Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-12-2012, 15:31   #44
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Sen Willama
na Czarnym Zamku




Śnił o otwartych przestrzeniach, bieli śniegu nietkniętej żadną stopą. Pędził przez nie gładko jak brona, jego oddech parował, płuca pracowały jak miechy. Jego bieg był niestrudzony i silny, a nozdrza wypełniała woń ofiary.

Mięso.

Dzisiaj będą jedli, a potem będą powracać do truchła raz po raz, aż na śniegu zostaną tylko ogryzione do czysta kości.
Dzisiaj nie był już samotny, nie polował sam.
W cieniu drzew mignął mu smukły kształt, sprężyste ruchy wzbijały fontanny śniegowych iskierek.
Jeszcze tylko ostatni wysiłek, a najedzą się obydwoje.
Biegnie już. Młodsza i szybsza niż on, i głupsza, niestety, zbyt pewna siebie, mało doświadczona. Popełni jeden błąd i ofiara się im wykmnie. Ale to nieważne. Następnej nocy zapolują znowu, a ona będzie już mądrzejsza.

Usłyszał tylko cienki, krótki pisk, gdy śnieżny bawół, którego ścigali, zawrócił i przebiegł po jego dziecku, miażdżąc kręgosłup.

Stał na polu śniegu z zawiniątkiem skór w ramionach. Nie poruszył się nawet wtedy, gdy znieruchomiała, stężała mu w ramionach i zawisła w nich zimnym, nieruchomym ciężarem śmierci. Nie poruszył się. Nie było po co. Dobrze pamiętał, jak to jest iść z tym nieruchomym ciężarem, pamiętał każdy krok i drganie włosków na wilczurze, w którą ją owinął, gdy przytulił ją ostatni raz i zasłonił jej twarz. Ciężar w jego ramionach zelżał i Willam zrozumiał, że trzyma już tylko pęk wilczych skór.

Drzewa patrzyły i milczały.

- Ojcze! - rozległ się za nim mocny głos. Głos kobiety, którą jego córka nigdy nie będzie mogła zostać. - Ojcze, już czas nam w drogę!

Willam


- No więc... - poinformował się Willam uprzejmie. Trochę uprzejmości w kontaktach z kobietami, zwłaszcza wyspiarkami, nigdy wszak nie zaszkodzi. Konieczne jest tylko odpowiednie dobranie proporcji, jakby powiedział maester Aemon. Toteż Willam Snow cały boży dzionek dobierał proporcje pomiędzy: dobieraniem się do kobiecych skarbów Erin Crowl, bezwzględnością wymagań co do dalszego przebiegu sprawy zwiadu Benneta oraz uprzejmością wobec samej Erin oraz całej bandy Skagosów.

I chyba dobierał dobrze. Bitka wybuchła tylko jedna, za to całkiem widowiskowa, ale zejść śmiertelnych po żadnej ze stron nie było. Zresztą, jeden z dwóch wrońców, którzy oberwali, oberwał przypadkiem i w zamieszaniu, a drugi z głupoty, bo się durnowato w nie swoje sprawy wepchał. Erin promieniała szczęściem i cały czas twierdziła, że ją w dole trzewi kuje, znak niechybny rychłego stanu odmiennego. Tyr Rork co prawda potrząsł mu pięściami przed twarzą, jak się korytarzu sami spotkali, ale tylko po to, by mu zapowiedzieć, że jeśli zmajstruje małej Crowl kalekiego bachora, to owego bachora znajdzie na swoim progu rychło po rozwiązaniu. Tę gardłową i jakże poważną sprawę rozwiązała wieść o przybyciu Erlanda Szepczącego, świętego męża ze Skagos. I Tyr, i Erin twierdzili, że jak Erland pobłogosławi, to z łona kobiety, którą polecił bogom wyskoczy ani chybi wielki wojownik i prawdziwy bohater, albo dziewoja, dla której twarzy klany będą wszczynać wojny, więc wszystko będzie w porządku! Nieśmiałe sugestie Septy, że z łona kobiet, pobłogosławionych czy też nie, na ogół wyskakują czerwone, wrzeszczące i srające niemowlaki, a nie żadni bohaterowie czy piękności, skończyły się tak, że został zakrzyczany, bo się jako wrona nie zna na niczym w ogóle, a na bachorach to już w szczególności.

- No iiiii... - naciskał Willam, a Erin wyszczerzyła zęby i zaczęła ściągać skóry przez głowę.
- Ja nie o to! - zaoponował ostro i złapał ją za ręce.
- A o co, Willamie? - zagruchała Skagijka. - Twój ptak, wrono, ma inne zdanie!
- O Jakyma pytam się! Co planuje! I więcej nie zapytam, zabieraj ręce!
- Ach, dobrze – westchnęła niepocieszona i pociągnęła nadąsanym tonem obrażonej księżniczki. - Jakym podumał, podumał, i wymyślił. Że wasze zaginione wrony utłukli Magnarowie, jego klan. Tedy on to bierze na siebie. Chce wam zapłacić pogłówne, ale musisz podać cenę za każdą martwą wronę. Jakym jest bogatym człowiekiem, tedy i sobie nie żałuj, Willamie. Poza tym, Jakym nalega, żebyś tak to z Pająkiem załatwił, żeby na nim się wszystko skrupiło, a... reszty nas nie tknęło. Powiedział, że z jego klanu byli ci, co przeciw wam wystąpili, to i on jako Magnar jest gotów za nich odpowiadać. Pójdzie pod Pająka sąd, jeśli tak postanowicie. Ale żeby i do Moruad poszło, że on dowodził, i za jego rozkazem śmy się tajniaczyli z tymi zabitymi...
- Erin, hm. A co ona mu zrobi?
- Utopiłaby w przeręblu, ale na Długim Kurhanie nie ma gdzie. Powiesi pewnie. Albo żywcem pogrzebie – oznajmiła Skagijka wypranym z emocji głosem.

***


Uwięziony wilk patrzył nieruchomo i zbyt mądrze jak na zwierzę. Z początku rzucał się w klatce i wył. Teraz leżał spokojnie, i tylko przez kraty śledził swym jedynym okiem nadchodzących. Podane mięso przyjął z godnością króla jegomości i położył się znowu.

Zbierał siły i czekał.

***


Gdyby Willam miał przyznawać nagrody za bycie najbardziej marudnym, tym razem palmę pierwszeństwa przyznałby Wiotkiemu, i to nawet ponad nowym rekrutem, Eddem Tolletem. Błotniak dopadł go w stajni niedługo przed kolacją i zaczął tak jękliwie rozpamiętywać swe oddanie dla Jorana Lannistera - który bez niego ani na koń nie wsiądzie, ani posłania nie przygotuje, ani w ogóle własnej dupy nawet oburącz nie odnajdzie, że Wiotki, dla dobra Straży, rzecz jasna, musi cały czas być obok i służyć Lannisterowi pomocną ręką – że Willam miał szczerą ochotę dźgnąć zwiadowcę widłami do gnoju. Spokojnie i łagodnie jednak wytłumaczył, że Lannistera sprawa, kogo chce zabrać ze sobą. Na co Wiotki, również spokojnie i łagodnie wyłożył, że Septa dowodzi, i jak Septa powie, tak będzie.
- Ktoś go otruł, Willam! - błotniak złapał się za głowę i wbił w Septę błagalne spojrzenie – Zajebę sukinkota! Ale muszę być przy nim! Willam, zabierz mnie do Wschodniej z wami!

***


W drodze do wspólnej sali mignęła mu dumna sylwetka ser Wyntona Stouta, a zwiadowca uniósł prawicę i zaprosił go do wspólnego stołu. To, że ser Wynton ma w zwyczaju nawracanie na Siedmiu nad gulaszem, było wiedzą powszechną, toteż stary rycerz na ogół jadał sam. Septa jednak daleki był od podania tyłów. Już lata temu, w krótkich, choć ostrych słowach przedstawił Stoutowi swoje stanowisko odnośnie wiary, a teraz zbierał tylko profity... Za swojej kadencji w Straży przeżył już dwóch septonów – a każdego z nich ser Wynton uświadamiał przezornie, czego z Septą nie wolno i z jakiej przyczyny.
- Podobno szukasz srokatej klaczki, Willamie? - rzucił Wynton znad miski.
- A szukam!
- Ekhm. Mówiłem, że się zorientujesz...
- Zorientowałem się już! - Septa postanowił iść w zaparte.

Stout westchnął. Zaznaczył, że Willam będzie szczęśliwy, jak już ten źrebak się narodzi, bo ani chybi srokaty będzie. Od słowa do słowa wyszło, że kilku zwiadowców oraz Denys Mallister zawiązało mały koński spisek, mający za szczytny cel wbicie szpili dowódcy Wschodniej Bettleyowi – bo się szlachciura zbyt obnosi z tymi swoimi srokaczami. Tedy bez pozwoleństwa osobistego Willama wyprowadzili srokatą kaczkę Mallistera i zostawili podczas wizyty w Winterfell, aby również srokaty ogier lorda Starka wskakiwał na nią aż do skutku...
- Nie powiem, żeby to było mądre – wyznał ser Wynton bez większych oporów – ale sam powiedz, Willamie, czy to się godzi tak ze swoim pochodzeniem i bogactwem w czerni obnosić?

- A jak tam nowy septon? - Willam zmienił płynnie temat, ale miana spiskowców zakonotował sobie w pamięci na zaś.
- Młody – westchnął stary rycerz. - I przerażony zimą... ale ma gadane, nie powiem. Wyprosił u Baratheonów nowe posągi Dziewicy i Matki, jutro będzie procesja. Nalegał, abyś prowadził kawalkadę...
- Aha. Nie mogę.
- Tak też i mu rzekłem, Willamie – odparł rycerz łagodnie – Że Septa a septa pod ramię nie chodzą, i nie dla pobożności twej cię tym przezwiskiem ukoronowano. I że jeśli rzecz idzie o dziewice i o matki, to nie masz im nic naprzeciw. Ale gustujesz w niewiastach będących raczej pomiędzy jednym a drugim stanem...

Erland


Ludzie kłamią z setek różnych powodów. Czasami dlatego, że nie mają pełnego oglądu sprawy. Czasami dla zabawy lub dla pięknej historii. Czasem rozmyślnie i zimno, aby uzyskać coś dla siebie. Czasami aby chronić siebie lub innych.

Hwarhen łgał biegle i z dużą swadą, i może Erland poszedłby na to, gdyby nie uderzyło go podobieństwo zachowania wojownika do Moruad. Mówią, że cała siła idzie zawsze z nasieniem ojca, ale mądrość każden jeden człek wysysa z mlekiem kobiety, która go karmiła. Erland zawsze przychylał się do tego przesądu, zbyt wiele widział i doświadczył przykładów, które za tym przemawiały. Mleczne rodzeństwo zawsze łączyły silne więzy, których naturę znali tylko bogowie – człowiek mógł tylko patrzeć i dziwować się, że dwójka ludzi z różnych rodziców zrodzona myśli, mówi i postępuje niczym odbicia w tych zamorskich cudeńkach, które południowcy zwali zwierciadłami.

Znalazł Tyrię i Hwarhena w kącie dziedzińca Czarnego Zamku. Stali obok siebie wsparci o kamienną ścianę i poszeptywali coś do siebie, Hwarhen kręcił głową i chyba wzbraniał się.
- Co knujecie? - zapytał Szepczący, a Hwarhen odsunął się od Tyrii, wywrócił wymownie białkami oczu i skłamał. Skłamał tak, jak łgała Moruad – zawsze wplotła w sprawę bogów, i zawsze kończyła łgarstwo dziarskim wezwaniem do działania, które miało zająć okłamywanemu ręce i zbić z tropu, odsunąć od prawdy.
- My? - warknął Bez Żony. - Bym chętnie poknuł, ale wilczyca woli się kłócić! Tyrii się coś na um rzuciło i chce bogów przebłagiwać! Chce, żebyśmy ofiarę złożyli za pomyślność naszej wyprawy. Mówię, że kupię od wron kozę, ale ona obstaje, że wołu! Powiedz jej, Szepczący, że bogom wystarczy koza!

Hwarhen sapnął bardzo udatnie rozeźlony i zaplótł ramiona na piersi.
- Przemów jej do rozumu, może ciebie posłucha. Babskie strachy! Chcesz mnie zrujnować! - oskarżył Tyrię i zacisnął zęby. Trwał tak przez chwilę i gapił się w noc. - Jak już przybliżysz wilczycy wolę bogów, Erland, spróbuj dotrzeć do Qhorina – kontynuował skwaszonym tonem. - Takie plotki słyszałem, że zachorzał poważnie i bliski śmierci był. Moja siostra pasy z nas drzeć będzie, jak się nie wywiemy o sprawie dokładnie. Skaranie boskie.

Iście prawda to była. I naprawdę skaranie boskie. Ostatnim razem, jak tej wronie piórka dzicy przycięli, Moruad pognała na Mur jak stała i w takim tempie, że nie oglądała się nawet, czy jej przyboczni biegną za nią – w rezultacie Tyria i Hwarhen zostali na Skagos, przez dwa księżyce, dopóki siostra magnara nie wróciła, oskarżając się nawzajem o niedopełnienie obowiązków.

- Jak coś mu grozi, to ona własnej głowy zapomina – ciągnął wojownik i kontrapunktował wypowiedź spluwaniem w pośniegowe błocko. - I głupstwa robi. Jeszcze na wojnę pójdzie, jak jej wściek uderzy, i wron namorduje, zanim się opamięta... Jesteśmy tu po to, aby wojny nie było. Z żadnego powodu. Więc, do cholery, zrób coś Erland!

***


Tę starą, zbielałą już bliznę na czole Jakyma Magnara, chowającą się za linią posiwiałych włosów, lata temu pozostawił topór Erlanda. Szepczący próbował sobie przypomnieć, o co wtedy sprawa szła – o łowiska, ziemię, obrazę czy zemstę, czy jeszcze coś innego – jednak dawne wojny klanowe zlały mu się już dawno w jedno pasmo mordu i krwi, z którego ciężko było wydobyć szczegóły. Pamiętał tylko krzyk i cios, krew zalewającą oczy wojownika z klanu Magnar i kapiącą na zawieszony na jego piersi naszyjnik z monet, Jakyma osuwającego się do klęku, i że potem rozdzielili ich walczący.

Dziś Jakym klęczał przed nim ponownie, tym razem prosząc o błogosławieństwo.

Cokolwiek to było, dzisiaj to już nieważne – pomyślał Erland. Dawne wojny nie mają już znaczenia, kto zginął, ten martwy, kto przeżył, temu zabliźniły się już rany.. Jego ręka, której bogowie odebrali już siłę, która pozwoliła mu wówczas wyprowadzić cios, spoczęła na siwych włosach Jakyma. Obydwaj się postarzeli, i bliżej już byli kresu swych dróg niż ich początku.

Gdy zaś zasiedli do kielichów i Jakym przemówił, okazało się, że koniec starego wojownika z klanu Magnar jest wręcz na wyciągnięcie ręki, tak bliski, że niemal można wyczuć zapach krwi. Erland popijał i słuchał o wyprawie za Mur, na którą Moruad wysłała grupę Crowlów i Rorków – czyniąc Jakyma dowódcą, aby zdobyli dla Straży konie. Dała im złoto i sól, aby mieli czym płacić dzikim. Echo w tunelach Domu Żywego Boga rozbrzmiewało pod czaszką Szepczącego, jakby w tej jednej chwili przeniósł się z Czarnego Zamku na Skagos. Wiedział doskonale, skąd Moruad miała to złoto.

Słuchał o długiej drodze i o wieściach zza Muru, o uciekających przed mrozem na południe dzikich plemionach, wielkich i małych wodzach zawierających w cieniu zimy sojusze i wszczynających walki. Imię Raymunda Toczącej się Czaszki sprawiło, że drgnęły mu dłonie trzymające puchar. To był ktoś, kto mógł zmienić wszystko... i Erland wiedział, że jeśli Czaszka zacznie działać, zawsze zrobi to na pohybel wronom, bo niczego nie nienawidził tak mocno jak Straży.

Potem zaś Jakym opowiedział o Magnarach, których spotkali za Murem. Magnarach, którzy nie byli tam z polecenia Moruad. Magnarach, którzy zamordowali kilku zwiadowców.
- Winienem był ich w pęta wziąć wszystkich – mówił Jakym z tym szczególnym spokojem, z jakim starzy ludzie traktują swe własne błędy – ale gniew mnie zaślepił i wściekłość. Winienem był może od razu przyznać się wronom do wszystkiego – alem uznał, że lepiej dla sprawy zmilczeć, że i tak nikt się nie dowie. Stało się inaczej... Nic to, Erlandzie. Kazałem już rzec Pająkowi, że biorę to na siebie. Zapłacę wronom pogłówne i pójdę pod ichni sąd, jeśli Lord Wrona będzie chciał krwi, dostanie moją. Co im tam za różnica, jakiego Magnara zetną. Żaden cień nie padnie na Moruad. Nasi na Długim Kurhanie będą bezpieczni. Ty zaś rzeknij Moruad, że zrobiłem wszystko, co tylko było w ludzkiej mocy. I nie zapomnij o mnie w modlitwach... źle, że tu złożą moje kości, ale pewnie to mi było przeznaczone. Tyle dobrego, że będę leżał po lepszej stronie Muru... - Jakym zaśmiał się nagle i równie nagle spoważniał. - Uznasz to za bajania stetryczałego dziada, Szepczący, ale powiem ci i tak. Złe sny miałem za Murem. Złe, ciemne i zimne. Nigdym się tej ziemi nie bał, nawet jako smark, gdy dziad mój mnie na wyprawy zabierał, a teraz napawa mnie lękiem. Odetchnąłem, gdy nas Willam Snow przez bramę przepuścił. Moruad zawsze gadała, że Mur musi być chroniony. Słuchałem, bo słuchać trzeba – ale teraz, Erlandzie, teraz jej wierzę. Mur musi być chroniony. Zważ jeno, przez kogo, bo nie każdy nada się. Kto będzie lepszy? Słaba, miernie dowodzona i nieliczna Straż, czy Moruad, magnar Skagos... i Królowa na Murze?

***


- Kłuje mnie w trzewiach! - oznajmiła Erin, po raz kolejny, i złapała się obnażony brzuch, by pokazać, w którym dokładnie miejscu kłuje. Po jej nagiej skórze pełzały smużki dymu z wonnych ziół, które Szepczący zapalił w małej miseczce.
- Kłuje ją – poświadczył Tyr Rork i wyszczerzył spiłowane zęby. - Pomacaj, Erland, i błogosław!

Erin leżała wyciągnięta na stole z przydziewą zadartą aż na piersi, a Tyr Rork promieniał wszystkimi odcieniami szczęścia, jakby sam bachora zmajstrował. Bo o tym, że bachor, na którego tak liczyli, oprócz Tyra ma jeszcze trzech domniemanych ojców, powiedzieli mu zanim jeszcze przystąpił do oględzin. Tę jedną cechę Erland cenił wysoko u własnego ludu, bo stawiała skagoskie klany wyżej niż południowców. Dla Skagosów dziecko zawsze było szczęściem i darem bogów, kochanym niezależnie od okoliczności, w jakich je poczęto. Na Skagos nie było pogardzanych bękartów. Tyr wychowa dziecko Erin jak swoje własne, potem najwyżej będzie jej lepiej pilnował, by doczekać się potomka, którego będzie pewien.

- I co, jest? - warknął zniecierpliwiony Rork.
- Coś jest – przyznał Erland i rzucił kości na stół obok biodra Erin. - Chłopiec.
- Wolałbym córkę – westchnął Tyr.
- To sobie zrób! - odparowała Erin ze stołu. - Wujaszku, co jeszcze widzisz?
- Będzie duży i silny – rzekł Erland i zamilkł.


Kości mówiły, że chłopiec będzie duży i silny. Mówiły też, że zginie od ukąszenia pszczoły. To nie była dobra śmierć dla wojownika. Z drugiej strony, była to dobra wiadomość. Przed nimi było kilka lat zimy, a w zimie pszczoły śpią. Zatem dziecko winno urodzić się bezpiecznie i przejść przez kilka pierwszych lat życia, w których zbyt wiele tych małych istnień zabierały choroby i mróz.

Roddard


Wspólna sala huczała od dziesiątek podniesionych głosów, i w głowie Roddarda takoż huczało. To jego bowiem bracia opadli, obsiedli wokół i nachalnie napastowali o szczegóły ożenku Toczącej się Czaszki z Moruad Magnar. A on szczegółów nie znał... Oczywiście, został z tą awanturą sam. Mort, od którego – bo od kogoż by innego – ta wieść wyszła i w szybkim tempie rozpełzła się po całym zamku, złapał swojego szczurka i zrejterował pośpiesznie. Twierdząc jeszcze perfidnie, że w imię obowiązku – bo razem z Mance'm ma wartę przy chlejących w Bastionie Skagosach.

Łeb Roddarda Worsworna huczał od setek pytań, aż wreszcie spuchł jak bania i począł napierdalać tępym bólem, właściwym tym, którzy chcieli odpocząć i należał im się odpoczynek, ale im bliźni nie dali. Oczywiście, teraz wszyscy byli najmądrzejsi i powoływali bogów i ludzi na świadków, że rok, dwa, a nawet pięć lat temu mówili, że ze Skagijką same kłopoty będą – i oto masz! „A nie mówiłem!” - powtarzało się najczęściej. A zaraz potem: „Wojna!”. I przebijało się przez te głosy także i takie stanowisko, że choroba Półrękiego była ani chybi karą bogów. Karą za paktowanie ze Skagijką, karą za zdradę Straży. Że cierpiąc, cierpi słusznie i nie bez przyczyny...

Kruk nieoczekiwanie znalazł też sam siebie na cenzurowanym. Poszło rzecz jasna o wilka, który obecnie leżał sobie w klatce w szopie za oborami, ale zanim Septa go do tej klatki wpakował, zdążył ugryźć jednego z braci. I wszyscy uważali, że to Roddarda wina, bo to on go przepuścił przez tunel. Najdziwniejsze było to, że oskarżali go o to wszyscy – oprócz tego, który miał do oskarżeń największe prawo – czyli ugryzionego w dupę Krane'a. Zarządca, gdy go Roddard odwiedził w lazarecie nie miotał przekleństw ani nie nazywał Roddarda obelżywymi słowy. Twierdził za to, że sam wilka głupio sprowokował, i gdyby go nie zaczepił, nic by się nie stało. Wilk zresztą wyglądał na niebywale spokojne bydlę. Z początku miotał się w klatce i wył tak, że słychać go było w najodleglejszych salach zamku, ale rychło zrezygnował i leżał w klatce spokojny i cichy.

Roddard kołysał głową nad kielichem i brał na klatę wszystkie oskarżenia. Zdążył już obrócić w myślach każdą chwilę ze spotkania ze zwierzęciem... i gdzieś w głębi swego własnego serca znalazł pewność, że postąpił właściwie. Może nie mądrze, ale słusznie. Tak, jak postąpić należało. To zwierzę było posłańcem starych bogów. Jeśli chciało dostać się na południe, należało je przepuścić.

Nie odnalazł jednak tej pewności, jeśli chodziło o ostatni rozkaz Lorda Dowódcy. Wśród dziesiątków pokrzykiwań próbował wyobrazić sobie, jak na przedłużeniu pobłyskującego zimno grotu strzały widzi cel, jak jego palce rozluźniają chwyt i strzała z miękkim trzaskiem zagłębia się w piersi Moruad. Myślał o tym i czuł we własnym sercu opór. Kuriozalnie, czyż parę godzin temu nie wykładał Mortowi o konieczności bezwzględnego posłuszeństwa rozkazom? A teraz się wahał. Qorgyle może to wahanie wyczuwał i dlatego pytał... ale chybił z przyczyną. Cóż z tego, że była młoda, ładna i słodka? Wróg pozostaje wrogiem... a cel celem. Jednak Roddard natrafił w jej osobie na problem, którego nie mogła rozwiązać szybka strzała albo wprawny cios. Konieczne były słowa.

Czuwasz? Widzisz... coś? - zapytała wtedy na Murze.
Nic nie widzę. Tylko śnieg.
To dobrze... ja też. Ja też nic nie widzę.


Konieczne były słowa, które przychodziły mu z takim trudem. Powinien był zapytać już wtedy. Odpowiedź na to pytanie nagle zdała się Roddardowi Worswornowi ważniejsza niż zabita Enned, niż Skagosi na Długim Kurhanie, Skagosi za Murem i Skagosi na Skagos. Ważniejsza nawet niż cień wojny. Odpowiedź, której nigdy nie pozna, jeśli wybierze strzałę, obierze cel i puści cięciwę.

Co? Co obawiałaś się tam zobaczyć?

***

Mort zaczął już przygotowania do wyprawy. Roddard poznał to po stercie wybebeszonych ze skrzyni ubrań i zeskładowanymi jedna obok drugiej na stole strzałami – do osobistego obglądu Kruka, który sprawdzał każdą po kolei dokładnie i osobiście. Żadna nie mogła go zawieść. Sprawdzał zatem, i mniej więcej w połowie do komnaty wtoczył się z rumorem Martyn Rivers, by opowiedzieć mu ze szczegółami historię pościgu, na jaki wysłał go z Wyntonem Stoutem sam Joran Lannister, przez poprzednią noc wywracający całą okolicę w poszukiwaniu Półrękiego. Zwiadowcy dojechali do Dębowej Tarczy i znaleźli tam porozbierane ruiny i dziwne ślady... toteż przyszedł do Roddarda po poradę:
- Wyglądało to tak, jakby ktoś rozebrał mur i ukradł nam kamień. Ale te ślady, Roddard... nie widziałem czegoś takiego jak żyję! I były ogromne... długie na ponad łokieć!

Martyn wstał, wyciągnął z kominka nadpaloną szczapkę i rozrysował trop na posadzce.


- Widział ty kiedy coś takiego?
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 11-12-2012 o 12:29.
Asenat jest offline