Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-12-2012, 12:07   #27
Tom Atos
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Yokohama popłudniem ożyła. Na ulicach tradycja mieszała się z nowoczesnością. Styl japoński z europejskimi garniturami koniecznie w jasnych barwach. Panował nieopisany zgiełk i zamęt. Jakby ktoś włożył kij w wielobarwne mrowisko, a owady rozbiegły się wokół szukając sprawcy.
Z nieba, ciemnego i zawianego chmurami, w każdej chwili mógł spaść śnieg. Nie mogli zapominać o tym, że w zasadzie jest listopad. Że na Syberii zapewne już śnieży. Że niedługo będą zmuszeni stawić czoło temu mrozowi.
Teraz jednak ich celem był, jak się szybko okazało, port. Port, gdzie na ciemnych wodach przybrzeżnych cumowały wielkie okręty pełnomorskie, jak też mniejsze kurty rybackie czy wręcz łodzie. Oni skierowali swoje kroki do jednego z licznych magazynów. Zwykłego, wręcz ponurego baraku w ciągu innych baraków. Oznaczonego jako MAGAZYN NUMER 12 zapisany w trzech alfabetach. Po angielsku, cyrylicą oraz japońskimi krzaczkami.
Przed magazynem było pusto, ale niedaleko trwał właśnie wyładunek jakiegoś statku. Robotnicy, nadzorowani przez brygadzistów pracowali uginając się pod ciężarami worków, skrzyń, pakunków, które ze statku wędrowały do pobliskiego magazynu.

Chance podszedł do magazynu numer 12,zapukał i nie czekając na zaproszenie, wszedł do środka dając im znak, by za nim podążali.

Magazyn był, jak się zorientowali, nieduży i wypełniony po brzegi skrzyniami oraz pakunkami.
Siedzący na jednej z nich Japończyk wstał na ich widok i powiedział coś śpiewnym, chyba zaskoczonym głosem.
- Cianse - uśmiechnął się skośnooki i kalecząc angielski dodał - Cianse. Mnóśtwo cias. Mnóstwo. Cio śprowadzia?

- Witam Yuko san. To moi przyjaciele. Chciałem wiedzieć, czy był tutaj Michalczewski.


Ian skinął głową na powitanie.
Mac tymczasem ukłonił się ze sztucznym uśmiechem na modłę japońską trzymając rękę w kieszeni płaszcza. Jego dłoń spoczywała na ukrytym pistolecie.
- Ty śuka. Ja nie wiem. Ciebie śukają. Wieś. Źle źe wrócił. Niedobzie, niedobzie. Baldźo. Baldźo.

Po chwili Chance i Yuko-san przeszli na język japoński, którego nikt z nich nie rozumiał. Widać jednak było, że rozmowa pomiędzy doktorem i Japończykiem przybiera coraz bardziej nerwowy charakter. Ten pierwszy panował nad emocjami, chociaż pod krzaczastą brodą poczerwieniał na twarzy. Ten drugi nie krył jednak wzburzenia, przechodzącego w coraz skrajniejszą formę. We wściekłość.
- Panowie, czas na nas - rzucił Chance za plecy. - Wychodzimy.
Odwrócili się i stanęli nieco zaskoczeni. Podczas ostrzejszej wymiany zdań pomiędzy Chance’m i Yuko-sanem, mimo że rozglądali się na boki, za ich plecami, jak spod ziemi wyrosło dwóch niewysokich, skośnookich, ubranych na czarno typków. Mimo, że każdy z nich był mniejszy co najmniej o głowę od najniższego z nich, to jednak w jakiś dziwaczny, niepokojący sposób wzbudzał ..niepokój. Yoko-san zamilkł. Jakby sam nie spodziewał się wizyty dwóch czarno odzianych ludzi. Chance wyraźnie zbladł.

Pierwszy z nowoprzybyłych powiedział coś spokojnym, złowieszczym głosem kierując słowa w stronę B.E. Chance’a. Yuko-san coś odpowiedział, ale drugi Japończyk uciął jego zdanie jednym krótki, ostrym słowem. Pracownik magazynu złożył dłonie i zrobił niski pokłon, pełen szacunku zrodzonego ze strachu.
- Panowie. Jeśli macie broń, to trzymajcie ją blisko siebie. Ci Azjaci są ...
Nie dokończył. Czarnoodziany powiedział kilka ostrych zdań w jego stronę. Brzmiały tak, jakby wypluwał je z karabinu maszynowego. Szybko. Bezwzględnie. Potem dał znak koledze, a ten wyszedł krok przed niego, zrobił kilka szybkich, błyskawicznych ruchów rękami i nogami, a potem przypadł do ziemi w nieprawdopodobnej wręcz pozie.


- Mamy problem - rzucił Chance przez zęby. - Będą chcieli nas nieco potarmosić, bym poważnie potraktował ich żądania.

Łysy mężczyzna wydał z siebie przeraźliwy okrzyk i zamachał ponownie rękami i nogami w pozornie niepowtarzalnym układzie. Jakby bił i kopał niewidzialnego wroga.

Mac potrafił się bić i nie miał zamiaru dać się “potarmosić”. Mógł po prostu wyciągnąć colta i postrzelić żółtka w nogę, ale ta forma ataku na nieuzbrojonego przeciwnika wydała mu się jakoś nieładna. Zamiast tego stanął przed wujem zasłaniając go swoim ciałem i podnosząc ręce zupełnie, jak do pojedynku pięściarskiego wyprowadził cios w szczękę żółtego natręta. Coś tam wiedział o wschodnich technikach walk i spodziewał się sporej ilości bloków. Pewnie pojedynek z nimi będzie przypominał bardziej bijatykę, ale cios piąchą był dobry na wszystkie style walki.

Podejście Mac’a do sposobu przeprowadzenia walki zdało się Ianowi nieco mało rozsądne. Kurduplowaty łysolek był z pewnością niezły w tym, co potrafił, inaczej ten drugi nie prowadzałby go ze sobą w charakterze ochrony. Chyba lepiej byłoby wygrać, niż zostać ‘potarmoszonym’. Skoro jedni używają technik, to kto inny mógłby skorzystać z techniki...
Ian, miast sięgnąć po nóż, zrobił krok w lewo i chwycił w dłonie ponadmetrowej długości drążek, z białego dębu, przynajmniej na pierwszy rzut oka.

Cios pięścią trafił Japończyka w szczękę. Ledwie, ledwie, bo żółtek w ostatniej chwili, w jakiś niepojęty sposób, zszedł z linii ciosu. Ian, uzbrojony w solidny drąg, natarł z drugiej strony a Chance runął w przód niczym rozjuszony niedźwiedź. Azjata zawirował, wyprowadził dwa szybkie kopniaki. Oba trafiły doktora dokladnie w splot słoneczny i w brodatą twarz. Naukowiec jęknął i gruchnął o ziemię.
Widok znajomego leżącego na podłodze i krwi na jego twarzy zadziałał na obu walczących, jak płachta na byka. Mac trafił Żółtka solidnym sierpowym w szczękę, aż huknęło, a cios drąga złamał się na plecach Azjaty. W serca obu mężczyzn wstąpiła nowa nadzieja i ruszyli do przodu zasypując wroga ciosami.
Do końca nie wiedzieli, co się stało. Żółtek, zamiast grzecznie upaść, wyskoczył w powietrze, jak jakaś przaśna baletnica. Kopnięcie w szczękę posłało Jamesa na ziemię, a w chwilę później kopniak w skroń, poprawiony szybką serią ciosów spowodował, że dołączył do niego Ian.
Obaj leżeli na ziemi, widząc jak Żółtek odskakuje w bok, ściera krew z wargi, skłania się im nisko i odchodzi za swoim szefem.
Ian miał chyba najwięcej siły, bo dość szybko poczuł się na siłach, by wstać. Co prawda w głowie huczało mu, niczym w ulu, ale poza tym nie doznał za wielkiego uszczerbku na zdrowiu. James podobnie. Ten czarny, azjatycki diabeł faktycznie ich potarmosił.

James wstał stękając i delikatnie dotykając szczęki, na której już się pojawiał malowniczy siniak.
- Może i mały, może i żółty, ale przyłożyć potrafi.
Pomógł pozbierać się wujowi.
- Teraz nam powiesz za co zostaliśmy potarmoszeni?
B.E. Chance wstał z przeciągłym jękiem i ruszył ciężko w stronę wyjścia.
- Nie tutaj - wystękał - W hotelu.


W hotelu.
- Dobrze - Chance usiadł przykładając sobie worek z lodem do zasinienia.
- Panowie, ci dwaj skośnoocy gentlemani należą do mniejszości wyznaniowej, by nie powiedzieć sekty czczącej Wielką Pradawną Matkę, która jest personifikowana przez nich jako ogromne włochate człekokształtne monstrum. To właśnie od nich udało mi się wycyganić kieł, który widzieliście. Wiem też, że sekta utrzymuje ponoć kontakty pomiędzy nimi a potomstwem Matki. Potomstwem, które zamieszkuje kontynent. Chcą zwrotu kła.
Mac obdarzył wuja dość szczególnym spojrzeniem:
- Na miłość boską Wielka Włochata Matka? Modlą się do Yeti? Czy tak? O kurde, ale kanał. - zaśmiał się. Zaraz jednak złapał się za bolącą szczękę.
- Daj mi lepiej trochę lodu. A po cośmy tam poleźli. Zakładam, że nie chciałeś im oddać kła.
- Wołowinę może? -
zaproponował Ian. - Surową.
- A ten kieł -
zwrócił się do B.E. - jest nam do czegoś potrzebny? Mam wrażenie, że się od nas nie odczepią tak szybko.
- Oddamy im. Trudno -
westchnął B. E. Chance. - Nie chcę, by te małe, żółte diabły znów zatańczyły ze mną ten dziwaczny taniec kopnięć. A Yuko-san to inna sprawa. Ten skurczybyk trzyma z przemytnikami. Może coś wiedzieć na temat Michalczewskiego. Sekciarze musieli iść za nami. Ktoś musiał im dać cynk, że przyjechałem do Yokohamy. Niestety, o moim kompanie nic nie wiedział. Przypomniał mi jednak o jednym nieuregulowanym zobowiązaniu finansowym, które mam względem jego szefa.
- Nie wzięli się czasem ci od Wielkiej Matki za ojca Nathalie? -
spytał Ian. - Jeśli wiedzieli o waszych związkach, to go mogli porwać. Ale pewnie by o tym powiedzieli, gdyby go mieli w swoich łapach.
- Nic nie mówili -
odpowiedział Chance, a potem jęknął przyciskając worek z lodem do sińców.
- Może to ktoś od nich dobierał się do naszych pokojów - powiedział Ian. - Wtedy, po obiedzie.
Chance spojrzał spłoszonym wzrokiem.
- Musimy jak najszybciej opuścić Yokohamę - mruknął.
 
Tom Atos jest offline