Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-12-2012, 16:14   #24
abishai
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Abishai & Mizuki

Widząc jak szybko natura może obrócić cywilizację w gruzy, profesor Maximilian zadumał się nad kruchością dzieł ludzkich. Poświęcił tej zadumie całe dwie minuty!
Tylko tyle. Nie zwykł bowiem tracić czasu na filozoficzne rozmyślania nad kruchością tego i owego...
Życie jest na to za krótkie. A mimo że San Francisco dopiero podnosiło się po trzęsieniu ziemi, było też i intensywne. Trzy dni upłynęły Maxowi szybko i bez wielkich rewelacji, załatwianie formalności zajęło trochę czasu, zwiedzanie miasta i jego kulturalnych atrakcji też...
Jakoś nie było okazji podczas pobytu w San Francisco zaznajomić się z towarzyszami podróży. Nie było też parcia ze strony Arturo do takich... kontaktów. Większość bowiem ekipy B.E. Chance’a była młodsza od profesora, niewiele starsi od jego studentów. Dlatego też Max nie czuł potrzeby wychodzenia ze swej strony z tą inicjatywą, uznając że z czasem takie kontakty nastąpią same z siebie.

I pierwszy raz... nastąpił na pokładzie Hawajskiego wiatru”.

Bowiem podczas piętnastu dni na statku, Arturo wyraźnie unikał B.E. Chance’a jedynie czasem poświęcając godzinkę lub dwie na podszkolenie się w realiach Syberii. Nie więcej.
Profesor dobrze wiedział, że dłuższa rozmowa z doktorem zaowocowałaby, rozmową na temat wyprawy, co przerodziło by się w wypytanie, a potem kłótnię... Max widział dziury w planach B.E.Chance’a. Cały ten pomysł z porywaniem żywcem yeti wydawał mu się nierealny, nie wspominając o kruchych podstawach jak niewyraźne zdjęcia czegoś co mogło być łapą potwora lub treści pamiętników spisanych przez inne osoby. Źródła nie tylko niepewne, ale też i niemożliwe do przedstawienia jako dowód, bo Chance o tych pamiętnikach jedynie słyszał.
Całe kruche podstawy tej wyprawy były pisane patykiem na wodzie.
Dlatego też profesor Arturo topił swą irytację w alkoholu, popijając od czasu do czasu w barze statku na którym płynęli. Także i tego dnia...

Różnica między pędzącym łeb na szyję, wojskowym okrętem transportowym, a wycieczkowym liniowcem była bardzo łatwo wyczuwalna. Nie wąchałeś stóp kolegi z koi obok; statkiem nie kołysało tak mocno, że wykręca trzewia; a barek... Tak. To była bardzo miła odmiana. Czyżby republikanie nie położyli swoich łap na okrętowych barkach?
Miejsce to stało się zatem punktem orientacyjnym. Przystankiem przy okazji każdego spaceru po pokładzie. Kiedy dźwięk fal stawał się zbyt przytłaczający ekscytację można było ukoić filiżanką herbaty z dobrą, zaskakująco dobrą, śliwowicą. Dwie butelki burbonu czekały grzecznie w walizce, aż postawią stopę na Rosyjskiej ziemi... Tam mogą przydać się tego typu prezenty.
Pogrążony we własnych myślach, planowaniu, budowaniu wszelakich scenariuszy na przyszłość zawinął do baru.
Z jego twarzy w jednej chwili zniknęła zaduma, kiedy w drzwiach wejściowych napotkał profesora Arturo.
- Widzę, że nie tylko mnie oczarował ten lokal. - uścisnął dłoń doktora z dobrodusznym uśmiechem na ustach. - Ostatnio często tu zaglądam...- skinął głową w głąb sali. - niestety sam. Czy nie będzie zbyt dużym narzucaniem się, jeśli zaproponuję profesorowi łyczek czegoś mocniejszego i być może... Rozmowę? Lubię otworzyć gębę również w inszym celu niżeli wlanie do niej kolejnego łyku gorzałki.
-A o czym tu rozmawiać. O morzu?
-machnął dłonią Arturo i spojrzawszy na współbiesiadnikom.- Stare pryki jak my nie są już w wieku, którym olbrzymia ilość wody może wzbudzać emocje. Ot, zawsze można pogadać o sikoreczkach, szkoda że tylko jedna z nami płynie. Acz, z drugiej strony... Niech se młodsi do niej uderzają w konkury.- profesor łyknął trunku i uśmiechając się zawadiacko.- Nam pozostało patrzeć na kuperek dziewcząt i zagrzewać kogucików do boju... i komentować ich zmagania.
Repnin odwzajemnił niepewnie uśmiech omiatając spojrzeniem resztę gości w lokalu.
- Czy ja wiem profesorze? Chyba ani ja, ani pan nie jesteśmy aż tak starzy... Przynajmniej jeśli chodzi o cyferki. Ale obecnie... Wszystko pędzi do przodu a człowiek ma problemy w tej gonitwie.- skinął na kelnera. - Śliwowicy. - zamówił po czym spojrzał na profesora.- Jeśli nie miał pan okazji spróbować - polecam. Oczywiście wygląda pan raczej na człowieka co to nie jeden trunek w ustach już miał. Nie żebym miał pana za barowego awanturnika.- wystawił dłonie w geście obrony.- Ale podróżując warto kosztować egzotycznych specjałów. Alkoholowych w szczególności, jeśli mieć na uwadze co się dzieje w kraju.- wzruszył ramionami posępnie, po czym odebrał kieliszek na stopce od pracownika baru.- Pewnie dużo pan podróżuje. Zawiało pana już kiedyś do Rosji?
-Tak daleko na północ? Nie. Większość moich podróży to tropiki. Najdalej na północ to Chiny, Japonia i... stan Maine. Urocze miejsce, jeśli się lubi siedzieć całe dnie przed domkiem i gapić na drogę w nadziei, że coś po niej przejedzie.-
profesor wzdrygnął się na samo wspomnienie tego miejsca.- Jeśli o mnie chodzi piłem... kumys. To był najdziwniejszy trunek. Alkohol z mleka kobyły, ale równie dobrze mógł być robiony z jej sików. Bo tak smakował. W dodatku ile się tego człowiek musiał nażłopać, żeby się napruć. Żółtki na szczęście nie mają twardej głowy białego człowieka. Więc padały przede mną.- swój mały wywód Arturo zakończył gromkim śmiechem.
- Łeb to może mają słaby... Ale kilka lat temu Rosjanom pokazali gdzie ich miejsce. - uśmiechnął się lekko - Skuteczniejsi są zatem bardziej niż ich trunki... Zapewne pił pan sake? Ja nie miałem okazji, jednak słyszałem, że to ledwie słabe wino na ryżu. A takiemu żołtemu wystarcza jak wódeczka prosto ze sklepu...Ach, myśli pan, że kiedyś ktoś odsunie republikanów od władzy? Tak żeby człowiek mógł się napić otwarcie, miło, dla towarzystwa. Zamiast po ciemku, skulony jak pies we własnym domu?- machnął dłonią i zmienił temat. Co jeśli profesor był po stronie tych błaznów? Dla niego polityka mogła byc tylko tematem żartów, dla kogoś wykształconego już nie. - Ale co do sake... Czytałem artykuł opisujący ten niby wspaniały trunek. Podobnież setki lat temu wyrabiały go kobiety mieląc ryż w swych ustach i wypluwając do beczek. Tak fermentowało, a później spożywało się je w postaci papki.
Przechylił kieliszek i chuchnął. Grzało.
- Nisko człowiek na stare lata upada ograniczając swoje rozmowy do pieprzenia o czymś czego nigdy w gębie nie trzymał. - uśmiechnął się, po czym oparł ramiona na blacie. - Więc może porozmawiajmy o przyczynie naszego tutaj, pośród fal pobytu? Panie profesorze... - nie czekając na odpowiedź zaczął nieco poważniejszym tonem. - Cały czas wyraża się profesor sceptycznie wobec teorii dr. Chance. A jednak jest tutaj pan, płynie z nami przez morze i trudno mi uwierzyć, że pchnęła profesora do tego tęsknota za krajem kwitnącej wiśni, przyjacielska więź z doktorem. - uniósł palec. - Może nie mam w teczce papierów słynnej uczelni ale wydaje mi się... Że jakaś drobna pana część czuje, że doktor wcale nie musi być szaleńcem. Że może rzeczywiście coś znajdzie. Byłby profesor skłonny otwarcie to przyznać? - skinął na barmana, prosząc o dolewkę.

-Republikanie, demokraci. Jedna błaznów.- machnął ręką Arturo podsumowując to co myśli o politykach. Po czym dodał popijając trunek.-Ja też kiedyś szukałem gatunków uważanych za mityczne. Ja też szukałem yeti. I co? Nie znalazłem. Za to widziałem mnóstwo fałszerstw, słyszałem mnóstwo mętnych relacji i spotkałem człowieka śniegu, który okazał się być... tybetańskim pasterzem otulonym kozim kożuchem.
Wzruszył ramionami.- Co mnie pchnęło na tą wyprawę? Dług honorowy, spłacam w ten sposób przegrany zakład. A pan?
Potarł dłonią skroń.
- Obawiam się profesorze, że wzięlibyście mnie za jeszcze większego szaleńca niż człek ubrany w kozie futro, udający małpoluda. - uśmiech ukrył w kieliszku. - Gdybym zdradził wam powód, dla którego postanowiłem udać się z doktorem. Kieruje mną przede wszystkim ciekawość... I być może przygoda życia? Jak to podle brzmi... “Przygoda życia”.- zamyślił się.- Dla pana takie wyprawy to coś zwyczajnego, dla mnie sporo nowych wrażeń. Na okręcie floty atlantyckiej, kiedy pchali mnie do Francji na front, czułem się nieco mniej podekscytowany. W mniej pozytywny sposób.
-Ależ on nie udawał małpoluda... ten pasterz. To mnie się zdawało, że nim jest. Nawet nie wie pan jak byłem podekscytowany podążając tropem człowieka śniegu. I jakież było me rozczarowanie, gdy okazało się, że to rzeczywiście człowiek.-
zaśmiał się głośno profesor, łyknął alkoholu.- Bowiem yeti, to niedoskonałość naszych umysłów. I nasza skłonność do mitologizacji naszych doświadczeń.
Machnął ręką.- Ludzie łatwo ulegają złudzeniom, wszelkiego rodzaju.... zwłaszcza, gdy te złudzenia wychodzą naprzeciw ich oczekiwaniom.
Po czym zmienił temat.- Był pan na wielkiej wojnie ? Mnie to doświadczenie ominęło, siedziałem wtedy w Afryce. Łowiłem tropy marozi... bodajże.
- I nie ma pan czego żałować. Bez obrazy profesorze, ale to nie było miejsce dla ludzi o bystrych umysłach. Rzeźnik nie musi być po uczelni, a tylko tacy tam mieli szanse.-
wzruszył ramionami. - Mówi pan o złudzeniach... Ciekawa sprawa. Nie zaprzeczam, że chodzą po tym globie jednostki tak zadżumione, iż ich umysły tworzą baśnie nie stworzone. Ale co jeśli pośród takich trafi się jeden, dwóch prawdziwych świadków? Zignorować ich i z góry uznać za idiotów? Widzicie panie profesorze... Żadna odpowiedź nie została osiągnięta przy założeniu “czekajmy i módlmy się”. Przyzna pan to zapewne sam? Czy wielkie odkrycia nie są właśnie domeną ludzi takich jak dr. Chance? Wydarzeń takich jak to, w którym uczestniczymy teraz? Oczywiście większość z nich poprzedzało wiele podobnych prób, nieudanych rzecz jasna. Mam jedynie nadzieję, że jest pan gotowy choćby głęboko w sobie trzymać nadzieję, że ta ekspedycja będzie niebywałym sukcesem. I nie wpływają na pana osąd tylko własne niepowodzenia w tym konkretnym temacie.
Mówił łagodnie, spokojnie. Nie chodziło mu o napaść na swego rozmówcę, wręcz przeciwnie. Rozmowy z ludźmi na poziomie były niemal jak czytanie dobrej książki. Co chwila coś nowego, coś co może zmienić spojrzenie na świat czy też utwierdzić we słuszności swych własnych.

-Wiara to jedno. Ślepy fanatyzm to drugie. Owszem, sukces wymaga wpierw działania. Upór pozwala osiągnąć cel... albo ruinę. Wielu straciło fortuny na poszukiwanie starożytnych skarbów nie znajdując nic.- odparł Max popijając alkohol.- I w tym rzecz. Jeśli ślepo podążamy do celu, łatwo im ulec... tym złudzeniom. Osobiście... mam mieszane uczucia co do opowieści Chance’a. Za dużo w tym fantazji, za mało dowodów... No i jak mam uwierzyć w całą społeczność yeti, skoro wielu odkrywców przed doktorem nie znalazło ni śladu tej bestii ? Chance nie jest wszak jedynym podążającym za tą dwunogą mrzonką. Innym też zabrakło chęci i wytrwałości ?
A świadkowie... cóż. Jak wspomniałem, ja też widziałem yeti, które się potem okazało kimś innym. Więc... sceptycznie podchodzę do takich rewelacji, na własnej skórze przekonałem się jak łatwo oszukać zmysły.

- Macie dużo racji profesorze. - uśmiechnął się i odchylił się do bardziej swobodnej pozycji..- Pozostaje nam tylko mieć nadzieję, że doktor rzeczywiście dostrzegł coś dobrego i nie brniemy przed siebie na ślepo.- zamówił kolejny kieliszek. - Może wypijemy za to? Bądź co bądź to i tak może być szalenie ciekawa wyprawa. Przynajmniej dla mnie, dla laika. - odebrał trunek. - Przyznam szczerze, że niepewnie czuje się z wizją stanięcia oko w oko z wielką, włochatą bestią, która raczej nie prosi się o nieproszoną wizytę. Jeśli oczywiście założymy, że takie istnieją. Mam nadzieję, że mamy wystarczająco duże strzelby.- zaśmiał się głośniej.
-A tam bestia.- machnął ręką profesor i zaczął narzekać.- Jedziemy do kraju w którym banda bękarcich potomków Robespierre ’a i Marata zamordowała cara i wyrżnęła w pień myślącą część populacji, lub zapewne to czyni. No bo budowanie nowego początku zawsze zaczyna się od wytrzebienia w pień pozostałości starego. Nieważne że stary jakoś działał przez wieki i był sprawdzony, a nowy to żywy eksperyment w którym ludzie robią za szczury. Zna pan historię rewolucji francuskiej?
- Francuskiej? Jedynie... Inaczej, słyszałem. -
zaplątał się nieco zakłopotany. - Jako dziecko jednak byłem blisko tej bolszewickiej. Zatem rewolucja i zasady jakimi się rządzi nie są mi obce. Ojciec, do czego przyznaje się niechętnie, we wczesnych latach kręcił się w gronie wyzwolicieli klasy robotniczej. A że jak pan stwierdził mądrych ludzi tam brakuje zaraz zainteresowała się nim Ochrana. Wie pan zapewne czym była Ochrana?
-Ochrana... Nie kojarzę. Aż tak dobry z historii nie jestem.
-zafrasował się profesor.
- Carska tajna policja. Otdielenije po ochranieniju poriadka i obszczestwiennoj biezopasnosti. - rozwinął skrót.- Car czy pierwszy sekretarz, ta sama sabaka. Takim jak mój ojciec, którzy raczej do wybitnie niebezpiecznych władzy nie należeli wybijali zęby, łamali palce albo wyrywali paznokcie... Jak się taki rzucał to wszystko na raz. - zaakcentował wszystko ponurym śmiechem. - Chociaż wiadomo od kogo się bolszewickie skur... Przepraszam. Od kogo bolszewicy się tego nauczyli. Oczywiście ważniejszym działaczom działy się podobne rzeczy, ale to tacy mniej ważni, łatwi do złapania dostawali najcięższe baty. To skłoniło mojego ojca do emigracji. I... Co tu gadać. Boston welcome to. - przechylił kieliszek. - W gazetach czyta się różne rzeczy, mam an myśli wydarzenia w Rosji. Czuję pewną ekscytację, bo już niedługo zapewne przekonam się czy to prawda i to na własne oczy.
-Ja tam bym się nie ekscytował. Francuzi po rewolucji zidiocieli, wymyślając własne dni tygodnia i kalendarz. I humanitarny sposób zabijania... co za głupota. Jakby tym nieszczęśnikom robiło to różnicę, czy zginą od ścięcia toporem czy od gilotyny. Natomiast... wschód...-
Arturo wzdrygnął się mówiąc dalej.- Na wschodzie rozwinięto twórczo różne rodzaje tortur. Połączenie rewolucyjnej bezmyślności i okrucieństwa dalekiego wschodu... naprawdę nie widzę powodu do ekscytacji, za to widzę dużo kłopotów związanych z rewolucyjną Rosją. Zwłaszcza jeśli rzeczywiście będziemy wieźli olbrzymiego żywego białego futrzaka. Choć to na szczęście jest mało prawdopodobne.
- Jeśli chodzi o mnie, gdybyśmy mieli takiego pochwycić... Raczej proponowałbym przywieźć jego truchło. Bezpieczniej, wygodniej... Jednak z drugiej strony futro, szkielet ludziom takim jak na przykład pan mogłoby to za dowód nie wystarczyć, prawda? Rozumiem dlaczego doktorowi tak bardzo zależy na żywym egzemplarzu. Mam tylko nadzieję, że nie bardziej niż na zdrowiu członków tej ekspedycji. - zmierzył badawczym spojrzeniem profesora. Znał wszak doktora Chance dużo lepiej od Samuiła... Który właściwie nie znał go wcale. - Co zaś do mojej ekscytacji być może źle się wyraziłem. Ale uczucie to trudno zdefiniować inaczej. Być może absurd ten powoduje we mnie fakt, że ja wracam do domu. Domu, którego od bardzo dawna nie widziałem profesorze. I to co przyjdzie mi zobaczyć będzie tym, co ledwie zaczęło się rodzic przed oczami młodego chłopaka.
- Urodził się pan na Syberii?-
spytał z lekkim powątpiewaniem profesor.
- Musiałbym być szalenie zdolnym kłamcą, by pana do tego przekonać, prawda?- zaśmiał się.- Los był dla mnie nieco łaskawszy. Urodziłem się na małej wsi kilkaset kilometrów na wschód od Moskwy. Ale wychowałem już w stolicy. Wtedy chyba nieco bardziej urokliwej... Przynajmniej w stosunku do tego co piszą o obecnej w gazetach. Szkoda, że ktoś o pańskim statusie wtedy nie miał okazji odwiedzić mojej ojczyzny. Teraz jak rozumiem... Jest pan bardzo zniesmaczony wizją odwiedzin. Być może przestraszony?- pociągnął niepewnie.
-Raczej... -
Arturo próbował ubrać w słowa swoje myśli.- Nie. Nie o to chodzi. Raczej nie wraca pan do domu. Syberia to inny ląd. Azjatycka część Rosji. Więcej tam chińskich wpływów niż rosyjskich. Mongołowie wszak wywodzą się z pobliskich stepów i pustyń.
- Oczywiście profesorze. Zdaję sobie z tego sprawę. To tylko odzywa się tęsknota za Rosją, jaką czuł jeszcze mały chłopak. Uczuciowy człowiek jestem...-
ponownie się zaśmiał. Tym razem nieco zakłopotany. - To będzie co innego. Ale dalej część mojego domu. Ojczyzna, chociaż w bardzo egzotycznym wydaniu. I tak, może to naiwne profesorze, ale czuję pewną ekscytację...- mlasnął.- Znowu używam nieodpowiedniego słowa.
-Ziemia Obiecana, co? To ja raczej wolę poszukać Ziemi Obiecanej w bardziej cieplejszym miejscu. Zwłaszcza, gdy się pół dzieciństwa spędziło w Amazonii... to raczej człowiek nie tęskni na starość za śniegiem i mrozem.-
odparł żartobliwie Max.

Na tym skończyła się rozmowa, a wkrótce i skończyła się podróż, gdy przed oczami Maximiliana pojawiła się...

Jokohama


budziła ciekawość profesora Arturo. Co prawda bywał w Japonii, raz czy dwa... Ale nie w tym mieście. I minęło wiele lat i wiele blizn od ostatniej wizyty. Ale profesor był pewien że ów stary skurczybyk z długą brzytwą przy pasie pamięta jego wizytę do dziś. Tyle że ów stary skurczybyk mieszkał w Osace. Szkoda, że nie mogli wpaść do tego miasta po drodze do Jokohamy, ale cóż...
Tak czy siak, hotel Europa był prawdziwie europejski i spełniał wszelkie wymagania gaijinów. Ale Maximilian gaijinem się nie czuł. I nie zamierzał spędzić w hotelu całego dnia.
Niemniej nie zamierzał też iść z B.E. Chance’m.
- Pewnie znajdą się chętne ku takiej wyprawie młode byczki B.E., ale ja się nie dołączę. Za bardzo rzucam się w oczy.- buchnął głośnym śmiechem profesor, poklepał doktora po plecach.- Nie należy oczekiwać, że tak planowane wyprawy okażą się zapięte na ostatni guzik. Nigdy nie bywają. Ale nie ma się co martwić na zapas. Okręty się spóźniają, pociągi miewają awarie... Mimo że to dwudziesty wiek, to transport nadal jest podobny ku temu z kart powieści o Phileasie Foggu.
Spojrzał na oblicze jedynej towarzyszącej im kobiety próbując ją pocieszyć.- Jestem pewien, że ojciec panienki przeżywa jedynie tymczasowe kłopoty z transportem. I zjawi się już wkrótce w Jokohamie.
Po czym wsunął dłonie do kieszeni dodając.- Co zaś do mnie, ja również pojawię się później. Co prawda, jak już wspomniałem za bardzo zwracam na siebie uwagę, by robić za ochroniarza podczas szemranych interesów, ale są pewnie w tym mieście czarki sake do wypicia i partie mahjonga do wygrania podpisane moim imieniem.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 16-12-2012 o 16:15. Powód: poprawki
abishai jest offline