-
Aaaaaaaaa!!! - Ink walnął o glebę wystraszony intensywnością kolorów, zapachów od tej cholernej ziemskiej przyrody. Co to za szajs?! To tego nie był przyzwyczajony. Ani w Australii, a tym bardziej w Nowym Jorku. Nie wspominając już o swojej rodzimej planecie! Jak oni mogli żyć w otoczeniu czegoś takiego? Nie licząc tego, że żyją dzięki temu i tlenowi przez to wytwarzanemu. Nie dość, że brzydkie, to jeszcze zawadza. Okropieństwo. Nienawidził tego. Nienawidził tego kto to wywołał. To już nienawidził tego czegoś co rzuciło w niego odłamkami, tego czegoś co przywołało na niego rośliny i całej ziemskiej roślinności. Wszystkim im się dostanie.
Ciekawe kim były te dwie blond rzeczy, które cudem uniknęły jednego z odłamków stworzonych przez Inka. To pewnie te cudaczki tak próbowały go urządzić. Przeklęte, głupie, chamskie, niewychowane, durne i nieudolne ziemskie śmieciowe rzeczy. Szkoda, że nie znał przekleństw w angielskim języku, sargański jakoś tu nie pasował.
Westchnął ciężko. Trzeba się uspokoić.
Słońce prześwitywało przez luki pomiędzy gałęziami. Ziemskie, organiczne formy życia uznawał to za ładne. On za ohydne. A ohydę trzeba palić! Tępić!
Emisja promieniowania widzialnego i rozniecamy ogień za pomocą nagrzania powietrza, które wprawia w ruch rozbłyski świetlne. Palić! Spalić wszystkich!
No oprócz Kyr'Weina. No i tego Jack'a.
Ink miał szczerą nadzieję, że teraz to ktoś inny się wkurzy.