia lekkich ran, eliksir odporności żywiołowej na ogień, eliksir przełamanie strachu i olejek magicznej broni. Oraz eliksir tarczy wiary.
Guenereweryjalana ponarzekała przy tej okazji, na jego skąpstwo i fakt że omijał najdroższe eksperymentalne fiolki. Te jednak nawet w promocji kosztowały krocie, a choć efekty ich wypicia były ponoć niezwykłe, to skutki uboczne były nie do końca... zbadane.

Niemniej wyposażony w pełni na akcję bojową Jean ruszył do miejsca w którym zamierzał napotkać agenta gildii złodziejskiej, czyli do „Kufla Świetlistozłotego”

Gdy gnom wszedł do karczmy, jego spojrzenie przesunęło się po zapełniających ją gościach. Jaccopo siedział przy jednym stoliku. Tym samym, przy którym zdarzyło im się ostatnio rozmawiać. Ciekawiło Jeana, czy niziołek ma ten stolik na własność. Czy gdyby zerknął pod niego znalazłby wyryty nożem napis: "MÓJ CI ON, TEN STOLIK"?
Tak czy siak Jean Battiste ruszył w kierunku stolika i usiadłszy naprzeciw Jaccopo spytał.- No i jak tam interesy? Jak tam przygotowania?
-Interesy jak najlepiej.-
Jaccopo skinął Jeanowi głową, pałaszując właśnie śniadanie. Jajecznica, chleb, spalony bekon, kufelek ciemnego na przepłukanie gardła oraz wędzona ryba. Niziołki miały to do siebie że jadły tyle co przeciętny człowiek, a nawet więcej.- A przygotowania ograniczają się do upewnienia, że w czasie akcji nikt nas nie zaskoczy małym działkiem pokładowym czekającym za drzwiami.
-A wiesz coś może...-
gnom zamówił kielich rozcieńczonego wina, jako że nie chciał się upijać.-... o kradzieży u hrabiny De Periguex ? Zginął jej bodajże naszyjnik z diamentami.
-Może wiem, może nie wiem.
- spokojnie nadział na widelec spory kawałek bekonu i włożył go do ust.- Tobie mogę powiedzieć tylko tyle że pewna młoda i ambitna osoba pojawiła się kilka dni temu u jednego z naszych... opiekunów dzielnic i uprzejmie zapytała o możliwość działania na terenie naszego pięknego miasta. A co?
-Powiedzmy, że w moim interesie jest, żeby owa młoda i ambitna osoba nie miała kłopotów z waszej strony.-
odparł w odpowiedzi Jean splatając ze sobą palce i uśmiechając się enigmatycznie.
-Do tej pory nie pogwałciła żadnych zasad półświatka i do tego okazała nam szacunek, nie wchodząc z butami jak na swoje więc nie masz się o co martwić...- złodziej zmarszczył brwi.- Czyżbyś się spotkał z tą osobą... ?
-Może tak, może nie...
- odparł enigmatycznie gnom uśmiechając się ironicznie. A Sargas zareagował na jego słowa znaczącym miauknięciem.
Zaś Jean szybko zmienił temat.- Ilu ludzi bierzesz ze sobą na tą akcję?

-Ja, ty, Haggard Wyrwidąb, Simon... i Jaś.- głową wskazał na masywnego półorka siedzącego pod ścianą. Sam Jean nie miał pod ręką drzewa genealogicznego osiłka, ale w jego mniemaniu Jaś mógł być pół orkiem, z czego jego druga połowa musiała być bardziej ogrem niż człowiekiem.
Gnom gwizdnął pod nosem z podziwu.- Sporo osiłków. Spodziewasz się dużego oporu? Kto będzie szefem tej małej wyprawy?
-Och, to że powiedziałem że ma to związek z magazynem, wcale nie znaczy że będzie to wymiana. O nie. Będzie to ordynarny włam z ewentualnością zabicia paru głupców którzy mieli za nic niepisane zasady ludzi żyjących w cieniu
.- niziołek uśmiechnął się lekko.- Myślisz że czemu mówiłem o brudzeniu rączek?
-Wiesz... Z takim gościem to nie idzie włam.-
Jean wskazał kciukiem Jasia. -Tylko do jaskini smoka po torbę ze smoczej skóry. Jak silny opór spodziewasz się zastać ?
Po czym podkręcił wąsa mówiąc. -I nie martw się. Nie zamierzam spietrać. Po prostu chcę wiedzieć czego się spodziewać.
-Spodziewaj się informacji na temat tajemniczego maniaka książek, chowającego się w cieniach jakby to były lisie nory.-
niziołek roześmiał się, upijając łyk z kufla.- Bo magazyn wskazał nam nikt inny jak kurier, którego to złapaliśmy w tamtej dziwacznej rezydencji.
-Tjaaa... i łupów też. Bądź co bądź wystawne życie trzeba opłacić, a i ryby ostatnio podrożały.-
rzekł żartobliwie Jean drapiąc pod szyją Sargasa. Patriotyzm patriotyzmem, a kochanki same się nie opłacą... Przyjemność wymaga inwestycji.
-Masz już wszystko czego ci potrzeba? Bo niedługo ruszamy. Wiem że taka akcja wiąże się zwykle nocą, ale paradoksalnie, za dnia jest tam najmniej straży. Zwłaszcza że magazyn należy podobno do "wpływowej szychy" jak powiedział to nasz kabel...
-Wpływowa szycha...-
zamyślił się gnom, pocierając podbródek. Po czym rzekł z zawadiackim uśmiechem.- Dobrze żem nie dziewoja, bo wiesz jak mnie podejść.
Dopiwszy wina gnom dodał.- Jestem gotów.
Jaccopo wstał spokojnie, dopił piwo i ruszył w stronę drzwi. Po drodze dołączyli do niego trzy wspomniane zabijaki. Niziołek zaś obejrzał się jeszcze na Jeana.

-No to do roboty...
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 25-11-2012 o 17:00. Powód: poprawki
abishai jest offline  
Stary 25-11-2012, 21:58   #76
 
vanadu's Avatar
 
Reputacja: 1 vanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znanyvanadu wkrótce będzie znany
Wyszedł z gabinetu. Dziwny ten szef. Ale co tam, za te możliwości rozwoju kariery i doświadczenia to może być sobie i elfem. Kasa też niezła. Pierwszym krokiem była rozmowa z asystentem Dimzada. Nie była długa:

- Witam, takie małe pytanko. Orientuje się pan co szef rozumiał przez problemy w Kamiennej Górze? Gdyż mam podjąć środki ostrożności wedle słów szefa, a nie powiedział nic co by określało przed czym.

Asystent chwilę w papierach grzebawszy odparł:

- A tak, kojarzę. Idzie tylko o dostarczenie listu który ma Ulrikowi przypomnieć z kim ma sojusz militarny i handlowy. Przyjezdni kupcy zaczęli się panoszyć jak na swoim.

- Rozumiem, czyli nic wymagającego kompanii zbrojnych. Zobaczymy jak wyjdzie, dziękuje bardzo - odparł kurier po czym ukłoniwszy się grzecznie, drzwi zamknął za sobą.

Następne kroki były jasne. Skoro przydała by się obstawa to wiedział gdzie jej szukać. Na szczęście Torgi nie odszedł za daleko. Po krótkim wyjaśnieniu sytuacji zaoferował swoje usługi a skromne 100 złotych szylingów. Za dzień oczywiście. Nie było źle. Umówili się na dworcu dyliżansów za dwie godziny.

Następnie udał się do swego domu. Wszedłszy do swej izby przebrał się i zasiadł za biurkiem. Zaczął pisać.

Trugarze!

Przesyłam serdeczne pozdrowienia. Mam nadzieje że na studiach ci się wiedzie.....


Mniej więcej po godzinie i ośmiu stronach pergaminu skończył i włożywszy wszystko do koperty zaadresował:

Czc. Turgar z rodu Resnikuf, z Góry Morra.

Uniwersytet w Colimonte

Schował go do kieszeni i spakowawszy się był gotów do drogi. Zabrał plecak i tarczę, zostawiwszy długi miecz i pożegnawszy się z domownikami ruszył ku dworcowi. Po drodze opamiętał się na moment i zboczył z trasy ku kantorowi firmy. Wymieniwszy weksel z wypłatą poczuł się pewniej. Drugi schował do swej pancernej "kieszonki".

Po dotarciu na dworzec nabył dwa bilety kosztem czterdziesty szylingów, oraz za dodatkowego szylinga nadał list do brata. Następnie spotkawszy się z towarzyszem, wsiedli do swego ekspresu.


- Spotkaliśmy się szybciej niż można było przypuszczać zagadnął uśmiechem Resnik i wyjaśnił pokrótce sytuację, dając Torgiemu zadatek za dwa dni. Po chwili ruszyli pędem.
 
vanadu jest offline  
Stary 27-11-2012, 08:14   #77
 
Sierak's Avatar
 
Reputacja: 1 Sierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłośćSierak ma wspaniałą przyszłość
Pochód składający się z kilku inkwizytorów i prowadzonego na obwiązanym wokół szyi sznurze starca rozganiał stłoczonych mieszkańców Piwnicznej. Oh, nie musiał on używać do tego rąk, w żadnym wypadku. Generalnie większość szarych mieszkańców Miasta Atlas wolało pozostać niewidocznymi dla świętej straży i oszczędzić sobie ewentualnych kłopotów, tym bardziej że sądząc po minach odzianych w specyficzne uniformy żołnierzy, dziś odnieśli swój wielki sukces. Pokonanie drogi z powrotem do wyższych dzielnic i wreszcie samej akademii wlokło się Marco niemiłosiernie długo, głównie z poczucia winy i mimo faktu bycia doskonałym aktorem, co jakiś czas adept rzucał przepraszające spojrzenie w kierunku jeńca. W przeciwieństwie do trzech pozostałych osiłków, on nie popychał co rusz więźnia i ograniczył swój udział w pochodzie do dumnego wypięcia piersi i kroczenia obok Knotte’a, co jakiś czas zastanawiając się jak właściwie skończył Thane.

Komnata gdzie Marco miał złożyć raport Blameworthowi oraz mistrzowi Knotte była dla chłopaka co najmniej zaskakująca. Młodzi adepci uczeni byli żyć w surowych, niemal ascetycznych warunkach. Dormitoria mieściły w sobie tylko niewygodne łóżka, proste krzesła oraz stoły.

Zaś pokój w którym Wielki Inkwizytor przyjmował interesantów wręcz raził w oczy luksusem. Egzotyczne dywany, hebanowe meble, gobeliny na ścianach i liczne posążki świętych. Do pełnego wystroju brakowało tylko jednego i po kilku minutach Marco zrozumiał czego. Książek. Nigdzie w gabinecie nie można było dostrzec żadnego woluminu.


Stojący obok adepta Knotte spojrzał na swoje buty i skrzywił się.

- Żeśmy tu trochę nabłocili...

Nim Eleadora zdążył odpowiedzieć, boczne drzwi otworzyły się i do środka wkroczył Wielki Inkwizytor we własnej osobie, odziany w jedwabne szaty wysokiego kleryka. Zignorował gnących się w pokłonach podwładnych i usiadł za biurkiem, lustrując wzrokiem Marco i Knotte'go.

- Hmmm... Więc mogę się dowiedzieć jakież to zamieszanie jest w twoim mniemaniu warte mojej uwagi, Knotte...

- Mistrzu, ten młody adept...

- Adept?! - Blameworth poczerwieniał, co na jego woskowej skórze wyglądało dość niezdrowo. - Zawracasz mi głowę kimś kto nie jest nawet w pełni bratem?!

- Mistrzu...- inkwizytor pochylił głowę, lecz Marco dostrzegł ze krzywi się przy tym lekko. - Wybacz moją zuchwałość ale obecny tutaj młody Eleadora w moim mniemaniu...

- Twoim mniemaniu?! Od kiedy to...

- Samemu dopadł heretyka od dawna ukrywającego się w Piwnicznej. - cóż, Knotte prawdopodobnie zrobił sobie wroga tym zuchwałym wejściem w słowo przełożonemu, lecz w końcu udało mu się wysłowić. Marco był świadom że gdyby jego tymczasowy mentor próbował zrobić to według etykiety, i godzina minęłaby nim rozdrażniony Wielki Inkwizytor miasta Atlas dopuściłby go do słowa.

Blameworth zaś uniósł brew i spojrzał na Eleadorę.

- No proszę proszę... Opowiedz chłopcze, jak ci się to udało...- uśmiech starzejącego się mężczyzny wywołał na plecach przyszłego inkwizytora ciarki.

- Od czego zacząć... - Rozpoczął niepewnie adept - był miejscowym cyrulikiem, zacząłem wypytywać miejscowych z piwnicznej, gdzie mogę znaleźć chorą siostrę. Koniec końców trafiłem na trójkę drabów, która po chwili perswazji słownej zaprowadziła mnie na miejsce. Niestety weszli mi w drogę podczas pochwycenia i udało mi się sprowadzić tylko samego heretyka - Marco miał pomysł jak przeprowadzić rozmowę, miał nadzieję że Knotte i Blameworth kupią jego blef.

Knotte już otwierał usta by o coś zapytać lecz Wielki Inkwizytor uniósł dłoń i samemu zadał pytanie.

- Ot tak ci o nim powiedzieli? Nasi szpiedzy przeczesywali Piwniczną od trzech miesięcy a nie potrafili dotrzeć do nikogo oprócz kilku wyznawców zakazanych bóstw i jednego sztukmistrza z granicy doków. A! Była jeszcze ta stara wiedźma z Piwnicznej i jej zakazane wywary i maści, ale jej proces był raczej czystą formalnością...

Knotte spojrzał na przełożonego i odchrząknął.

- Mistrzu...?

- Hmmm? Co znowu?

- Marco... - głową wskazał na chłopaka a Blameworth jakby przypomniał sobie po co tam jest.

- A, no tak. Więc? Jak tego dokonałeś chłopcze?

- Cóż... Oficjalnie mówiąc... - Zająkał się lekko - Cała trójka uległa mej charyzmie. Nieoficjalnie... Po prostu postawiłem im kilka głębszych w lokalnej knajpie i po pijaku stali się bardziej rozmowni, przypuszczam że wzięło ich na współczucie na wieść o mojej siostrze, no i miałem sporo szczęścia, że trafiłem od razu na nich - odpowiedział już nieco pewniej.

- Widzisz, Knotte? - Blameworth uniósł dłoń i wskazał na Marco jakby był on przykładem jakiegoś zaniedbania ze strony inkwizytora. - Sam się przyznał że miał szczęście, a ty mi przyprowadzasz żółtodzioba jakby był wart mojej uwagi...

- Szczęście czy też nie, zakończył nasze poszukiwania...

- Szczęściem czy też nie, coraz bardziej sobie grabisz swoim bezczelnym zachowaniem. Jestem Wielkim Inkwizytorem a nie jakimś idiotom z prowincji który dałby smarkaczowi licencję bez zastanowienia!

- Bez niczyjej pomocy wykonał zadanie dla wykwalifikowanego agenta. Zadanie, którego nigdy przez owych agentów nie zostało ukończone!

Blameworth poczerwieniał i zacisnął zęby. Po chwili uśmiechnął się jednak, a w jego oczach Marco wciąż mógł dostrzec błyski wściekłości.

- Dobrze... - wycedził powoli, przejeżdżając dłonią po twarzy. - Niech będzie. Testy w Akademii zdał?

- Tak. Inaczej by go do mnie nie dopuścili.

- I uważasz że niby się nadaje.

- Świetnie. Dostanie tymczasową licencję... - Wielki Inkwizytor uśmiechnął się leciutko. - Ale będzie to licencja tymczasowa, z twoim patronatem.

Na twarzy Knotte'go nie drgnął ani jeden mięsień, ale Marco wiedział co to znaczy. Co on zwali, to spadnie na głowę jego opiekuna. Blameworth znów spojrzał na chłopaka.

- Dokończ więc swoją... opowieść, chłopcze...

- Wewnątrz było kilku chorych, nie wyglądali zbyt dobrze, trójka która mnie przyprowadziła zaczęła stawiać opór. Zaczęła się szamotanina, koniec końców ci trzej zebrali chorych i zostawili starego pod osąd. Szczerze mówiąc, jeżeli można coś wtrącić, będąc w piwnicznej i widząc to, co było w klinice heretyka zacząłem się zastanawiać... Może potrzymać go kilka dni, przedstawić walory prawdziwej wiary i wypuścić z powrotem? Nie, żebym był litościwy... Brzydzi mnie sam jego widok, ale piwniczna to siedlisko chorób, nie wyobrażam sobie pozostawienia tego bajzlu bez tych kilku cyrulików, bo brudna zaraza rozniesie się nam po ulicach...

- I co? Myślisz że heretyk może się nawrócić?! Heretycy mogą zaznać odkupienia tylko przez cierpienie i oczyszczenie w ogniu! - tym razem Wielki Inkwizytor nie wytrzymał i z twarzą purpurową ze wściekłości zbliżył się do Knotte'go, obryzgując jego twarz drobinkami śliny. - Jakiego bęcwała żeś mi tu przyciągnął, Knotte?! Jesteś skończony za to zniewagę!

- Czy chłopak ma licencję?

Blameworth wytrzeszczył oczy i stracił rezon.

- C... Co?

- Czy chłopak ma licencję?

- T... Tak. Tak jak powiedziałem, tymczasową z twoją opieką. Co ty mi tu... ?! Knotte! Możesz żegnać się z godnością Inkwizytora! Słyszysz mnie?!

Krzyczał jeszcze długo za mężczyzną który wyprowadził Marco z komnaty i zamknął za sobą drzwi. Westchnął i spojrzał na chłopaka.

- Nigdy nie mów takich idiotyzmów przy kimś wyższym rangą. A że jesteś na okresie próbnym, lepiej w ogóle się nie odzywaj. - mówiąc to, wepchnął Eleadorze żelazny medalion inkwizycji i ruszył na dół, po schodach. - Przenieś się do skrzydła dla Inkwizytorów. Przydzielą ci jakiś wolny pokój. Jutro rano czekaj na mnie pod drzwiami Akademii. My dopiero zaczynamy, chłopcze.

Mówiąc to, przystanął u stóp schodów i zadarł głowę do góry.

-Obyś się okazał wart tych petycji, które Blameworth wyśle na mnie do Arcyhierofanty...

- Ktoś tu ma problemy - pomyślał Marco w odniesieniu do Blamewortha, medalion zaś nie sprawiał mu takiej radości, jak myślał jeszcze rano. To dopiero początek prześladowań... Adept bez słowa odwrócił się na pięcie i ruszył się przekwaterować. Nowy pokój, mimo że w zupełnie innej części akademii i kosztował go kilkadziesiąt spojrzeń w stylu wbiję ci nóż w plecy, od osób które uważał za znajome, był dużo lepszego standardu niż prycze dla uczniaków. Łóżko było o dziwo miękkie, zaś pomieszczenie w mniejszym stopniu przypominało celę. Marco rzucił niedbale swoje rzeczy na stolik i runął na świeże posłanie, miał sporo do przemyślenia...
 
__________________
- Alas, that won't be POSSIBLE. My father is DEAD.
- Oh... Sorry about that...
- I killed HIM :3!
Sierak jest offline  
Stary 27-11-2012, 12:14   #78
 
Darth's Avatar
 
Reputacja: 1 Darth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłośćDarth ma wspaniałą przyszłość
Gregor spokojnie podszedł do wąsatego staruszka w purpurowym płaszczu, uznając go za kogoś wyższego rangą.
- Dzień dobry. Nazywam się Gregor Eversor. - ukłonił się delikatnie, mówiąc niezwykle grzecznym tonem - Poszukuję komendanta twierdzy. Zakładam, że to pan?

-Tak, to ja.- Mężczyzna spojrzał oceniająco na przybysza i podrapał się po szczęce.- To w czym mogę pomóc, panie Eversor. Przynosi pan kaucję za jakiegoś bogatego obszczymura w moim areszcie, czy coś jeszcze bardziej trywialnego, ale wymagającego obecności mojej osoby?

Gregor uśmiechnął się delikatnie.
- Wyjątkowo trywialne sprawy. A konkretnie, ciała. Dla mistrza Flicka. Powiedział że to z wami należy załatwić sprawę. Sztuka złota od trupa, z według jego słów.

-O!- Mężczyzna uniósł brwi i jeszcze raz spojrzał na Gregora.- No cóż, nie wyglądasz mi na któregoś z gryzipiórków przysyłanych mi przez tego dziwacznego pierdołę, ale skoro tak... Chodź, Flick się ucieszy, mamy ciała kilku seryjnych morderców, handlarzy ludźmi, gwałcicieli... W sumie będziesz mi musiał wypłacić 20 sztuk złota.

Gregor podążając za komendantem odezwał się spokojnie
- Najpierw jednakże chciałbym sprawdzić... - spauzował, szukając odpowiedniego słowa - towar. Nie żebym wątpił w waszą uczciwość, ale mistrz nalegał. A ja, no cóż, muszę spełniać jego polecenia by otrzymać moją zapłatę.

-Tak, tak, tak. Raz jeden z jego posłańców zaczął narzekać że są nieświeże, bo szare. Mniejsza, że trupem był półork, ale co ja się tam znam...- Komendant prychnął, wkraczając wraz z magiem bojowym do jednego z bocznych korytarzy więzienia. Tutaj nie było słychać już głosów strażników ani zawodzenia więźniów. Powietrze zaś stało się chłodne i pachnące wilgocią.

- Na trupach się, co nieco znam. - odparł skromnie Gregor - A badania które przeprowadza mistrz Flick to delikatne sprawy. Każdy błąd może mieć ponure konsekwencje. - wzruszył ramionami - Lepiej być ostrożnym, niż później żałować i zeskrobywać ze ścian tych mniej inteligentnych uczniów.

-Wiem, czarnoksięskie wynalazki, magia bojowa, nekromancja i inny syf o którym przeciętny człowiek nie chce nic wiedzieć, ale jednocześnie cieszy się gdy słyszy o magu bitewnym, który jednym czarem zmiótł cały pułk wrogiej kawalerii.- mężczyzna zaśmiał się, jakby widział takie rzeczy na własne oczy. Z uchwytu na ścianie zgarnął pochodnie.- Nie zmienia to faktu że wielu bardzo wrogo podchodzi nawet do zwykłych magów, a o nekromantach nie wspomnę...

W końcu zatrzymał się przed mocnymi, żelaznymi drzwiami zabezpieczonymi z zewnątrz żelazną sztabą.

-To dla bezpieczeństwa. Kilka razy okazało się że więzień na tyle przekonująco udawał trupa, że chłopcy zanosili go do kostnicy. Stąd jest co prawda równie trudno uciec co z celi, ale idioci dalej próbują.

Gregor ponownie wzruszył ramionami.
- Ludzie są głupi. Przeciętny mag może uczynić tyle szkód co przeciętny kapłan czy też na przykład lord. Poza tym, nie są w stanie żyć bez nas. Jesteśmy, można powiedzieć, złem koniecznym. - uśmiechnął się delikatnie - Uniwersytet jest jedną z najpotężniejszych broni królestwa, a obecny król dobrze to rozumie. A kto wie, może uda nam się wynaleźć sposób na niszczenie zombie z pomocą pstryknięcia. - zaśmiał się cicho - W każdym razie, my tu sobie rozmawiamy, a praca czeka. Ciała, proszę.

Komendant skinął głową, podniósł sztabę i otworzył drzwi. Wbrew jego słowom, nikt nie wyskoczył ze środka. Zamiast szalejących uciekinierów, Gregor zobaczył długi, żelazny stół z szeregiem ciał okrytych od kostek do szyi płótnem. Dwie kobiety, siedemnastu mężczyzn, jeden chłopiec o pokrytej krostami twarzy.

-Za niego mógłbym zażądać podwójnej stawki.- mężczyzna wskazał na ciało smarkacza.- Gdy łapaliśmy go za morderstwa, zaszlachtował dwóch moich ludzi. Nie znamy jego imienia, lecz na ulicy nazywali go Wściekły Kundel.

Nawet Eversorowi obiło się o uszy to przezwisko. Morderca, zabijający nie dla złota czy własnego życia, ale dla własnej przyjemności. W Ironbridge wybuchła mała panika gdy okazało się że to młody chłopak z dobrego domu.

Gregor spojrzał z ciekawością na ciało.
- Ach. Słyszałem o nim. Głupi dzieciak ze zbyt dużą ilością przywilejów. Jeden z tych co lubią to co robią. - prychnął z pogardą - Nigdy nie spotkałem żadnego profesjonalisty który lubiłby zabijać. Nienawidzę idiotów - wyznał szczerze - a nie ma nic głupszego niż zabijanie dla przyjemności. W każdym razie, jest martwy, więc teraz przynajmniej przysłuży się nauce. A pozostali?

-Żołnierze z gangów, dilerzy zakazanych substancji, złodzieje którzy zostali złapani zbyt wiele razy, by pozwalać im wracać do zawodu po odsiadce... i ona.- głową wskazał na leżącą pomiędzy zwalistymi cielskami kobietę. Ta, w przeciwieństwie do swojej "towarzyszki" z końca stołu, miała zadbaną, ładną buzię, długie włosy i ogółem przypominała damę z dobrego domu.- Otruła męża, teścia oraz szwagra. Doniosła na nią pokojówka. I tak miała szczęście. Normalnie karą za trucicielstwo jest śmierć przez ugotowanie w gorącym oleju. Ją powieszono.

Gregor ruszył wzdłuż ciał, oglądając je dokładnie, i oceniając według swojej najlepszej wiedzy czy spełniają one standardy badawcze.
- I dobrze że ją powieszono. Dzięki temu ja i mistrz Flick będziemy mieli z niej użytek. - milczał przez moment, kontynuując inspekcję ciał - A tak z ciekawości, czemu postanowiono odejść w jej przypadku od normalnej kary?

-Bo miała dość pieniędzy by opłacić sędziego, który ją na tą karę skazał.- komendant wzruszył obojętnie ramionami.- O ile dobrze wiem, chciała nawet kupić sobie wolność, ale w przypadku tak nagłośnionej sprawy byłoby to niemożliwe. Więc kupiła coś, na co było ją jeszcze stać. W miarę bezbolesną śmierć. Ja na jej miejscu wolałbym ścięcie mieczem katowskim, ale niektórzy w obliczu śmierci na myślą zbyt jasno.

Ciała zaś były... ciałami. Żadne nie było manekinem, lub co gorsza gnijącym ochłapem. Dzięki chłodzie kostnicy, denaci utrzymani byli w dobrym stanie.

-To jak, panie Eversor. Płacisz i wieziesz truchła swojemu pracodawcy?

Mag skinął głową.
- Wszystko wydaje się w jak najlepszym porządku. Więc owszem, płacę i zabieram trupy na Uniwersytet.

Komendant skinął głową, odebrał od maga sakiewkę z dwudziestoma sztukami złota i rzucił ją na stolik znajdujący się przy drzwiach, prowadzących w głąb kostnicy. Tabliczka na nich głosiła ni mniej, ni więcej, jak "Polegli na służbie". Kiedy Gregor posłał mężczyźnie badawcze spojrzenie, ten roześmiał się tylko.

-Chłopcze, chyba nie sądziłeś że złoto za trupy będzie mi zapychać kabzę, co? Nie.- pokręcił głową, wskazując kilka podobnych mieszków leżących na stoliku.- To na wdowy i sieroty. Korona nawet nie myśli ich wspomagać, więc sami musimy robić zrzutki.

Gregor skinął głową ze zrozumieniem. Sam, będąc w pozycji komendanta robiłby dokładnie to samo. Nie z dobrego serca, ale z praktyczności. Strażnik, który wie że ktoś zadba o jego rodzinę po jego śmierci, to strażnik który nie opuści posterunku z powodu strachu o swoich najbliższych.
- Ile zajmie przygotowanie ciał do transportu?

-Chłopcy zaraz przyślą tu parobków, a oni wezmą zawiną ciała w płótna i przeniosą do windy. Rozumiem że nie ma pan gotowego wozu i musimy dać panu własny.- komendant spokojnie ruszył ku drzwiom. Mniej więcej w połowie korytarza obaj minęli kilku ponurych posługaczy, niezbyt zachwyconych swoimi obowiązkami.

- Niestety tak. Zostałem poproszony o wykonanie tego zadania nagle, nie było czasu na przygotowania.
Komendant skinął głową, wyraźnie przyjmując wyjaśnienie Gregora. Już w milczeniu, kontynuowali swoją wędrówkę przez lochy. Ku wyraźnemu zdziwieniu maga, schodzili w dół inną drogą niż wcześniej, nie kwestionował jednakże kompetencji lorda tej twierdzy. Jak się okazało, słusznie, gdyż droga zaprowadziła ich na jedno z niższych pięter twierdzy. Tam czekał już na nich wóz pełen zwłok, przykryty plandeką, powożony przez chudego, wyraźnie przestraszonego, chłopaka. Ukłonił się delikatnie w stronę komendanta na pożegnanie, a następnie wskoczył na kozioł obok szczeniaka. Uśmiechnął się do niego delikatnie, położył mu dłoń na ramieniu, i powiedział cicho.
- Jeśli cokolwiek kombinujesz, spalę cię żywcem. A teraz naprzód, do Uniwersytetu.
 
__________________
Najczęstszy ludzki błąd - nie przewidzieć burzy w piękny czas.
Niccolo Machiavelli
Darth jest offline  
Stary 29-11-2012, 19:33   #79
 
Kizuna's Avatar
 
Reputacja: 1 Kizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodzeKizuna jest na bardzo dobrej drodze
Tajemniczy mężczyzna którego Lancel najwyraźniej się bał, szedł ulicami miasta szybkim i pewnym krokiem. Tsuki regularnie musiała chować się w cieniu, uskakiwać w zaułki lub przystawać z załomami murów, kiedy to śledzony przez nią osobnik obracał się i rozglądał czujnie. Musiał być najzwyczajniej ostrożny, bo lekkie sandały elfki nie wydawały w trakcie chodu dźwięków głośniejszych od biegnącej myszy.

Mimo to dziewczyna musiała nieźle nagimnastykować się, by nie zostać zauważoną. Po kilkunastu przecznicach dotarło też do niej gdzie idzie śledzony przez nią dostawca Lancela. Nigdzie indziej jak do Dzielnicy Świątynnej, gdzie utrzymanie domu było paradoksalnie jeszcze droższe niż na ulicach gdzie mieszkała szlachta.

Kiedy tajemniczy jegomość zbliżył się do bramy pilnowanej przez dwóch strażników, zrzucił z głowy kaptur i swobodnie powitał ich skinieniem głowy. Miał wąską, pociągłą twarz, długi nos oraz siwe włosy zaczesane do tyłu.

Bez problemu wyminął obu stróżów prawa i ruszył w stronę głównego rynku tej dzielnicy, gdzie stał wielki pomnik Cuthberta Sprawiedliwego a bogate domy otaczały plac kręgiem..
Cichutko westchnęła, rozglądając się. Miała kilka możliwości. Pokazanie swojego lica czy medalionu inkwizycji nie było rozsądne. W pierwszym przypadku zostałaby zapamiętana bo nawet jeśli nie piękna, jej twarz była charakterystyczna. W drugim, po prostu nie mogła bo przekazano jej, że była zdana na siebie. Cholernie wdzięczna ta Inkwizycja, już za ten numer praktycznie na samym początku, ta grupa mogła liczyć, że pewnego dnia Tsuki zostawi ich na lodzie. Nie składała żadnych zobowiązujących obietnic lojalności.

Przekradanie się mogło zadziałać, ale można było je polepszyć małą dywersją. Żebrak mógł zobaczyć 3 złote monety, które wpadły do małej miski stojącej przed żebrakiem, a do której zbierał jałmużnę.

-Zrób hałas by ściągnąć strażników. Jeśli nie będę mieć problemów z przejściem to niedługo znowu ci się poszczęści.-

Zarośnięty mężczyzna ubrany w łachmany wytrzeszczył oczy już na widok trzech złotych krążków, które w jego wypadku były obietnicą ciepłego posiłku, gorzałki i może taniej ladacznicy gdzieś w porcie.

Podniósł wychudłą twarz na dziewczynę i uśmiechnął się lekko.

-Skoro panienka tak mówi...

Spokojnie zgarnął monety, włożył w tą część odzieży gdzie nikt przy zdrowych zmysłach nie zapuściłby rąk i ruszył w stronę bramy, trzymając w ręku pustą butelkę po rumie i zataczając się radośni.

"Hoża to dziewoja była!
Wielkie dupsko miała!
Sprośnych rzeczy lik robiła!
Jak o szło dalej, cholera... ?
Z kozą, kurą i krową!"


Piosenka może nie była zbyt zgrabna pod względem rymów, ale dość skutecznie zwróciła na siebie uwagę straży. Żebrak spokojnie podszedł do jednego ze zbrojnych i skłonił się po dworsku, ale z tym charakterystycznym pijackim dygotem kolan.

-Pszepraszam pana...

-Cię?- strażnik zmarszczył brwi, oparł halabardę na ramieniu i skupił wzrok na nędzarzu. Jego kolega zaś opuścił swoje stanowisko pod drugim przęsłem bramy i także podszedł do wesołego pijaczyny.

-Którędy do Białej Latarni? Żem się zgubił...

-Białej Latarni?!

-No tak...

-Przecież to w Porcie Drevis!

-Em... no tak.

-A my jesteśmy w Lantis!


-Cię choroba...- żebrak podrapał się po policzku z udawanym zmieszaniem, wywołując tym samym wybuch śmiechu u strażników.

Spokojnie, z rękoma założonymi z tyłu i trzymając jedną z rąk drugą w nadgarstku, przeszła niewinnie koło straży, trzymając się blisko muru by nie zwracać na siebie specjalnie uwagi.

Tylko czystą siłą woli powstrzymywała się od niewinnego gwizdania.

A po przejściu wznowiła pogoń, poszukując swojego celu. Czyżby to mógł być nawet ktoś z samej Inkwizycji odpowiedzialny za to? W sumie Inkwizycja rekwirowała dobra należące do osób przez nie eliminowane więc mogliby mieć spore magazyny.

I w tym momencie zaczęły się małe schody. Co prawda zagrywka z żebrakiem była całkiem zgrabnym posunięciem, ale jednak dość czasochłonnym. Ale jakby na to nie patrzeć było już grubo po północy, większość mieszkańców Świątynnej spała już snem ludzi uczciwych oprócz...

No właśnie! Kogoś kto w ciągu nocy szlajał się po mieście a teraz najpewniej rozpłaszczał się i przebierał przy słabym płomyku świecy widocznym w oknie jednego z domów.

Po kilku sekundach płomyk zgasł jednak, tylko po to by po minucie rozbłysnąć w wąskim oknie od piwnicy, tym razem z znacznie większą intensywnością, wraz z kolegami. Jakby ktoś niósł wieloramienny świecznik.

Stłumiła mały dreszczyk jaki przebiegł po niej. Cóż, najwidoczniej musi pobawić się w małego włamywacza. Nie to, że miała coś przeciwko, ale nie była olbrzymią fanką włamywania się do czyjegoś domu.

Mus to mus, musiała znaleźć otwarte okno, dostać się do środka, zejść do piwnicy i jeszcze nie dać się złapać.

-Nie ma co narzekać, trzeba popracować... to zdecydowanie nie jest honorowe... rzesz kurwa...-

Samurajka szybko obeszła dom, starając się nie rzucać w oczy. Otwarte okno, uchylone drzwi, niedomknięta szyba... Cokolwiek co mogłoby ułatwić jej wejście do środka...

I było! Dwuskrzydłowa okiennica z tyłu domu, zamknięta na haczyk od środka. Statystycznie nie dało się go uchylić, bez wcześniejszego dopchnięcia okna do framugi i zmniejszenia nacisku drewna na centralną część blokady, ale dla wojowniczki nie był to problem.

Ostre jak brzytwa ostrze jej miecza wsunęło się powolutku między uchylone skrzydła i przy gwałtownym szarpnięciu jej nadgarstka podskoczyło do góry. Haczyk puścił, przecięty idealnie na dwa kawałki. Tsuki zaś spokojnie weszła do pomieszczenia które okazało się kuchnią.

I to nie byle jaką. Jako że mężczyzna który tu mieszkał maczał palce w jakiś niejasnych interesach, nie było dziwnym że otaczał się luksusami. posrebrzane sztućce, wielkie pęta ryb i kiełbasy w szafkach, wyborne wina w gablotach i... butelka Lodowego Wina otoczona sześcioma srebrnymi kielichami o nóżkach i brzegach lśniących masą perłową.

Tsuki była samurajką, ale miała świadomość że głupotą by było pozwolić by takie rzeczy marnowały się po tym jak jej cel wyląduje w więzieniu, jeśli nie gorzej. Dlatego też z nieco cięższą torbą opuściła kuchnię i cicho weszła do salonu.

Zamarła, widząc w półmroku charakterystyczny kształt stojący nad wielkim, kamiennym kominkiem. Kształt lśniący od złota, przypominający jej o domu.

Nie mogła nie uśmiechnąć się na ten widok. Praktycznie ze lśniącymi z radości oczami sięgnęła po figurę, wzdychając tęsknie.

Złota figura przedstawiała potężnie zbudowanego mężczyznę, ubranego w tradycyjną zbroję samurajską wykonanej w sposób piękny mimo powierzchownej toporności, znak klanu stawiającego na czystą siłę. Samuraj klęczał, mając swoją katanę na kolanach co także nie był bez znaczenia. Złoty posążek pogrzebowy.

I jednocześnie poczuła złość. Tego typu ozdobę nie używano jako czegoś co stawiało się na kominku. I definitywnie nie robiło się na sprzedaż dla obcych, a zawsze dla konkretnej osoby. Jeśli figurki nie skradziono przed umieszczeniem jej w grobie, ktoś bawił się w hienę cmentarną.

-Czyjkolwiek grób sprofanowano, niech przodkowie będą ci przewodnikiem.-

Wsunęła ostrożnie figurkę do torby i, dłoń mając silnie zaciśniętą na rękojeści jej broni, ruszyła do schodów prowadzących w dół w ślad za jej celem.

Uchylone drzwi były właściwym tropem. Mężczyzna kręcił się po piwnicy, przerzucał leżące na stole ubrania prosto do torby i co jakiś czas wybierał ze skrzyni stojącej pod ścianą buteleczki perfum, małe karafki wina lub elementy biżuterii.

Tsuki odruchowo skryła się w cieniu za jedną z desek kiedy z głębi piwnicy wyszedł drugi jegomość. Ten nie wyglądał zbyt bogato. Był zgarbiony, chudy i szczerbaty, ubrany w wełniany strój najgorszego sortu i skórzany kaftan. Na rękach miał grube rękawice.

Uśmiechnął się, ukazując duże braki w uzębieniu.

-I jak negocjacje, panie Vogel?

Vogel, jak nazwał go ten dziwny typek, prychnął tylko.

-Idiota który nie zdaje sobie z niczego sprawy...

-To chyba dobrze, proszę pana...

-Tak, tak, tak. Jak reszta ubrań?


-Gotowa do czyszczenia. Mam też sporo biżuterii... Ale niestety sporo jest trefnej.- mówiąc to, sięgnął do torby na biodrze i ukazał pęk łańcuszków i medalionów, w oczach Tsuki na pewno będących sporo wartych.

Vogel westchnął, końcówkami palców przyjął pęk złota i z pewnym dystansem obejrzał go na odległość wyciągniętej ręki, jakby oglądał widowiskowo zdeformowane szczenie którego wolałby jednak nie dotykać..

-Wydłub kamienie i przetop,- zarządził po chwili, rzucając biżuterię na stół. Medaliony poleciały we wszystkie strony, a jeden z nich odbił się pod podłogi i potoczył na skraj cienia, w którym to ukrywała się dziewczyna.

Vogel cmoknął przez zęby.

-Brakuje trochę do pełnego utargu... Musimy iść po nową partię.

Sługus mężczyzny zarechotał tylko, podszedł do ściany i zaczął wodzić po niej wzrokiem, jakby coś na niej wisiało. Po chwili wskazał palcem.

-O, tutaj!- uśmiechnął się szeroko, by następnie zaznaczyć wskazane miejsce kółkiem przy pomocy kawałka węgla.- Wezmę latarnię.

-Świetnie.

Po minucie obaj mężczyźni opuścili piwnicę, gasząc za sobą wiszącą przy progu lampę.

Powoli wyszła z cienia, wprost w ciemność. Oczywiście zgarnęła też upuszczony wisiorek.

Spokojnie podeszła do miejsca gdzie wcześniej stała dwójka mężczyzn i spojrzała tam gdzie jeden z nich wskazywał coś na czymś. Nie było to pouczające zbytnio, ale za to miała przewagę. Jako elfka, widziała w mroku lepiej, a światło gwiazd wpadające przez małe okienko wystarczało by widziała to co widzieć miała.

Najpierw był ten wisiorek, zimny, pokryty czymś co sprawiało że ślizgał się pod palcami Tsuki. Kiedy dziewczyna otworzyła go, zobaczyła wyblakłe częściowo malowidło, ukryte w środku. Mężczyzna, w kwiecie wieku, wąsaty i dobrze ubrany, z dumą trzymający dłoń na ramieniu córki i obejmujący w talii piękną kobietę, najpewniej żonę.

Na wieczku zaś wygrawerowane było krótkie zdanie. "Na zawsze razem". W nagłym przebłysku Tsuki podeszła do stołu i rozgarnęła rzucone nań medaliony, by po chwili odszukać trzy podobne do tego który miała w dłoni.

Wszystkie cztery były identyczne, zawierały tą samą inskrypcję oraz malunek. Wszystkie też pokryte były tą tłustą substancją.

Na ścianie zaś wisiał plan. Plan, który dziewczyna szybko rozpoznała. Była tam, wielokrotnie na patrolach w chłodne noce wraz z Dużym Terrym, strzegąc by nikt nie pojawił się owym miejscu nieproszony.

Był to plan Ogrodu Krypt, cmentarza dla szlachty i arystokratów Lanits. Kółko stało dookoła jednej z większych krypt, a podobne kółka, uzupełnione krzyżykami oznaczały już ponad tuzin innych miejsc spoczynku zmarłych.

Chwila ciszy.

-Kurwa przodkowie mać...-

Ograbiali groby. Hieny cmentarne. Zastanowiła się chwilę i zamrugała. Odłożyła medalion na stolik i przetarła rękami o ścianę, potem w jakąś szmatkę, którą miała i szmatkę wcisnęła w ciemny kąt.

-No pięknie...-


Wzięła kilka głębszych oddechów i spokojnie zaczęła wracać na górę, Tym razem jeszcze bardziej ostrożna niż wcześniej, bo jedna z tej dwójki osób wciąż mogła tam być. W sumie to miała na to nadzieję.
 
__________________
Oczyść niewiernych
Spal heretyka
Zabij mutanta
Kizuna jest offline  
Stary 01-12-2012, 01:54   #80
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Jean Battiste Le Courbeu

Zgrzyt osełki trącej o ostrze był równie niemiłosierny dla uszu gnoma za równo za pierwszym, jak i za setnym razem. Haggard Wyrwidąb, wąsaty i dość szczupły mężczyzna, wydawał się nie dostrzegać morderczych spojrzeń Jeana i Sargasa, regularnie posyłanych mu za każdym razem, gdy z niezadowoleniem oglądał ostrze swojego miecza i rozpoczynał proces ostrzenia go od początku.

W końcu mężczyzna z północnej części Conlimote zamarł z osełką cal nad ostrzem i spojrzał na zirytowanego gnoma i jego kota. Zmarszczył lekko brwi.

-Nie przeszkadza to wam?

Jean zaś westchnął tylko i usadowił się wygodniej na podłodze wozu, w którym to jechali.

Sam wóz zaś był pomysłem Jacoppo, który został gnomowi wyjawiony jeszcze szanowny Le Courbeu zdążył przebąknąć o tym, że banda równie barwna, co ta wyznaczona do „robótki” w magazynie niezrzeszonych złodziei, mogłaby przyciągnąć niepotrzebne spojrzenia.

Dlatego też Jean siedział spokojnie na dość twardych deskach, pomiędzy Jacoppo i Simonem. Ten drugi okazał się młodym chłopakiem z dość niepokojącym zamiłowaniem do ostrych i często niehonorowych broni. Już na wstępie gnom dostrzegł zaostrzone srebrniki wszyte w rondo kapelusza młodzieńca, garotę wbudowaną w bransoletę oraz spory zestaw noży wiszący na uprzęży pod jego kurtką.

Haggard był natomiast dość prostym wojownikiem z góralskiego klanu Conlimote a Jaś… Cóż, Jaś okazał się swego rodzaju niespodzianką. Potężny, barczysty, pasujący do stereotypowego półorka jak znalazł. Dopiero przy bliższym obcowaniu z szaroskórym mieszańcem, Jean dostrzegł dość widoczną pewność siebie u jego osoby oraz dość pierwotną, ale jednak, charyzmę.


W końcu Jaś odezwał się, siedząc wyprostowany naprzeciwko gnoma.

-Twój kot się na mnie patrzeć.

Jean uśmiechnął się niepewnie.

-Em… Przepraszam?

-On ma przestać patrzeć.

-Obawiam się że on robi co chce…

-Ja go zjeść.


Jean zamarł i wytrzeszczył oczy, a w powietrzu niósł się tylko gwar z mijanych ulic miasta oraz stukot kół na brukowanej drodze. W końcu, po kilku dość przerażających dla Sargasa sekundach, Jaś ryknął śmiechem a do wtóru zaśmiali się Haggard, Simon i Jacoppo.

Półork pochylił się, poczochrał kota po łbie i w ostatniej chwili cofnął palce przed pazurami.

-Działa za każdym razem!- zarechotał, trzęsąc się w rozbawieniu. Jak ręką odjął zniknął jego prymitywny dialekt.- Żebyś widział swoją minę! Normalnie jakbyś miał zaraz siąść na tym nieszczęsnym futrzaku, bylebym go tylko do rąk nie dostał.

-Aaaha…- Jean uspokoił oddech i uśmiechnął się lekko. Spojrzał po zebranych, a w szczególności po Jacoppo. W końcu wycelował w niziołka palcem.- Od początku to szykowałeś, co?

-A jak?-
złodziej wyszczerzył się, rozpierając się na swoim miejscu jakby było to puchowe łoże godne króla.- Ale warto było

Sam Jasiek zaś przetarł usta wierzchem dłoni i odetchnął.

-Chociaż, co tu dużo mówić, ten numer nie przeszedłby gdyby nie mamusia.

Gnom starał się udawać zrelaksowanego, ale nie mógł odmówić sobie małego przesłuchania.

-Czyżby to twoja mama była orczą stroną związku twoich rodziców… ?- Jean wzdrygnął się w duchu, zastanawiając się jakim dewiantem był tatuś Jasia, skoro gustował w orczycach. Myśli te rozwiały się gdy Jaś znów zarechotał.

-A gdzie tam! To po niej mam krzepę. Tęga to kobita. Pięćdziesiąt pięć wiosen na karku a wciąż potrafi złapać po jednym prosiaku pod każdą pachę i pójść z nimi na targ!

-A tatko… ?

-Leń śmierdzący i tyle. Ale dzięki niemu jestem taki śliczny.-
mówiąc to, wyszczerzył się prezentując długie kły za równo na dolnej jak i górnej szczęce. Znów się roześmiał, widząc jak Jean cofa się odruchowo.

Pokaz jednak zakończył się, kiedy woźnica podniósł płachtę od strony kozła i spojrzał na swoich pasażerów. Miał nos niczym kartofel, krzaczastą brodę i słomkowy kapelusz na głowie.

-No, panje sefie, jestsmy na miejscu.- szybko okazało się, że nie ma za to dwóch górnych jedynek.

Jacoppo skinął mężczyźnie głową, podał mu kilka sztuk złota i wstał.

-Dzięki.- dopiero wtedy spojrzał na towarzyszy.- Dobra, jesteśmy pod tylną bramą magazynu. Zaraz pewnie będzie tu ktoś z zapytaniem, jaki jest towar. Dobrze by było, jeśli o naszej obecności dowiedzieliby się, gdy będziemy już w środku.

Wszyscy przytaknęli Niziołkowi a po minucie rozległy się kroki. Przez dziurę w płachcie, Jean dostrzegł dwóch dość ponuro wyglądających mężczyzn w burych i zakurzonych kaftanach i kamizelkach ze skóry.

-No, co to jest, co?!- pierwszy podszedł do szczerbatego woźnicy i bez ostrzeżenia chwycił go za kołnierz, kiedy jego kolega ruszył na tył wozu.

Jean musiał przyznać, że wstęp do ich odwiedzin w magazynie przebiegł bardzo sprawnie. W chwili, kiedy bandzior odrzucił płachtę i wytrzeszczył oczy na siedzącą w środku grupę, dłoń Simona zmieniła się w rozmazaną plamę a sam wścibski rzezimieszek padł na plecy, z nożem w oku.

Ten od woźnicy miął więcej szczęścia. Cios pałką w tył głowy w wykonaniu Jacoppo był czysty i fachowy. Gnom uśmiechnął się lekko.

-Dobrze jest pracować z zawodowcami.

Niziołek zasalutował dwoma palcami i jako pierwszy zeskoczył z wozu. Głową wskazał na częściowo uchyloną tylną bramę magazynku.

-Ja i Simon idziemy na górę, będziemy was ubezpieczać. Jaś, Haggard idziecie z Jeanem. Słuchać się go, ma łeb na karku. I wasza w tym rola żeby tam pozostał.

Jaś uśmiechnął się tylko zdejmując z wozu wspaniale wykonany pałasz dzwonowy, zdobny w złocone symbole. Jean zwrócił uwagę na broń nie jednak z powodu kunsztu jej wykonawcy, ale dlatego że samo ostrze było od niego dłuższe. No, dłuższe gdyby nie miał na sobie kapelusza.


Haggard zaś dobył miecza i poprawił puklerz na ramieniu.

-No, panie szefie, czekamy na rozkazy.

Jacoppo i Simon byli już w progu magazynu.


Buttal

Dyliżans był jednym z tych, gdzie liczyła się szybkość ponad wygodę. W gruncie rzeczy nawet wagonik w kolejce górniczej był chwilami wygodniejszy niż niewygodne siedzenia powozu, będące w gruncie rzeczy tylko deskami obitymi skórą.

Torgga zaś przejechał dłonią po twarzy i spojrzał na pracodawcę.

-Naprawdę tylko tyle? Dojechać tam, dostarczyć list i odjechać?- wojownik wzdął wargi i pierdnął nimi malowniczo.- Naprawdę, napierdalałeś się z Rozrywaczem a boisz się samemu pojechać do Kamiennej Baszty?

Buttal wzruszył ramionami a siedzące obok dwa krasnoludy spojrzały to na kuriera, to na jego towarzysza o kwiecistym języku. Torgga łypnął na współpasażera w dość bogatej kamizelce i zmarszczył brwi.

-Znowu się na mnie gapisz.

-Przepraszam.- kupiec czy też ekonom wbił się w swoje miejsce, opatulił futrem i udał że zasypia. Buttal zaś westchnął. Mimo że Torgga był dobrym wojownikiem i kimś, komu w pewnym stopniu mógł zaufać, zwracał na siebie uwagę. A że nie lubił, gdy ktoś wlepiał w niego oczy, pozostała dwójka pasażerów była dość zastraszona. No, przynajmniej zastraszony był ten wyfikowany grubas w wystawnym stroju. Czwarty pasażer, cicho siedzący w kącie wozu z kapturem na głowie po prostu uśmiechał się pod nosem za każdym razem gdy Torgga zwracał się do niego.

I tak cztery godziny od wyjazdu z góry Morr.

Buttal westchnął, wstał i wychylił się przez okno. Dłonią uderzył w burtę wozu, tym samym zwracając na siebie uwagę zbrojnego ochroniarza dyliżansu, siedzącego na dachu. Z perspektywy młodego kuriera wyglądał jak sterta futer, z której wystawała lufa muszkietu.

Wrażenie to przeminęło, kiedy ośnieżony brodacz obrócił głowę i spojrzał niechętnie na pasażera.

-Cię?

-Jak droga? Są szanse na opóźnienie?


-Nie większe niż zwykle.- burknął strzelec, poprawiając na głowie futrzaną czapę.- Śnieży jak zwykle, wieje jak zwykle. Nie wygląda mi to a nic szczególnie niezwykłego…

Buttal skinął głową zniknął w powozie, po drodze zamykając okno. Usiadł na niewygodnym siedzeniu i nasunął swoją czapkę na oczy.

-Mówią, że będziemy o czasie…


***


-Wysiadać, kto musi za potrzebą albo się napić! Postój pół godziny, nie więcej!

Buttal podskoczył na swoim miejscu, wyrwany ze snu gwałtownym otworzeniem drzwiczek i krzykiem woźnicy, który to je otworzył. Kurier spojrzał na niego zaskoczony.

-Gdzie jesteśmy?

-W połowie drogi, w Zajeździe pod Pijanym Niedźwiedziem. No, ruszać tyłki bo nie zawalę dobrego czasu bo ktoś ma problemy z sikaniem!


Bogaty podróżnik wstał z miejsca i truchcikiem ruszył w stronę karczmy. Torgga zarechotał, samemu stojąc już po za dyliżansem.

-Nie wiem jak ty, ale ja żem zgłodniał. A i gardło wypadałoby czym przepłukać.

Mówiąc to, wskazał głową dość przyjemnie wyglądającą karczmę stojąca obok traktu. Przycupnięta przy jej ścianie stała stajnia.



Marco

Wygodne łóżko, cieplejszy pokój, porządne jedzenie i brak konieczności zrywania się na modły o świcie, zmierzchu i północy. Wielu Inkwizytorów nie rozumiało, czemu spory procent uczniów odpadało jeszcze przed przystąpieniem do egzaminów, ale prawda była taka, że mało kto był w stanie przetrzymać dryl narzucany na adeptów akademii. Marco był już od niego wolny. Zdał egzamin, wykonał zadanie, był szeregowym Inkwizytorem. Co prawda ciężkie warunki w akademii niezbyt mu przeszkadzały, a ich zmiana łączyła się z pewnego rodzaju goryczą, ale dopiął swego.

To chyba dobrze.

Na same rozmyślania nie miał jednak o poranku za dużo czasu. Wstał o dość wczesnej godzinie, zjadł proste śniadanie a opuszczając salę jadalną, wpadł na Knotte’go. Mistrz Inkwizytor zmarszczył brwi na widok podopiecznego.

-Gdzie się podziewasz?

-Em… Byłem na śniadaniu…

-Co? W sensie, że jesteś już na nogach?-
zmierzył Eleadorę wzrokiem od stóp do głów, po czym wzruszył ramionami.- Spodziewałem się, że będę musiał cię ściągać z łóżka, ale to nawet lepiej. Bierz sprzęt i chodź. Mamy poważne zadanie.

Marco także spojrzał po sobie. Miał sakiewkę, prosty strój codzienny oraz płaszcz.

-W sumie to jestem gotowy…

Knotte zamarł w pół kroku do zbrojowni. Następnie ruszył do drzwi, kręcąc głową.

-Ale mi się dziwak trafił…

Młody inkwizytor puścił uwagę mimo uszu, idąc za przełożonym.

-A jakie to zadanie, mistrzu?

Knotte skrzywił się wyraźnie.

-Tym razem nie będziesz miał żadnych wątpliwości, co do obiektu naszej pracy, tyle ci powiem…

Eleadora przełknął ślinę i ruszył za przełożonym. Przed budynkiem akademii czekało na nich dziesięciu ponurych mężczyzn w czarnych płaszczach. Knotte bez słowa skierował się wraz z podopiecznym w stronę bramy. Grupa w czerni w ciszy ruszyła za nim, wywołując ciarki na plecach młodego mężczyzny.



Gregor

Ironbridge. Największe miasto na Starym Kontynencie, centrum handlu, przemysłu i rozwoju. Wielka, smrodliwa metropolia pełna przedstawicieli wszelakich ras i zawodów. Czym charakteryzowały się miasta równie duże i przeludnione, co Ironbridge? Chociażby stanem rzek. Przepływająca przez miasto rzeka Promet była jednocześnie głównym ściekiem gdzie wylewały wszystkie tunele kanalizacyjne ciągnące się pod ulicami metropolii. Prawda, nawóz niesiony na pola po za miastem pozwalał rolnictwu kwitnąć, ale za to na ulicach i mostach nie szło wytrzymać.

Dlatego też Eversor westchnął i zasłonił nos oraz usta rękawem. Na szczęście nie było gorąco. W trakcie lata wysoka temperatura sprawiała, że ludzie chowali się w piwnicach, licząc na odrobinę chłodu, a na zewnątrz wychodzili tylko desperaci kierujący się niezwykle ważnymi sprawami. Ale może byłoby wtedy i lepiej? Cholerna droga byłaby wtedy przejezdna.

Zamiast tego wóz z ciałami stał pomiędzy innymi pojazdami zaprzęgowymi, poruszając się z szybkością kilku metrów na minutę. Siedzący obok maga chłopak natomiast wyglądał na kogoś, kto oddałby bardzo wiele by być gdzie indziej.

-Naprawdę, proszę pana, nie moja wina, że jest taki tłok na drodze.

-Milcz i kieruj.-
Gregor westchnął, pomasował nasadę nosa i postarał się uspokoić. Szczeniak przepraszał za wszystko i za wszystkich. Widocznie nastraszenie go na wstępie nie było najlepszym pomysłem, biorąc pod uwagę fakt, że teraz Eversor musiał znosić jego ciągłe przeprosiny.

-Znasz jakieś skróty?- zapytał, po dłuższej chwili milczenia.

Chłopak podskoczył jak oparzony.

-S… Skróty, sir?

-Wiesz, skrót, droga którą jest znacznie bliżej.


Młody woźnica zaczerwienił się, słysząc drwiący ton swojego pasażera i zająknął się jeszcze bardziej.

-Jest kilka bocznych dróżek, sir…

-Więc, czemu nimi nie pojechaliśmy?

-Na Moście Bławatnym jest targ, więc lepiej tam nie jechać, bo możemy ugrzęznąć całkowicie. Na Kowalskiej coś się zapaliło i jest tam straż, ludzie noszą wodę, wszystko wyciągają z domów jakby ich chałupy też się miały zapalić. A Krótka…

-Tak?-
mag spojrzał na chłopaka, licząc w końcu na jakieś konstruktywne informacje.

-Na Krótkiej wolałby się pan nie pojawić.

Gregor westchnął i poirytowany stanął na koźle, rozglądając się. W gruncie rzeczy znał miasto całkiem nieźle, ale jako osoba poruszająca się na piechotę a nie, jako ktoś z wozem pełnym trupów. I właśnie z powodu tych trupów Gregor starał się przyśpieszyć podróż. Prawda, ciała zostały wyjęte z kostnicy niedawno i daleko było im do gnicia, ale cholera jedna wiedziała, jakie choroby toczyły skazańców przed powieszeniem. Grzybica stóp potrafiła wywoływać okropny smród nawet kilka godzin po śmierci nosiciela, a o innych przykrych i smrodliwych naroślach nie wspominając.

Dlatego też mag wstał, rozejrzał się i dość szybko wyłowił w labiryncie bocznych ulic kilka opcjonalnych dróg umożliwiających szybsze dostanie się na Uniwersytet.

Pierwsza biegła przez Ulicę Lordów, prowadzącą przez dzielnice magazynów i warsztatów. Ta trasa była nieco mniej zakorkowana od głównych arterii miasta, więc ślimacze tempo podróży Eversora zmieniłaby na wolne. Drugą opcją była trasa nad rzeką, którą jeździli tylko najwięksi desperacji. Smród bijący od Promet wywoływał zawroty głowy u ludzi a nie raz zdarzało się, że opary z tego szamba płoszyły konie. Była też trzecia droga możliwości, biegnąca przez dzielnice dokerskie. Budowano tam łodzie i statki, które później wodowano w sztucznym kanale i wypuszczano na jeziora i rzeki otaczające Ironbridge.

Oczywiście Gregor mógł też zdecydować nie zmieniać trasy. Siedzący na koźle chłopak zadarł głowę i spojrzał na mężczyznę, mrużąc oczy w przebijającym się przez chmury słońcu.

-Widzi pan coś, sir?


Tsuki

Opuszczenie domu hieny cmentarnej było łatwiejsze niż dostatnie się do środka. Dwóch popędzanych terminami oraz własną chciwością mężczyzn opuściło budynek, zamknęło za sobą drzwi i ruszyło w stronę cmentarza. Tsuki, która wyszła oknem od strony kuchni, zdążyła dostrzec ich sylwetki niknące w mroku nocy.

Sama zaś dobrze wiedziała, co ma zrobić.

Kilkumiesięczna współpraca ze strażą miejską, mimo że obfitująca w częste przeniesienia oraz uwagi ze strony starszych rangą, dała wojowniczce pewną wiedzę na temat miasta, a w szczególności o rozmieszczeniu posterunków na każdej z dzielnic. No bo gdy goniła cię banda podpitych zbirów z jakiegoś gangu, która uznała że fajnie będzie zabić dwóch strażników na patrolu, dobrze było wiedzieć gdzie można liczyć na bezpieczne schronienie oraz wsparcie kolegów.

Dlatego też elfka wyciągając swoje zgrabne nóżki, pobiegła w stronę Placu Pielgrzymów, gdzie stała główna komenda zajmująca się wszelkimi przypadkami łamania prawa w dzielnicy świątynnej. Bez słowa minęła dwóch młokosów pilnujących wejścia i prawie cofnęła się o krok, widząc przybity do wejścia plakat rekrutacyjny.


Znała tę twarz aż za dobrze, chociaż widziała mężczyznę tylko dwa razy. Komendant Główny Stoneface podpisał jej przyjęcie do straży i osobiście wręczył polecenie do Inkwizycji Św. Cuthberta.

Finalnie dziewczyna pchnęła dwuskrzydłowe drzwi, pewnym krokiem wchodząc do środka.

Siedzący za biurkiem dyżurnego chłopak poderwał się, wytrzeszczając oczy.

-Tsuki?!

Dziewczyna westchnęła w duchu, widząc Brandona, jednego z pierwszych kolegów z pracy oraz dość nieporadnego wielbiciela jej wdzięków. Chociaż w sumie to dobrze, że nie wiedział jak do niej zagadać i tylko czerwienił się i jąkał. Nie musiała dawać mu dzięki temu kosza.

I dlatego też bez krępacji podbiegła do biurka kładąc dłonie na blacie.

-Potrzebuję wsparcia. Kogo masz wolnego w komendzie?

-Co… ? Ale jak… ?-
Brandon wytrzeszczył oczy zaskoczony. Tsuki z irytacją złapała go za ramiona i potrząsnęła.

-Funkcjonariusze, Bran! Ilu masz wolnych chłopaków w komendzie!

-Kilku, ale nawet, jeśli byłaś świadkiem przestępstwa, najpierw musisz wnieść oficjalne zgłoszenie. Tsuki, wiesz jak to działa...


Samurajka zacisnęła zęby i ostatkiem sił powstrzymała się od palnięcia tego przepisowego młotka w łeb. Bran był dobrym strażnikiem, szanował literę prawa i prędzej świnie zaczęłyby latać niż dałby się skorumpować. Niestety, jego wadą było zbytnie przywiązanie do przepisów, którymi to bronił się przed światem jak tarczą.

Dlatego też dziewczyna sięgnęła pod płaszcz i wyciągnęła na wierzch Żelazny Krzyż. Chłopak sapnął głośno.

-Cholera… Więc to prawda! Pracujesz teraz dla Cuthbertian! Moje gratulację… !

Tym razem Tsuki nie wytrzymała i pacnęła go dłonią w czoło.

-W imieniu Inkwizycji Św. Cuthberta potrzebuję kilku ludzi do pomocy w ujęciu przestępcy!

-Powód?

-Dowody na grabienie grobów w Ogrodzie Krypt i podejrzenie o profanację zwłok!-
palnęła prawie nie myśląc nad tym, co mówi. Już za samo naruszanie miejsca spoczynku zmarłych w Lantis groziły nie małe konsekwencje prawne. Ewentualna profanacja zwłok była jednak metaforycznym kopniakiem w dupę dla straży.

Bran wytrzeszczył oczy i pociągnął za sznur wiszący przy biurku. Na dźwięk dzwonka z pobliskiej dyżurki wybiegło trzech strażników, dopinających pancerze i zakładających hełmy. Dwóch ludzi, jeden krasnolud.

Brodacz zmarszczył brwi.

-Co się dzieje, kapralu?

-Obecna tutaj Tsuki potrzebuje wsparcia straży przy sidleniu przestępcy oskarżonego o grabież grobów i bezczeszczenie szczątków zmarłych, sierżancie Hammerstab.


Krasnolud łypnął to na elfkę, to na stojącego za biurkiem chłopaka.

-Dobra, niech będzie. Ale jeśli to fałszywy alarm…

-Biorę na siebie pełną odpowiedzialność!-
Brandon wypiął pierś i zasalutował. Następnie spojrzał dziewczynie w oczy.- Śpieszcie się i powodzenia.

Tsuki skinęła mu z uśmiechem głową i biegiem ruszyła do drzwi, prowadząc za sobą swój mały oddział strażników. Już prawie współczuła tym draniom, widząc, z jakim ponurym zacięciem mężczyźni trzymają miecze, a w przypadku sierżanta Hammerstab’a, topór. Prawie robiło jednak wielką różnicę.
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...
Makotto jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 15:07.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172