– Jeszcze wydmucham – odpowiedział krasnoludowi chwacko, jakby podbechtany trochę jego słowami, chociaż argumenty nawet we własnym mniemaniu miał w tej chwili dość liche. Kto zresztą wie, czy nie dlatego wydał mu się ten moment właściwym na porzucenie wreszcie czczego gapiostwa i twórcze włączenie się do zabawy. Chwilę wcześniej nie było wszak na barce dużo trudniej o kawałek liny, a pusta beczka też powinna się bez większego problemu znaleźć... – Niech Konrad przyciśnie tego obsrańca, żeby wyprowadził łajbę na kotwicę – mruknął do Płomiennego, zaciskając z przekonaniem węzły na pękatych klepkach. – Że niby jak pizdnie, to nas wszystkich rozniesie po okolicy. Potem może się tłumaczyć przed swoim kapitanem, że w porcie bili alarm czy jak tam chce. Ale ma tym pudłem wyjść z przystani.
Drugi koniec liny związał w obszerną pętlę, potem zzuł buty i kazał Szczurowi razem z kurtką schować je pod pokładem. Wyłuskane z cholewy zawiniątko ze szlachetnymi drobinkami upchnął w sakiewce, a tę rzucił Gomrundowi. – Przypilnuj, z łaski swojej.
Brzytwę z kolei ukrył w kieszeni portek, chociaż za pas z tyłu zdążył już wetknąć toporek. Jedno i drugie przy pomyślnym rozwoju wypadków tachać powinien co prawda na darmo, ale wolał już oba narzędzia nieszczęśliwie utopić, niż dać się zaskoczyć złośliwym przypadkiem z pustymi rękami.
Przynajmniej o odwrócenie uwagi nie musiał za bardzo się martwić. Więcej zamieszania niż korespondencyjna spółka Sylwia-Erich (z bardzo ograniczoną odpowiedzialnością), mógłby w porcie wywołać chyba tylko spory pożar. Który, zważywszy zebrane do kupy uzdolnienia załogantów Świtu, był swoją drogą groźbą całkiem realną. A i bez tego tak cesarscy żeglarze, jak porządkowi z przystani, mieli na głowie ważniejsze sprawy niż niewinna krzątanina Spielera.
– Jakby z obsrańcem nie szło, rąbcie cumy – rzucił już z cienia na rufie, zanim przełożył pętlę przez bark i z tęgim stęknięciem opuścił niepostrzeżenie barkę.
Bez ciągnącej do tyłu liny potajemna wędrówka wzdłuż wysokiej burty byłaby pewnie łatwiejsza, ale Spieler w zasadzie nie miał wyboru. Z tego co pamiętał, Sylwia nie umiała pływać, a on sam wcale nie radził sobie w wodzie lepiej. Trzeba więc było jakoś skłonić poręczną beczułkę, żeby nie tylko po odejściu galeonu zeskoczyła z pokładu Świtu, ale i podryfowała w stosownym czasie w odpowiednią stronę.
Bo że tak czy inaczej wylądują w wodzie, był w zasadzie pewien. Miał tylko cichą nadzieję, że z własnej woli, bez wiedzy i udziału cesarskiej załogi, za to z dyskretnym wykorzystaniem tej cholernej liny.
Chociaż z każdą durną ozdobą, która została mu w palcach, dziwił się temu niezdrowemu optymizmowi bardziej. I dosadniej.
Ostatnio edytowane przez Betterman : 26-11-2012 o 00:27.
|