Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-12-2012, 01:52   #97
Makotto
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Gregor Eversor

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=lubWTmPO5qc&list=PLuMg4dXgrCnFuX7eHsJKNqtb gLRL-TXJd&index=1[/MEDIA]

Stukot kół niósł się po opustoszałych uliczkach, alarmując przechodniów, żebraków oraz przekupni o zbliżającym się z dużą szybkością wozie. Trupiarka ślizgała się po kamieniach w trakcie pokonywania co ostrzejszych zakrętów, podkowy wierzchowców krzesały iskry na kocich łbach a ludzie odskakiwali jej z drogi, ratując tym samym życie oraz zdrowie.

-Czego oni od nas chcą?!- chłopak siedzący obok Gregora po raz kolejny smagnął lejcami, zmuszając konie do jeszcze większego wysiłku.

Sam mag skrzywił się, obrócił w siodle i spojrzał w stronę ścigających ich jeźdźców. W gruncie rzeczy, nie spodziewał się, że transport ciał dla Flick’a zmieni się w pełnokrwistą awanturę, powiązaną z walką, zbójami oraz pościgiem poprzez ulice miasta.

-Zamknij się i kieruj!

-Powinien pan zostawić im te trupy! Teraz i my…

-Morda! I głowa w dół!-
mag pochylił się nisko i pociągnął za sobą chłopaka. Sekundę później rozległ się trzask wystrzałów a dookoła nich śmignęły pociski. Jedna kula wbiła się w siedzenie niebezpiecznie blisko dłoni Gregora, druga zaś przebiła jedno z ciał.

Eversor zaklął, sięgając po kuszę wiszącą mu przy pasie.

-Cholera, ładunek nam dziurawią!- spojrzał na siedzącego obok chłopaka.- Prowadź prosto!

-Co?!


Gregor westchnął, wyprostował się i uniósł kuszę. Bełt z furkotem prześlizgnął się po łożysku, otarł lotkami o próg wylotowy i pomknął w stronę bandy rozbójników na koniach. Uśmiech wykwitł na twarzy mag, kiedy jeden z nich z krzykiem spada z konia, ze strzałą sterczącą z brzucha.

-Uwaga, zakręt!

Chłopak ściągnął wodzę, zacisnął zęby i spiął konie, zmuszając je do skrętu o prawie dziewięćdziesiąt stopni. Eversor wytrzeszczył oczy, w ostatniej chwili złapał się kozła i wydał z siebie trudny do opisania dźwięk, kiedy wóz potężnie zarzuciło do tyłu. Wstrzymał oddech, świadomy, że jadą właśnie na dwóch bocznych kołach, niebezpieczni odchyleni w prawą stronę.

-Mam nadzieję, że wiesz, co robisz!

Młodzian uśmiechnął się nerwowo, przesunął na lewą stronę kozła i zarechotał cicho.

-Ja też mam taką nadzieję!

-C… Co?!

-Uwaga, Królewska przed nami!


Gregor spojrzał jeszcze niechętnie na swojego towarzysza podróży i niechętnie podniósł wzrok. Chłopak miał rację, trupiarka niebezpiecznie szybko zbliżała się do jednej z głównych ulic miasta. Ulica Królewska, bo tak się nazywała, nawet o świcie czy zmierzchu zawsze zaczopowana była zaporową ilością wozów wiozących znudzonych pasażerów oraz co bardziej odporne na czas towary. Teraz było jednak jeszcze gorzej.

-Co robimy?!

Eversor zacisnął zęby, rozejrzał się i w desperacji rzucił okiem przez ramię. Ścigająca ich banda zbliżała się nieubłaganie, nawet pomimo wyczynowej jazdy w wykonaniu szczeniaka. Mag dobrze wiedział, że jeśli zbiry dopadną ich na unieruchomionym wozie, ich śmierć będzie szybka i nadzwyczaj krwawa. Straż zaś, mimo że znajdowali się kilkanaście metrów od posterunku, znajdzie tylko ich podziurawione truchła bez śladu po sprawcach mordu.

Dlatego też mężczyzna westchnął, usiadł na koźle i chwycił mocniej podłokietnik.

-Nie zwalniaj!

-Co?!-
chłopak wytrzeszczył na niego oczy.- Oszalałeś pan?!

-Przebijemy się!

-Ale to przecież samobójstwo!

-Nie większe niż czekanie aż te sukinsyny za nami nas dopadną! Jazda!-
mówiąc to, chwycił leżący pod siedziskiem bat i strzelił nim na próbę.

Konie zastrzygły uszami na nieprzyjemnie znajomy dźwięk, który rozległ się nad ich łbami. Gregor poczuł gwałtowne szarpnięcie, stracił równowagę i prawie przetoczył się na stos trupów, kiedy wierzchowce jeszcze bardziej wyciągnęły nogi w szaleńczym biegu.

To, co stało się później, zajęło nie dłużej niż kilka sekund, ale w oczach maga były to godziny.

Najpierw był przerażony wrzask jakiejś kobiety, która w ostatniej chwili odskoczyła na bok przed rozpędzonym wozem. Potem było rżenie koni, taranujących mały wózek wypełniony klatkami z drobiem. Następnie było dużo gdakania, dziobania i pierza. I świadomość, że od rychłej śmierci Gregora dzieliły metry, czy może centymetry, o jakie mijał inne wozy.

Po kilkunastu sekundach, kiedy kanonada dźwięków ustała, powoli otworzył oczy i wyprostował się w siodle. Odruchowo zrzucił z kolan oszołomioną kurę.

-Żyjemy…

-Ano.-
siedzący obok młodzian uśmiechnął się blado, oglądając przez ramię.- Zgubiliśmy też pościg…

-Dobrze…- Gregor pokiwał głową i westchnął z ulgą, jadąc szybko alejkami przyległymi do głównych traktów.- A teraz wieź mnie na Uniwersytet


Marco


Było ich trzech. Trzech mężczyzn, ubranych tylko w przepaski biodrowe, z obscenicznymi maskami na twarzach. Pierwszy był gruby, o mlecznej skórze i niedźwiedzim pysku przytroczonym do gęby. Drugi był szczupły, wysoki i spocony, z okularami nałożonymi na nos maski wilka, którą nosił. Trzeci zaś był muskularny i mocny, o szerokich barach i obliczu lwa przysłaniającym jego własną twarz.

-Ech, jaja mnie pieką…- grubas skrzywił się i niczym kaczka ruszył za dwójką towarzyszy przez pełną beczek piwnicę.- Ta dziwka na pewno była zdrowa? Bo coś mnie…

-Och zamknij się.-
Wilk wzdrygnął się, nie patrząc nawet na towarzysza.- Jakbyś czekał na swoją kolej, a nie pakował pyty tam gdzie nie trzeba, to by ci nic nie było. Dobrze mówię, Czempionie?

Mężczyzna w masce lwa nie odpowiedział, podchodząc do półki z najmocniejszymi trunkami. Spojrzał tylko z politowaniem na dwóch obwiesiów przydzielonych mu do pomocy i wskazał na jedną z beczek.

-Bierzcie to.- rzucił niskim, zachrypniętym głosem.

Niedźwiedź zarechotał wesoło, pochylając się nad baryłką i oglądając pieczęć.

-Hoho! Middenlandzie Mocne! Dwa kielichy i wszyscy padną trupem od tego potwornego napitku!

-Nikt nie będzie go pił. Bierzcie beczkę.

-Ale jak to „nie będzie pił”? Dupczenie było, żarcie było, czas na


Nie dokończył, kiedy mocarna pięść uderzyła go w twarz i miotnęła pod ścianę, pozbawiając przytomności. Wilk pisnął i podskoczył ze strachu kiedy Czempion odwrócił w jego stronę twarz, ukrytą za maską lwa.

-Ty też masz jakieś uwagi?

-N… Nie panie!- zaskrzeczał.

-Świetnie. Więc bierz wino. Jedna baryłka może nie starczyć….-
warknął niechętnie, samemu biorąc na bark beczkę pełną Middenlandzkiego trunku.- I pośpiesz się, nie będziemy wiecznie za tobą czekać. Rytuał musi zacząć się gdy słońce będzie w zenicie.

-T… Tak, czempionie


Chudzielec pochylił się i chwycił beczkę, siłując się z nią z całej mocy swoich wątłych ramion. Sapał, dyszał i napinał muskuły, czekając aż wielkolud w lewiej masce oddali się na odpowiednią odległość. Kiedy barczysta sylwetka czempiona niknęła już w odległym mroku piwnicy, Wilk westchnął i wyprostował się.

-Co za gnojek… Hej, Misiek, żyjesz?- szczypior założył ręce na biodra i podszedł do ogłuszonego towarzysza. Bez szczególnej delikatności trącił go stopą w bok, aż zafalowało mu sadło.- No weź rusz opasłe dupsko! Sam nie ruszę tej pieprzonej baryłki! Ej! Wstawaj, bo cię obeszczam!

Krzycząc i kopiąc nieprzytomnego kamrata nie dostrzegł uchylającego się powoli okna na skraju swojego pola widzenia. Nie zwrócił uwagi na chłodny powiew ciągnący po nogach i tym bardziej nie zauważył ubranej na czarno postaci, zbliżającej się do jego pleców.

Kilka sekund później był już nieprzytomny.


***


-Teren czysty. Mamy dwóch jeńców, Inkwizytorze.

Marco zwinnie wsunął się przez okno do piwnicy, strzepnął pył z rękawów i spojrzał na ukrytą pod kapturem twarz jednego ze swoich podwładnych. W sumie, łatwiej by mu było gdyby każdy z nich wyróżniał się czymś szczególnym, umożliwiającym identyfikację. Niestety, członkowie grupy uderzeniowej ubierali się identycznie, a budową ciała różnili się od siebie minimalnie. Dlatego też Eleadora skinął tylko głową i podszedł do dwóch leżących na podłodze mężczyzn.

Skrzywił się widocznie, czując od nich smród potu, przetrawionego wina oraz czegoś przywodzącego na myśl zbutwiałe grzyby. Inny Czarny Kaptur spojrzał na chłopaka, sprawdzając wytrzymałość knebla w ustach chudzielca.

-Możemy nie mieć za dużo czasu.- powiedział rzeczowym tonem.- Słyszałem, że mieli zanieść wino na rytuał w samo południe

Marco skinął tylko głową i w zamyśleniu spojrzał na dwóch heretyków. Wyglądali żałośnie jak na kogoś będącego źródłem zepsucia w Atlas City.


Buttal


Strażnicy w bramie Kamiennej Baszty powitali krasnoluda z wyuczoną rezerwą, pytając o imię, cel wizyty w zamku i jakiś dowód tożsamości. Na szczęście w przypadku kurierów, najlepszym sposobem legitymowania się, były listy. W tym wypadku, duży pęk kopert zalakowanych wspólnie wielką pieczęcią Hejm Mynt. Takie pieczęci zwykle robiły wrażenie.

Dlatego też obaj strażnicy wyprostowali się, unieśli włócznie i uderzyli w dzwonek ukryty w alkowie. Po chwili drzwi do zamku otworzyły się, ukazując wysoki hol z szarego marmuru, ozdobiony licznymi sztandarami oraz gobelinami.

Dopiero po kilku sekundach Buttal zwrócił uwagę na starszego mężczyznę, który otworzył mu drzwi. Urzędnik miał dość deprymujące spojrzenie, zmierzwioną brodę a ubrany był w zadbane, urzędowe szaty.




-Em… W czym mogę pomóc?

-Mam listy do Jarla.

-Och, doprawdy?-
mężczyzna uniósł brew i uśmiechnął się z politowaniem.- A zapowiedział pan swoją wizytę?

-Nie… ?

-Umówił się pan z którymś z doradców Jarla?

-Nie.

-A może chociaż zawiadomił pan… ?

-Nie! Zostałem tutaj wysłany z Góry Morr z ważnymi listami do władcy tego miasta.


Urzędnik westchnął, przejechał dłonią po twarzy i spojrzał jeszcze raz na krasnoluda.

-Skoro tak pan stawia sprawę, a listy naprawdę okażą się ważne, mogę je od pana odebrać i zanieść je do…

-Nie
.- kurier pokręcił głową.- Listy trafią do rąk własnych adresata.

-S… Słucham?!-
mężczyzna wytrzeszczył oczy na krasnoluda a jego twarz przybrała srogi wyraz.- Wolno mi wiedzieć, za kogo się uważasz żeby wyskakiwać mi tutaj z takimi impertynencjami?! I co to w ogóle za listy, co?! Nie wyobrażam sobie żeby… żeby

Urzędas powoli zaniemówił, kiedy Buttal wyćwiczonym gestem wyciągnął listy z futerału i zamachał mu przed nosem osobistą pieczęcią Dimzada Belegarda. Po chwili odchrząknął i odszukał język w gębie.

-Em… To zmienia postać rzeczy…- wymamrotał.- Proszę za mną. Postaram się pana umówić na możliwie szybki termin. Niestety, zima nadchodzi, wszyscy mają sprawy do naszego władcy i jeszcze lokalni przywódcy plemienni powołują się na jakieś tam prawa w związku z Jarlem… Ech. Tędy, proszę tędy.

Mówiąc to, cofnął się o krok i wpuścił krasnoluda do środka.


***

-…no i tak patrzę, a tam banda przebierańców ustawia pod ścianą dwóch krasnoludów oraz karczmarza. Podjechałem, przedstawiłem się i rozkazałem się im legitymować.

-Heh, pewnie się zesrali ze strachu!

-A gdzie tam! Idioci uznali, że nas też zaszlachtują, bo jest ich więcej. Ich szef nawet wymierzył do mnie z pistoletu i kazał się pieprzyć!

-Oj… No i co pan kapitan zrobił?

-Ja? Nic. Za to harcownicy, którzy nas osłaniali mieli świetną zabawę w trakcie odstrzeliwania ich niczym kaczek
.

Stojący pod ścianą Striełok uśmiechnął się lekko, pociągnął z manierki i spojrzał ponuro na wciąż odległe drzwi kasztelu. Stał już prawie godzinę, cały czas nie pojmując jak oficerowi z kompanii Pograniczników można było kazać ustawić się w ogonku.

Westchnął tylko, wspominając dawne czasy szacunku oraz prestiżu, jakim cieszyli się jemu podobni. Teraz nie za nadstawianie karku zdobywało się szacunek, ale za bycie oślizgłym gadem, dość cwanym by zbijać fortunę na prosty mieszczanach i chłopach. Bohaterami byli wymuskani kupcy, a nie zwiadowcy.

Pogrążony w ponurych myślach podniósł głowę i zmarszczył brwi, widząc krępą sylwetką wychodzącą przez główne wrota zamku. Po chwili podniósł dłoń.

-Panie Buttal, tutaj! I jak? Dostarczył pan list?

Buttal spojrzał na kapitana i westchnął. Dzięki kłótni i straszeniu urzędnika gniewem Dimzada, udało mu się wywalczyć audiencję u Jarla już na jutrzejszy wieczór. Albo dopiero na jutrzejszy wieczór, zależy jak by na to nie patrzeć.


Jean Battiste Le Courbeu

Kiedy gnom rzucił hasłem, drzwi otworzyły się a w szczelinie między framugą a drewnem pojawiło się czujne oko w kolorze brązowym, obleczone siatką zmarszczek.

-Wiesz jak to debilnie brzmi, prawda?

Jean wytrzeszczył oczy i po chwili skinął głową.

-No tak…

-Wiesz, wcześniej byłem zawodowym strażnikiem drzwi w różnych bractwach i stowarzyszeniach. To o Zuzannie to jeszcze nic. Wyobraź sobie co czułem gdy debile mówili o patelniach chaosu i pogramiaczu kwasów


Gnom podrapał się niepewnie po karku.

-A wejść mogę?

-Tak, przecież cię znam. Czasami wpadasz do Leonarda. No i hasło podałeś, to też się liczy
.

Le Courbeu ostrożnie przekroczył próg, zdjął z głowy kapelusz i rozejrzał się. Staruszek w wytartej kamizelce zamknął za nim drzwi i usiadł na zydlu przy wejściu.

-Em…

-No słucham, Kocie?

-Ja do pana Neloquesa…

-Chudy, siwy, ma tendencję do gadania nawet gdy nikt nie słucha i ciągle zapomina gdzie jest wygódka?

-Bardzo możliwe… Nie znam go do tego stopnia…

-Na dole.-
odźwierny wskazał brodą solidne, drewniane drzwi prowadzące do piwnicy.- Tam przynajmniej są mocne ściany

Jean skinął głową, uśmiechnął się nerwowo i ruszył we wskazanym kierunku. Idąc po szerokich, kamiennych schodach zachodził w głowę, co naiwny staruszek wyczyniał, że zamknięto go w piwnicy. Mniej więcej w połowie drogi na dół, rozległ się huk jak przy wystrzale z armaty a pod sufitem pojawiły się pasma dymu.

Sam Jean podskoczył i po kilku sekundach zaczął biegiem pokonywać stopnie.

-Cholera, cholera, cholera!- rzucił na jednym tchu, barkiem taranując drzwi i wpadając do zadymionej pracowni.- Jest tu kto?!


-Jestem, jestem. Czemu miałoby mnie nie być?- gdzieś w szarych obłokach dało się dostrzec sugestię ruchu.- Nie przewidziałem, że mieszanka numer dwa będzie aż tak wysoce wybuchowa…

-Słyszałem wybuch! Cholera, nic nie widać przez ten dym.

-Nie ma sprawy. Już się tym zajmuje. Gdzie jest ta wajcha… ?


Jean zamarł, słysząc w dymie brzdęk przewracanych narzędzi oraz ciche przekleństwa Patrica. Kiedy uczony znalazł to, czego szukał i wydał z siebie głośne „Aha!”, gnom odruchowo rzucił się na ziemię. Już w domu nauczył się, że gdy tatko wykrzykuje równie natchnione okrzyki, najbliższy miesiąc chodzić będzie bez brwi.

Ku miłemu zaskoczeniu gnoma, nic jednak nie wybuchło. Rozległ się klikot, grzechotanie łopatek w wirniku i jakby syk, kiedy zawieszona pod sufitem rura zaczęła oczyszczać powietrze z dymu. Jean dość szybko wstał na nogi, odzyskując cała swoją dumę.

-Witam, panie Neloques.

-Och, pan porywacz. Miło pana widzieć.-
staruszek nie zmienił się pod względem wyglądu od ostatniego spotkania z Jeanem. Prawda, eleganckie szaty wymienił na fartuch z goglami, ręce chroniły mu grube rękawice a twarz pokrytą miał sadzą, lecz wciąż był to naiwny niczym kaczuszka z wodogłowiem maniak metali, stopów i niebezpiecznych przedmiotów, które robią bym.- Leonard wspominał że będzie mnie pan odwiedzał. W czy mogę pomóc?

Jean odchrząknął i możliwie delikatnie opowiedział o zajściu w magazynie, określając grupę Jacoppo „swoimi znajomymi” a masakrę która zaszła „drobną przepychanką”. Finalnie wyjął z torby wszystkie przedmioty, jakie znalazł w schowku.

Neloques wyraźnie poweselał.

-Jednak znaleźli..

-Co?-
gnom spojrzał na niego uważnie, gdy staruszek drżącymi dłońmi rozpakowywał kolejne zawiniątka.- Co znaleźli?

-Dałem im dokładne wytyczne i nakazałem by nawet nie zaczęli tego kompletować, jeśli nie będą mieli wszystkiego…

-Czego „wszystkiego”?


Mężczyzna nie odpowiedział jednak, bardzo powoli rozchylając materiał na piątej paczce, której to Jean nie miał jeszcze czasu się przyjrzeć. Staruszek z pewną irytacją odrzucił leżącą na wierzchu kopertę i z nabożnym szacunkiem ujął w dłonie niewielką sztabkę jakiegoś matowego stopu. Jean zaś szybko chwycił odrzucony list i schował go pod pazuchę, jednocześnie obserwując wykwity czerwonych plam na twarzy rozmówcy.

-Patric, co to jest?

-Oriharcon…-
metalurg uśmiechnął się w ekstazie, trzymając metal niczym nowonarodzonego syna.- Bogowie, on istnieje… Znaleźli go!

-Patric!-
Jean potrząsnął głową, naprawdę skonfundowany.- Co to jest, do jasnej cholery!

Ekstaza na twarzy starca zniknęła, niczym pękająca bańka mydlana. Brutalnie ściągnięty na ziemię spojrzał z irytacją na gnoma i zacmokał ustami jak na psa, który znów chce na dwór mimo że wrócił przed pięcioma minutami.

-Nie słyszałeś o tym, panie zaklinaczu, co?

-No skoro pytam…

-Łap!


Jean podskoczył, gdy mężczyzna machnął ręką i dość brutalnie cisnął w jego stronę sztabką metalu. Nim rozsądek szpiega zdążył zareagować, dłonie zrobiły swoje, zamykając się nad chłodnym, jakby mrowiącym, stopem.

Sekundę później gnom wrzasnął i z całej siły odrzucił przedmiot, blednąc na twarzy.

-Olidammaro…

Patric uśmiechnął się lekko, wstał z zydla i podniósł sztabkę z ziemi, ważąc ją w dłoni.

-Czyli to naprawdę on… Heh. Niezła zabawka, co?

Jean przełknął ślinę, cały czas wpatrując się w ten niepozorny przedmiot w rękach Neloquesa. Przez sekundę, kilkadziesiąt setnych sekundy, czuł się jakby gwałtownie pozbawiono go zmysłów wzroku i słuchu. Słyszał i widział, lecz nie jak przedtem. Magia, która wydawała mu się równie naturalna, co powietrze, którym oddychali zwykli ludzie, zniknęła. Przez mrożące krew w żyłach mgnienie oka był całkowicie odcięty od mocy, z którą się urodził. Mocy, bez której pozornie nie mógł żyć.

Patric zaś uśmiechnął się, klepnął zszokowanego gnoma po ramieniu i odłożył sztabkę na stół.

-Cóż, chyba czeka mnie sporo wyjaśnień. A tobie przyda się coś mocniejszego do picia…


Tsuki


Xanos był znanym za równo w Skuld, jak i po za jego granicami, kowalem i płatnerzem. Wykonywał wiele różnych zbroi oraz broni na zamówienie. Nie obce były mu kombinacje morgensternów z pistoletami, rapierów z podwójnym ostrzem czy nawet egzotycznych sztyletów nożycowych.

Jednak w przypadku Tsuki stanął, pochylił swoje szerokie czoło i wpatrywał się w dziewczynę jakby dogłębnie uraziła go samym swoim uczesaniem. Sama Tsuki zaś stała ze spokojnym uśmiechem, patrząc po stojakach w zbrojowni Zakonu, ignorując przy tym poirytowane prychanie zbrojmistrza.

-Naprawdę nie macie?

-Nie mamy
.- gdyby było to możliwe, z tych słów zwisałyby sopelki lodu.- Wiem co mam na składzie i żadne Sode-garami się tam nie znajduje…

-Ale jak to możliwe?! W domu to bardzo popularna broń!


Tsuki uśmiechnęła się w duchu, widząc tłumioną wściekłość na twarzy rozmówcy. Xanos nie znał Sode-garami i jakoś ją to nie dziwiło, ale w swoim własnym mniemaniu był specjalistą od broni wszelakiej, przez co brak informacji nawet o najbardziej egzotycznych egzemplarzach uzbrojenia działał na niego niczym płachta na byka.

W końcu sapnął i przejechał dłonią po twarzy.

-A jak to draństwo wygląda, co?

-Em…- tym razem to Tsuki straciła na chwilę język w gębie, nie pewna co odpowiedzieć. Sode-Garami przypominało okrutne połączenie narzędzia rolnego do spulchniania gleby, kilku maczet oraz długiego drąga. Nie mając jednak w planach strzępić języka po próżnicy, samurajka wzruszyła tylko ramionami.- W sumie to taka halabarda…


-No to nie mamy!- Xanos skrzywił się, nie świadomy, że Tsuki nie zamierzała brać ze sobą tej ciężkiej, nieporęcznej broni nawet gdyby mieli ja w magazynie.- A może coś innego by cię interesowało? Coś do walki na dystans?

Dziewczyna uśmiechnęła się okrutnie.

-Wzięłabym kilka Fukimi-Bari!- będących w istocie zatrutymi strzałkami.

-Co?

-Aha. To może, chociaż Shikomi-Zue?-
dmuchawkę z trzciny.

-Jakie złe?!

-A kawanage macie?-
hak na łańcuchu.

Xanos powoli wyprostował się, spojrzał na dziewczynę z chłodną nienawiścią w oczach i powoli sięgnął pod ladę. Po chwili wyjął spod niej parę wspaniale wykonanych karwaszy oraz mały pierścień.

-Bierz i wynocha. Zahard czeka pod główną bramą.

-Ale nie dałeś mi nawet Fukimi…

-Jazda mi stąd, skośna cholero!


Tsuki wybiegła z uśmiechem ze zbrojowni, trzymając w rękach przydziałowy sprzęt. Zachichotać pozwoliła sobie dopiero na korytarzu, upewniwszy się, że nikt jej nie widzi. Xan był taki cudownie prosty. Przodkowie świadkiem, grzechem byłoby go nie męczyć.
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...
Makotto jest offline