- Ha! Ha! – krzyczał krasnolud za każdym razem, gdy jego topór trafiał człowieka. Nieco mniej entuzjazmu wykazywał, gdy sam obrywał czarnoksięskim orężem. To było coś więcej niż zwykła rana. Obrażenia paliły żywym ogniem, a czarny gryzący dym utrudniał koncentrację, tak niezbędną podczas walki. Jednak to Naugrim był górą. – Ha!
- Stój! Tchórzu! – zaryczał wściekle, tak aby wszyscy wokoło usłyszeli. Zwyciężył walkę. Pokonał Dongoratha fizycznie, ale teraz trzeba było dodać jeszcze efekt psychologiczny. – Sromotnieś przegrał, pachołku Angmaru! Uciekasz niczym pies, z podkulonym ogonem!
- Przegraliście! – zakrzyknął do znajdujących się za nim ludzi w czarnych opończach. – Rzućcie broń! Wasz herszt ranny uciekł ranny z pola walki! Moja to zasługa. Jam jest Bali syn Naina z plemienia Durina! Zapamiętajcie! Bali Pogromca Dongoratha!
Ruszył w stronę wciąż wahających się wrogów. Był gotów na dalszą walkę. Szedł powoli, pochylony do przodu, z toporem pewnie trzymanym w obu rękach. Nie dawał po sobie poznać, że walka z Czarnym Strażnikiem nieco go osłabiła. Trzeba było pokazać, że jest się twardym. - Gdzie Seoth? – zakrzyknął. – Dobrego jeźdźca trzeba, coby za tym zdrajcą sromotnym pognał... |