Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-11-2012, 19:38   #99
Panicz
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Krew. Krew skapywała na sufit. Źródeł nie brakowało, coraz to nowi uczestnicy zabawy wyciekali szybciutko i wsiąkali w powałę. Kerin skapywała również. Obficie. Wartko. Z gestem. Zamarła ledwie na chwilę. Na widok zmierzających do zderzenia Kumalu i glinianego kolosa. Pobielane sklepienie natychmiast zajaśniało maźnięciem skapującej czerwieni. Moment zawahania wystarczył. Straciła uwagę, osłony organizmu opadły.

Nie zdążyła uskoczyć, niewidzialna siła z impetem porwała ją z ziemi. Zniewoliła żelaznym, włochatym uściskiem wokół talii. Chwytem, który niewidoczny zupełnie oddziaływał aż nadto realnie. Więził i krępował ruchy. Dziewczyna mogła, co najwyżej pomajtać nogami i pokrzyczeć. Rozrabiać z użytkiem bielutkich łapek nie była w stanie.

Ruszyła naprzód. Porwana w niedźwiedzim uścisku pofrunęła w stronę Murzyna. Nieszczęśnik zamierzał się akurat na jednorękiego kolosa i miał za moment skończyć pod jego potężnym, nadkruszonym od dzikiej bieganiny butem. Zamiast tego skończył w powietrzu. Zawieszony i półprzytomny. Skrępowany niewidocznymi więzami wył i wierzgał. I razem z Kerin, równie bezsilny, błyskawicznym lotem pomknął do wiodącego w górę korytarza. Oba kształty wzleciały w górę, zawisły na moment przed odwróconym do góry nogami przejściem i runęły naprzód.

Schody. Czy raczej sufit, odwrócony rolami sufit klatki schodowej. Cegły dudniły pod stopami niewidzialnego kolosa. Tratowani po drodze szabrownicy łamali się z trzaskiem i plaskali, rozpaćkani rozlewając się na stopniach.

Skok. Lądowanie o dziwo nie przyszło w ślad, jak doświadczenie podpowiadało, że powinno. Przyszło potem, później. Wraz z odwrotem grawitacji. Kumalu zaryczał jak najdziksza bestia, Kerin tylko zaklęła czując, jak na czole wyrasta jej siniejący pagórek. Wiele to nie zmieniło. Moc znów poderwała ich w powietrze i poszarżowała z wyjącymi pakunkami przez korytarze, a później ubabrane juchą i pełne trupów foyer. To, że zmieniło się coś poza grawitacją Kumalu zdołał ocenić po zmianie w tonie rozbrzmiewających po holu krzyków.

Krzyki plądrującej świątynię tłuszczy początkowo wyrażały zdumienie i przestrach. Z dominacją tego pierwszego, co w obliczu lecącego dobre siedem stóp nad ziemią czarno-białego duetu zdawało się wcale zrozumiałe. Kiedy krzyki zapachniały bardziej przestrachem i odrazą niż zdumieniem też ciężko było mieć to komukolwiek za złe. Olbrzymi, czteroręki goryl o kiedyś białej, obecnie brudnoczerwonej sierści ściskający w mocarnych łapskach dwoje rabusiów był w zdecydowanej większości przypadków uzasadnionym powodem, by krzyczeć. Zatem darli japy. Wydzierali gardła, wrzeszczeli i w większości spierdalali, gdzie pieprz rośnie.

Demon! Demon! – darli się – Klechy sprowadziły demony na pomoc! Biada nam, biada!

Niektórzy, czy to bardziej moralni, czy może po prostu strachliwi, poodrzucali złupione dobra, na które składało się wszystko, co zdołali oderwać od podłogi: od glazurowanych płytek po wymontowane z fortepianu części. Ci kajali się, ale kajali się w ruchu. Wielce żałując swych niegodziwych postępków w pośpiesznej drodze do wyjścia. Znalazło się i paru takich, którzy ciskali w stwora odłupanymi wcześniej kawałkami chodnika czy drewnianymi odłamkami pociosanych mebli. Ci herosi szybko stracili jednak rezon, kiedy walący do wyjścia girallion zrobił użytek z wolnej pary rąk i porwanej dwójce z nich wycisnął flaki przez dupsko. Reszta zgodnie zrejterowała pokrzykując.

Na zewnątrz robiło się nieciekawie. Na placu strażnicy buzdyganami okładali resztki szabrowników, a nadciągające z dwóch krańców placu, luźne kolumny wojska były dla tlącego się w tym rejonie buntu gwoździem do trumny. Ale! Kto by tam zwracał uwagę na szczuro- czy ogromordych chamów w łapciach i szmatach z konopnych worów odpiłowujących deski z ławek czy odłupujących płaskorzeźby ze ścian kamienic. Nikt, skoro w okolicy pojawiła się TAKA atrakcja. Goryl westchnął. Bardzo po kumalowemu. I przyspieszył, choć powbijane w masywną klatę bełty niespecjalnie ułatwiały jogging.

Byle, kurwa, szybciej – warknął hamując na widok wyłaniających się zza rogu wolnej dotąd alejki gromady żołnierzy. Wystrzelone gdzieś z tyłu bełty świsnęły nad głową, zadudniły o bruk, zakotłowały wzbitą nad nim kurzawą. Nie było czasu. Kiedy jedni zasuwali za potworem, inni naciągali kusze. Cholerny plac. Czwarte, ostatnie ujście zaroiło się od konnych. Kawalerzyści w pełnym rynsztunku. Nie było drogi.

Stwór dopadł do ściany najbliższej kamienicy. Otwory boniowania, pilastry i gargulce dawały oparcie dla zwinnych palców górnych i dolnych kończyn. Wspinaczka szła nienajgorzej, ale kiedy Kumalu z kolejnymi metrami przemierzonej ściany zaczął głębiej wczuwać się w naturę bestii alpinistyczne wysiłki zmieniły się w swobodę poruszania, jakby ktoś w międzyczasie pion podmienił z poziomem. Zwierz skakał od kolumny do kolumny, od balkonu do balkonu. Bełty stukały gdzieś w dole, strącały na bruk porozbijane ozdoby, rozłupywały barwioną mozaikę.

Z góry, ze spadzistego dachu kupieckiej kamieniczki przedstawiał się ponury widok. Prawa strona miasta stała w ogniu. I nie wyglądało na to, żeby ktoś specjalnie przejmował się jej gaszeniem. Lewa, choć tu i ówdzie dymiło się jeszcze, a w paru miejscach walczono z resztkami ognia, trzymała się całkiem nieźle. I nic dziwnego. Korpus ekspedycyjny z Greyhawk i wojskowy garnizon rozlazły się po alejkach z dzikim entuzjazmem pacyfikując mieszkańców, którzy mieli pecha znaleźć się na ulicach w nieodpowiednim czasie. Nie wyglądało na to, by ktokolwiek starał się uderzać tak, by uderzony miał w przyszłości jeszcze jakiekolwiek zastosowanie.

Gnający po dachach gigant nie umknął jednak uwadze dzielnych wojaków i zauważyli go nawet ci, którzy mieli ręce (i naturalnie nie ręce same) zajęte tą częścią populacji, która miała w tym momencie pecha przynależeć do płci pięknej. Bełty i strzały nadlatywały teraz zewsząd.

Kurwa! – ryknął głośno Kumalu, a tymczasowy lokator jego ciała zawtórował mu jeszcze głośniej. Byli na placyku przy ratuszu, kawalerzyści odcinali drogę z tyłu i u północnego wylotu z ulicy. Pociski świstały wokół stwora, parę ugodziło go nawet, ale zwierz nie zwalniał. Zwolnił dopiero, kiedy z dołu rąbnął go jakiś błysk. Magicy, kurwa ich mać – warknęła Kerin, widząc tercet zbrojnych w szatach bojowego oddziału magów z Greyhawk. Grad bełtów zerwał osnowę dachówek spod stóp bestii, ale ona była już dalej. Już wspinała się na samotną, zegarową wieżę ratusza, wysoko ponad mierzącymi z dołu kusznikami, łucznikami i całą resztą miłośników strzelectwa.

I co, koniec? Nie bardzo widzę, jak mielibyśmy się stąd zabrać... – chłodno zauważyła coraz bledsza Kerin. Kumalu zawtórował jej rykiem. Girallion zaś chwycił za wskazówki zegara i zaczął z wysiłkiem manewrować przy wbudowanej w wieżę tarczy mechanizmu. Odrobina czasu... I sama zobaczysz – odwarknął.

* * *


Niewiasta! Porwał niewiastę!
Jasnowłosa! Porwał tę nimfę, potwór niegodziwy!
Bestia, dopaść ją! Zabić!

Żołdacy zdzierali gardła przekrzykując się nawzajem. Najgłośniej darli się ci, którzy akurat nic zrobić nie mogli, bo ich rynsztunek nie przewidywał broni dystansowej. Ci, którzy mieli co robić zachowywali się, jakby spokojniej. Krzyczenie i wymachiwania łapami słabo sprawdzało się przy celowaniu z kuszy czy łuku. A co dopiero przy czarowaniu. Wystarczył jeden nie taki ruch i...

Aura jest jasna, to przyzwanie. Siódmego stopnia, magia konjuracyjna... – czarnowłosy, ciemnoskóry brodacz kreślił w powietrzu dłońmi skomplikowane wzory i schematy.
Nie ma czasu, zobaczcie, co robi z tym zegarem... Moje zaklęcia ewokacyjne nie mają takiego zasięgu, nie jestem przygotowana – rudowłosa, krótko ostrzyżona kobieta zagryzła wargi.
Trzeba to odesłać... Odesłać ścieżką astralną, póki czas. To nie jest zwykła konjuracja, aura nosi wyraźnie znamiona manipulacji astromantycznej... – siwy, garbatonosy dryblas w czarnym szako wyrzucił z przypasanej do pasa tuby na zwoje szereg pergaminów – Szybko, pomóżcie szukać. Astralne odesłanie...

***

Zegar trzasnął, żelazne nity ustępowały powoli. Bełty zaszczekały na ratuszowej wieży, rozłupały kilka cegieł. Któryś drasnął Kumalu w ramię, przeszedł przez miękkie. Ogromna zegarowa tarcza wystąpiła z niszy. Goryl skrył Kerin i swą niedawną powłokę za plecami i zamierzył się z nowym orężem, wyginając gotów do rzutu niczym dyskobol...

* * *

Tu! – magiczka wskazała pożółkły papirus zalany czarną mączką literek.
Dobra... – siwy wziął zwój w łapska, rozwinął – Kurwa, splamiony... Może dojść do spaczenia... Wspierajcie mnie telepatycznie, będę potrzebował kontroli...
Jasne... Ale szybko – rzucił śniady otaczając całą trójkę obłym okręgiem fioletowego światła.

* * *

Rzucił zegarową tarczą, jak najwprawniejszy dyskobol. Jak profesjonalny miotacz. Jazda! – wypalił i razem z żywym ładunkiem wyrwał w dół, gdzie jego pocisk miał właśnie rąbnąć wykaszając spory, blokujący drogę oddział z magikami na czele. W tym chaosie, z czarodziejami martwymi... Ucieczka znów stała się opcją.

* * *

Zwój zajaśniał, sczerwieniał, jak papier rzucony między rozżarzone węgielki i spłonął. Rozsypał się w proch. A moc buchnęła żywym ogniem, aż całe trio magików odrzuciło o trzy stopy w tył. Ale to już nie mogło im pomóc. Ich czas nadszedł.

W obliczu ciężkiej, metalowej tarczy zegara, która przetoczyła się po całej trójce, skoczyła dalej, wpadła między konie wzbudzając panikę, rozpędzając przestraszone zwierzęta, obalając na ziemię, tnąc.

* * *


Kumalu, Kerin i ich wijący się w gorylim uścisku przyjaciel lecieli w dół. Zegar staranował żołnierzy w dole, rozbił szyki, otworzył drogę do szybkiej przebieżki przez plac. Dał tych kilkanaście sekund przed ostrzałem z bliska, mamiąc ucieczką. Lecieli w dół. Po czerwonych dachówkach w dół, na bruk, kocie łby i chrzęszczących kolczugami żołnierzy.

I dalej lecieli w dół. W zieloną, liściastą matnię. Liście chlasnęły po twarzach, pacnęły po plecach i klatkach. Gałęzie i liany zawirowały. Czarna, wilgotna ziemia rąbnęła ich aż zadzwoniło w uszach.

Leżeli na czarnej, rozoranej kupie wilgotnego błocka. Wokół były figowce i drzewa kauczukowe, liany i dzbaneczniki, fiołki i orchidee. Wszechogarniająca, kłująca w oczy zieloność, tu i ówdzie tylko roziskrzona kwiatowym kontrapunktem. Jasnowłosa, szczupła dziewczyna gramoliła się z ziemi otrząsając się z obrzydzeniem z obłażących jej ciało mrówek. Czarnoskóry, muskularny mężczyzna trzymał się za obolałą łepetynę opierając o spróchniały pniak, bacznie obserwowany przez igrające z kolorami jaszczurki. Wielka, gorylowata bestia o czterech łapskach powoli podnosiła się z wybitego w glebie leja.

Kumalu i Kerin spojrzeli po sobie w myk łapiąc, że sprawy wróciły na normalny tor. Jednak... Ta zieloność wokół. Kolorowe jaszczurki, pręgowane węże, skrzeczące papugi. To... Było wielce niepożądane. Jeszcze bardziej niż czteroręki girallion, który w końcu zerwał się na nogi i niepomny na wspólne przygody z duetem awanturników zaryczał dziko. I ruszył ku dwójce nie pozostawiając, co do swych zamiarów żadnych niedomówień.

Ruszyli natychmiast, przebierając kulasami, ile tylko zostało im w nich sił. Zieleń zlewała się w jedno, kształty w biegu stapiały w jednolite tło. Lecieli jak na skrzydłach, a strach dodawał im sił. Słyszeli dudnienie w tyle i trzask pękających drzewek i krzewinek. Ale w końcu musieli przystać. Dżungla urywała się. Urywała się gwałtownie na skalistym, równym jak rżnięty żyletką klifie. Urywała się chwilowo. Bo dalej, kilkaset metrów niżej znów była wszędzie. Była wszędzie za plecami. I po obu stronach. I jak stercząc na krawędzi klifu szybko ocenili po pobieżnym rzucie oka w dolinie przed nimi. I wszędzie indziej. Wszędzie w ogóle.

Chyba sobie, kurwa, żartujesz...


KONIEC

 
Panicz jest offline