Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-12-2012, 23:00   #6
Velg
Konto usunięte
 
Velg's Avatar
 
Reputacja: 1 Velg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetny
ZAMIESZANIA

Już mieli schodzić, gdy działa okrętowe – z cichym szumem, a później z głośnym wybuchem esencji ognistej – wypaliły. A chwilę później powietrze powietrze wypełnił zdumiewająco niski, trochę jękliwy, ryk.

ŁUUUUUU...

Instynktownie spojrzał za burtę. Tam, ponad tysiąc jardów niżej, dojrzał wielkiego czerwia, który wynurzył się z piasku. Mimo tysiąca stóp długości wyglądał mizernie i niknął w jednobarwnej pustyni poniżej. Ale głoshttp://lastinn.info/editpost.php?do=editpost&p=399199 miał przejmujący, jakby to za jego pomocą drążył tunele w piasku.

UUUUUUU...

Widział, jak starszawy już Jrik osuwa się na kolana, konwulsyjnie zatykając uszy. Widział, jak kłótliwy młodzieniec od robala zwija się w kłębek, a na twarz skapują mu krople krwi z uszu. Widział, jak statek się przechyla – i najpierw sam Kulawiec traci równowagę, upada i obija się o burtę... a potem jedynie szaleńcze chwycenie się za wyblinki uchroniło samego admirała od długiego lotu w dół. Słyszał, jak któryś z artylerzystów strzela w kwiat, myśląc, że zostali zaatakowani.

UUUUUA...

Wreszcie – po dobrej minucie – ryk umilkł.

Żyli. Wbrew wszystkim prognozom. Talenta Burtona, przez cały czas kurczowo uczepionego steru, na coś się zdały. Co nie znaczyło, że było dobrze. Wręcz przeciwnie!, cały pokład był zasłany co słabszymi załogantami, których natura nie obdarzyła admiralską wytrzymałością.

I może właśnie stracił kapitana...

- JRIK!- ryknął jak ranny zwierz. Z szybkością, o którą nikt by masywnego admirała nie podejrzewał, przeskoczył do leżącego. I troskliwie i delikatnie – dziwnie nieswojo – przewrócił starego orka na plecy.

- Żyjesz?- zadał niespokojne pytanie.

- Buunda, rek przeżyłem. Gad za małego heza ma, żeby coś mi zrobić......- Ork, po niepokojąco długiej chwili, otworzył oczy i podniósł się niezdarnie, powolnie. Krzywił się z bólu, ale widać było, że jest cały.

- Żyjesz, skurwielu? - powtórzył, wracając do swego normalnego, ostrego tonu – To ruchaj się, bo – na pasyjną kuśkę – nie trzymam cię, byś się lenił!

Gdzieś pod nimi, czerw zanurkował pod czerwone, gorące piaski pustyni.

WYSŁANNICY

Było ich dwóch. Siwowłosi, delikatni, wiotcy.

Zjawili się znikąd, skłonili się przed Revlikiem z szacunkiem, a w wyciągniętych, kruchych dłoniach dzierżyli Atut.

A potem zaczęli się rozpływać na wietrze.

Wściekły Puchacz spoglądał na to z mieszaniną zaskoczenia, zaciekawienia... i irytacji. Nie chciał zagadek. Chciał odpowiedzi. I dlatego, miast przyjąć Atut, gwałtownym ruchem schwycił jednego z nich za przedramię. Zlekceważony Atut upadł na pokład.

Zacisnął dłoń mocno, z amberycką wręcz siłą i przyciągnął mężczyznę ku sobie, na odległość przedramienia. Tamten był słaby – a, zaskoczony, nie stawiał prawie oporu. I, co było dla admirała ważniejsze, chwycony nie mógł umknąć przed dotykiem. Z bliska dostrzegł na obcej a dziwacznej twarzy wyraz zaskoczenia i wielkiej boleści. Uśmiechnął się paskudnie. Coś znanego.

- Co żeś za jeden?- spróbował w najpospolitszej gwarze krasnoludzkiej.

Milczenie.

- A tak...?- warknął po orczemu, niemal przyprawiając obcego o palpitację.

Nic. Przesłuchiwany gorączkowo a panicznie przełknął ślinę, ale nic nie zrozumiał.

Następny był język ludzkiego królestwa. I znów nic. A potem Revlikowi zaczęło brakować znajomości mowy.

- Umiesz...- spróbował po raz ostatni, używając języka swego ojca. Thari, rodowego dialektu Amberytów.

I od razu urwał, widząc błysk zrozumienia w oczach szarowłosego.

- Puść mnie, panie! Jestem tylko posłańcem. Przekazałem ci, co miałem przekazać. Reszta należy do...- zaczął śpiewkę. Revlik mu przerwał.

- Czyim? Co ci mówili? Co miałeś zrobić?- zarzucił obcego pytaniami. Umocnił jeszcze swój chwyt, zupełnie nieczuły na wyświadczany ból. - Mów, albo zmuszę do wejrzenia w Atutburkął i wymownie spojrzał się na przedmiot.

- Nie wiem - zawahał się. Puchacz nachylił się, spojrzał prosto w oczy, niespokojnie zmarszczył brwi... ale nadal nie znalazł nic, co mogłoby poświadczyć kłamstwo. - Wieki temu przybył tu pewien człowiek i przekazał moim przodkom, że za ćwierć milenium pojawi się tutaj okręt latający. Dokładnie opisał twój statek, panie. Powiedział, żebyśmy przekazali tobie tę kartę... i nic więcej nie wiem.

Tym razem to Revlik Szalony się zawahał. Człowiek – wedle wszystkich znaków na niebie i na ziemi – nic nie wiedział. Mógł go puścić... Ale z drugiej strony, to byłaby jego strata. A posłańcy mieli magię. Mieli wiedzę. I mogli wiedzieć, jak wyjść z tego świata. Nie zaszkodziło spróbować.

- Kłamiesz zarzucił ostro, znacząco spoglądając na miejsce, z którego zniknął drugi. - Wiesz, jak się stąd wydostać.

Przez moment – widząc popłoch i wahanie – myślał, że posłaniec mu coś odpowie. Zawiódł się. Ale to nie znaczyło, że tak samo będzie potem – gdy posłaniec wreszcie zbierze swoje myśli. Potem. Gdy się obudzi...

I z taką myślą Revlik łupnął człowiekiem o pokład, odbierając mu wszelką przytomność. Nie silił się przy tym na delikatność, bacząc tylko, aby nie odebrać starcowi życia.

KWIAT

Nieznane.

Dziwne.

Tajemnicze.

Kurewskie.

Tymi – i jeszcze innymi – słowami mógłby określić wnętrze latającego dziwu.

Nie podobało mu się ani trochę. Pod lekkimi, smukłymi liniami podpierającymi monumentalną konstrukcję, Revlik czuł się niepewnie. Co rusz zerkał na sufit – próbując utwierdzić się w przekonaniu, że całość nie runie mu znienacka na łeb. Wodził błędnym wzrokiem, szukając jakiegoś punktu orientacyjnego wśród istnego labiryntu, którym było wnętrze „kwiatu”. Drogi i ścieżki krzyżowały się pod najróżniejszymi kątami, a schody wiły się długimi spiralami... Nie potrafił tu znaleźć drogi. Nie potrafił wyznaczyć ścieżki, mimo że latanie nauczyło go znajdywać właściwy kurs nawet pośród chmur. Wszystko było zbyt podobne – otwarte przestrzenie, schody, wielkie hale, rzędy zamkniętych drzwi... - a wszystko w kremowym odcieniu, przypominającym trochę barwę tylca wyfiołkowanej panny.

Ale i tak mogłoby być gorzej. Bez nikłego poblasku ze ścian – admirał nie był pewien, skąd się brał – cała konstrukcja pogrążona byłaby w ciemności. A wtedy zupełnie nie potrafiłby odróżnić jednych schodów od drugich. Zresztą, i tak miał trudności – więc wolał nie zapuszczać się zbyt daleko. Bo, do cholery, tu wszystko było jednakowe. Regularne. Nienormalne.

Nawet śmiecia rozrzuconego po korytarzach nie znajdywał. A to było już niepokojące. W Barsawii i różnych Cieniach poznał wiele miast. Wszystkie były tłoczne, zaśmiecone i śmierdziały. Bo – do kurwy nędzy – ktoś tam żył. Tak samo było z „Niezwyciężonym”. Jeśli ktoś myślał, że gromada orków wypróżniała się za pokład, był w grubym błędzie. Najniższe pokłady cuchnęły równie mocno, jak każdy szalet. I podejrzewał, że tak samo było z Prawdziwym Miastem, czego by Gerard o nim nie mówił. Ono żyło. I nawet, jeśli mieszkała tam sama najwyższa arystokracja o dupach wyżej revlikowej głowy, to pewnych rzeczy nie mogła usunąć. Tak jak nie można było usunąć bruzd z wnętrza dłoni.

Kto żyw, tworzył pewien chaos i nieporządek. Tu tego nie były. Nie było nawet najmniejszej nieczystości. Nic nigdzie nie porzucono. Tak czyste... aż do urzygu... były tylko mauzolea. Bo nawet umierające miasto czyniło większy galimatias.

Miasto-Kwiat było puste.

A nade wszystko – nie było w nim nic wartościowego. Nic. Dosłownie. Nawet nie chodziło o kosztowności same w sobie, które można byłoby zgarnąć w ramach łupu. Ale jeśli by znaleźli zapasy pożywienia, mieliby wikt na tej cholernej pustyni. A gdyby nałapali ludzi, nie musieliby się martwić o zapasowych wioślarzy. Kobiety pięknie uśmierzyłyby nastroje. Nawet zwyczajne almanachy byłyby pożądane – raz, że dałoby się je pięknie opchnąć, a dwa, że mógłby się z nich czegoś dowiedzieć.

Ale nie. Nic. Nichts, jak by gardłowo powiedziały krasnoludy.

Niby mógłby spróbować zniszczyć ileś ścian i nabrać na statek lekkiego, białego gruzu... ale raz, że zysk z ładunku byłby wielce niepewny, a dwa, że przecież nie miał pojęcia, jak odtworzyć strukturę dziwacznego materiału. Dziwna substancja mogłaby być nawet twardsza niż krasnoludzkie żelazo, ale dopóki miałaby konsystencję zwały grud, byłaby bezużyteczna i mógłby ją sprzedawać co najwyżej jako kryształy świetlne.

Musiał. Coś. Znaleźć. Szybko, najlepiej natychmiast.

ROZCZAROWANIE

Błądzili jeszcze dobry kwadrans, nim cierpliwość mu się całkowicie wyczerpała. Żadnych zmian nie było widać. A mijane drzwi były zamknięte. Jak każde inne. I nic nie sugerowało, żeby chodząc po budynku mieli się dość dostać.

- Stójcie – rzucił wreszcie do towarzyszących mu, czterech jebaków – Wszystko tu jednakowe. Nie ma celu, by iść dalej. Nie tak trza. Będziemy wyważać... - wskazał podbródkiem na zagradzający drogę portal.

Naparli na drzwi. Tylko szczęknęły. Spróbowali drugi raz. Pojawiła się pierwsza rysa. Ale minął jeszcze następny kwadrans, aż wreszcie zdołali wyłamać drzwi.

Liczyli na to, że znajdą mieszkańców. Liczyli na to, że znajdą coś cennego. Płonne nadzieje. Małe pomieszczenie, które znajdywało się za rozbitymi drzwiami, było równie opustoszałe, jak cała reszta kompleksu. A co gorsza, jak długo i wytrwale by go nie przeglądał, nie znajdywał nic wartego uwagi. W małym – Revlik dawał mu czterdzieści stóp na trzydzieści stóp – pokoju nie było niczego, poza dziwnymi wnękami w ścianach. A przynajmniej na wnęki to pierwotnie wyglądało, bo z bliska okazało się, że do ściany zupełnie przyczepiono... urządzenia? Niejednolite powierzchnie, jakieś miejsca, które można było nacisnąć... Wściekły Puchacz rozpoznawał w tym trochę ojcowskich bajdurzeń o technicznych sztukach innych cieni. Zdecydował się nawet odłamać cztery maszynerie i załadować na „Niezwyciężonego” tytułem łupu. Potem, w jakimś innym Cieniu, będzie mógł znaleźć maga lub... technoskurwiela?... aby rozpracował kurewstwo.

Ale mimo wszystko, na galerę wracał w nastroju podłym. Nie znaleźli nic, co rzuciłoby sprawę na ich sytuację. Nie znaleźli żadnej odpowiedzi. A nic nie wskazywało, że cokolwiek w zasranym kwiecie mogło im pomóc. Z czysto irracjonalnej złości rozważał, czy odlatując nie podłożyć ognia pod całą konstrukcję, ale wnet porzucił takie rozważania. Któryś artylerzysta już próbował, biorąc wywołane przez czerwia wstrząsy za oznaki ataku. I dupa. Z czegokolwiek wykonano latadło, było niepalne.

Tyle dobrego, że wyklarowały się dwie rzeczy. Zrozumiał, że syn burej suki, który zamknął go w Cieniu, najpewniej nie zostawiał żadnych światów. I że najpewniej zagranie w jego grę i użycie cholernego Atutu było konieczne. Ale niechże winnego lepiej Pasje mają w opiece, gdy on, Revlik Szalony, dobierze się do niego – przez Atut, fizycznie czy jakkolwiek inaczej.
 

Ostatnio edytowane przez Velg : 20-12-2012 o 23:04.
Velg jest offline