Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-12-2012, 23:47   #14
Yzurmir
 
Yzurmir's Avatar
 
Reputacja: 1 Yzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie cośYzurmir ma w sobie coś



― Cholera! ― syknął Milieu. ― Mam tylko trzy godziny!

Żeby dotrzeć do Place Ville Marie będzie musiał przejechać przez pół wyspy, co w korkach, jakie wieczorem zapanują w centrum, zajmie mu z pewnością półtorej godziny samo w sobie. A przecież nie mógł tam iść sam; pomimo że Altitude 737 to Elizjum, nie zamierzał ryzykować samotnego wyjścia ze swojej bezpiecznej posiadłości. Nie teraz, gdy akcja, jaką odstawiły ciołki, najwyraźniej zdążyła już przykuć uwagę innych Spokrewnionych.

Zadzwonił szybko po Michaelsa, ale odezwała się tylko poczta głosowa. Pewnie Ricky zajmuje się poszukiwaniami, pomyślał, i wybrał numer Gartha Nicholsona, tego samego, który wczoraj przywiózł mu jedną z ich prostytutek. "Gładki" go często irytował, ale teraz nie był czas na wybrzydzanie; z tego, co Henri wiedział, Nicholson powinien być najbliżej.

Roderick podszedł do stołu i obejrzał listy, które rzucił nań Gangrel.
Bardzo elegancki, pani Bassani z pewnością ma gust ― powiedział, uśmiechając się bardzo nieznacznie.
Jakby w życiu nie słyszała nawet o kopertach ― odparł Milieu. ― Cholerni przedpotopowi... Sądzisz, że powinienem coś z sobą zrobić zanim pójdę?

Służący spojrzał uważnie na swojego pana, z jego zlepionymi, długimi włosami, plamką zaschniętej krwi koło ust i żółtą od brudu koszulą. Zaletą bycia nieżywym było to, że jego organizm więcej nie produkował potu ani innych wydzielin, gdyż dzięki temu nie śmierdział tak bardzo, jak by mógł.
Eee... Myślę, że należałoby się przygotować. Elizjum to raczej wytworne miejsce, nieprawdaż?

Tak więc zabrali się za mycie i czyszczenie jego wampirzego ciała, a potem wyciągnęli z szafy wiekowy garnitur i kapelusz, które zakładał, gdy musiał się pokazać z trochę lepszej strony. Henri strzepnął jakieś pyłki z rękawa marynarki. Normalnie nie lubił tracić czasu na takie banały, ale przecież tam, gdzie idzie, zastanie wielu z tych wypacykowanych, lalusiowatych Spokrewnionych, którym wydaje się, że fakt, iż nie żyją, gwarantuje, że będą i muszą być najfajniejszymi kotami w mieście. Wolał nie zwracać na siebie wśród nich zbyt dużej uwagi.

Gdy skończyli, do bramy rezydencji zadzwonił Nicholson, a gdy wszedł i go zobaczył, zagwizdał żartobliwie i wyszczerzył zęby.
Wyglądasz przebojowo, szefie ― rzucił.
Bądźże cicho ― wycedził Milieu. ― O dwudziestej drugiej musimy być w Place Ville Marie. Wprowadziłeś samochód do środka? To dobrze. Roderick, weź moją limuzynę. Garth, pójdź z nim. Wyjdźcie za bramę. Ja spuszczę psy.

Wytresował swoje psy w ten sposób, aby atakowały każdego, jeśli on, Milieu, nie każe im się powstrzymać. Jedyny wyjątek zrobił dla kamerdynera, z którym zwierzęta były dość dobrze zaznajomione, ale i tak nie warto było ryzykować, że jednak się na niego rzucą. Wyprowadził Dorrę z budynku i poszli na tyły willi, gdzie znajdowały się wybiegi. Zamknął sukę w dużym boksie, który wcześniej dla niej przygotował, po czym otworzył bramkę w siatce oddzielającej część dla psów od reszty trawnika. Większość zwierząt rozbiegło się natychmiast po całej posiadłości, niektóre skakały na niego radośnie przez chwilę, po czym także uciekły. Milieu wrócił jeszcze do domu, uzbroił drogi i skomplikowany system alarmu, jaki kupił jeszcze Kinley, oraz skierował się do samochodu czekającego na podjeździe.

Posiadłość Kinleya była wcięta głęboko w Morgan Arboretum, dwieście czterdziesto pięcio hektarowy zalesiony obszar należący do McGill University i otwarty dla gości ― wielu denerwujących śmiertelnych w niektórych porach roku ― więc najpierw musieli pojechać wąską, piaskową drogą pomiędzy drzewami, aż dotarli do Chemin Senneville. Jakiś czas później wjechali na Autoroute 20, trzypasmową autostradę, którą jechali dość długo na wschód i północny wschód, dopóki nie zobaczyli podziemnego zjazdu w kierunku Rue Jean d'Estrées. Jeszcze tylko jakiś kilometr oraz dwa, trzy skręty i wylądowali wreszcie przed Place Ville Marie. Nawet nie było dużych korków, autostradą jechało się wygodnie i szybko.

Roderick, zaparkuj samochód i w nim czekaj. Garth... ― Skinął na młodszego wampira, a ten zaraz za nim wyszedł z auta. ― Mamy jeszcze z dziesięć, piętnaście minut. Chodźmy.

Milieu i Nicholson nie musieli dołączać do tłumu śmiertelnych, grzecznie czekających na wejście do wieżowca. Opiekun Elizjum dbał o wampirzą klientelę i każdy Spokrewniony w Montrealu miał zapewnione wejście do klubu. Ghul robiący za bramkarza miał za zadanie tego dopilnować. Nawet windę mieli osobną, szumnie przez niektórych nazywaną VIP-owską, aczkolwiek od zwykłej różniła się tylko tym, że nie było w niej takich tłumów. No i był tam też gościu, którego zadaniem było wciskanie guzików, coby elita zbytnio się nie przesiliła.

Wysiedli na przedostatnim piętrze, by dostać się do restauracji. Logicznym było, iż Delacroix nie zamierzałby robić interesów w penthousie, gdzie muzyka huczała na cały regulator. Nie, spotkanie musiało odbyć się tutaj. W eleganckiej sali, wśród wystrojonych szych i damulek, sztywnej obsługi i drogiego jedzenia, którym nie sposób było się najeść. Spokrewnionych powitał jeden z pracowników, pytając się z uśmiechem o ich nazwiska.

Ależ oczywiście, oczywiście! ― oznajmił, wychodząc zza swojego stanowiska na dźwięk słowa “Milieu”. ― Proszę za mną, pan Delacroix oczekuje pana. Pana przyjaciel musi niestety poczekać tutaj. Polecam bar, proszę pana, mamy najlepsze drinki w całym mieście.

Nicholson, chcąc nie chcąc, musiał pozostać z tyłu. Milieu natomiast został poprowadzony w stronę dalekiego końca sali, gdzie znajdowały się stoliki dla bardziej wybrednej klienteli. Tam, na jednej ze skórzanych kanap dostrzegł Delacroixa, w towarzystwie jakiegoś śmiertelnego. Harpia najwyraźniej postanowił umilić sobie czekanie na Henriego, bowiem jego towarzysz zdawał się być kompletnie zauroczony Spokrewnionym. Wpatrywał się w miedziane loki i starannie przystrzyżony zarost z uwielbieniem, a i kremowe spodnie zdradzały inne oznaki podekscytowania.

Ach, monsieur Milieu! ― odezwał się Delacroix z przesadną radością w głosie. ― Cieszę się, że jednak postanowił pan przyjąć moje zaproszenie. Zapraszam, zapraszam.

Ventrue gestem dłoni przegonił i kelnera, i swojego towarzysza, a ci oddalili się jak posłuszne pieski. Harpia uśmiechnął się do Henriego i wskazał mu kanapę naprzeciwko.
Zaszczyt to, móc poznać pana osobiście. Wiele o panu i pańskiej organizacji słyszałem. ― Zapewne nie z wiadomości. ― Mogę zaproponować panu coś do picia? Winnice Lacroix mają układ z Opiekunem Elizjum i można tutaj dostać naprawdę niezwykłą krew. Ta, na przykład... ― Wskazał swój kieliszek. ― Angielska, epoka wiktoriańska. Niezwykłe czasy.

Trzymają ją w lodówkach? ― zapytał Henri dużo mniej przymilnym tonem niż jego rozmówca, zerkając krótko na napój w posiadaniu Delacroix. Potem znowu spojrzał przeciągle na znikającego właśnie w jakichś drzwiach towarzysza Harpii. Pomimo tego, że jego Requiem trwało już kilkadziesiąt lat, wciąż ciężko mu się było przyzwyczaić do obecnej w wampirzych środowiskach pederastii i innych rzeczy, które uważał za paskudne dewiacje. Z tego powodu nigdy nie czuł się dobrze w towarzystwie większości innych Spokrewnionych, zblazowanych i dekadenckich. ― Wydawało mi się, że krew psuje się z czasem ― dodał, kierując wzrok ponownie na tego, kto go zaprosił.

Cóż, nie jestem znawcą technologicznych zabiegów winnic Lacroix ― odparł Delacroix. ― Podobno opracowali jakiś sposób na to, żeby krew dłużej pozostawała świeża i zdatna do spożycia. No, ale nie po to się tutaj spotkaliśmy, czyż nie? Zdaje się, że ma pan problem z pewnymi szkodnikami i zupełnie nie wie, jak go rozwiązać. Mogę zaoferować swoją pomoc.

Harpia wydobył z wewnętrznej kieszeni skórzanej kurtki kopertę, podobną do tej którą Milieu otrzymał wcześniej. Ventrue przesunął ją po stole w stronę Henriego.
Jak pan zapewne wie, panie Milieu, specjalizuję się w zdobywaniu informacji ― oznajmił Delacroix tak, jakby nie było to wiedzą powszechną. ― Może pana zainteresować fakt, że prowodyrzy tego całego buntu kontaktowali się w ostatnim czasie z kilkoma ciekawymi... Osobnikami.

Henri wyraźnie się nachmurzył i spoglądał na drugiego wampira spode łba.
Wiem, jak rozwiązywać swoje problemy ― powiedział cicho i powoli. Zwrócił spojrzenie na kopertę, która teraz leżała tuż przed nim, i przez dłuższą chwilę wpatrywał się w nią w milczeniu. ― A czego chcesz w zamian za te informacje? ― powiedział w końcu, nie ruszając listu.

Na chwilę obecną, niczego ― odpowiedział Harpia, najwyraźniej zdziwiony wrogością Milieu. ― Proponowana pomoc jest jedynie gestem dobrej woli, nie ma tutaj żadnego quid pro quo. Sama pamięć o mej pomocy będzie wystarczająca oraz, miejmy nadzieję, pańskie wsparcie w przyszłości, jeśli będę takiego potrzebować.

Quid pro... ― mruknął pod nosem Gangrel, nie dokańczając. Nie znał łaciny, ani nie był obeznany z zapożyczeniami z niej, ale domyślił się z kontekstu, o co chodzi. ― Więc... to ma być przysługa, tak? I potem ja ci będę jedną winny... ― powiedział, tłumacząc sobie słowa Harpii na bardziej codzienny język.

Zamyślił się na minutę, milcząc, po czym niespodziewanie wstał od stołu.
Muszę... udać się do łazienki. Zaraz wracam ― oznajmił.

I rzeczywiście skierował się w stronę łazienki, łapiąc po drodze zdziwione spojrzenie Nicholsona, siedzącego w drugim końcu sali. Znalazłszy się już w środku niewielkiego pomieszczenia, ruszył szybko do ubikacji i zamknął się wewnątrz, uważając by nikt nie spostrzegł, że jego sylwetka nie odbija się w lustrze ponad umywalkami. Opuścił klapę na sedesie i usiadł, wyciągając telefon z kieszeni. Wybrał numer Jamesa Nathana.

Co ze sprawą? ― wychrypiał, gdy tylko usłyszał głos po drugiej stronie. ― Znalazłeś ich? Właśnie dostałem pewną ofertę, ale waham się z przyjęciem jej.
Ciołki wiedzą jak się chować ― rozbrzmiał głos Nathana w słuchawce. ― Mamy tylko poszlaki i podejrzenia. Beaulieu i Marcela nie możemy namierzyć, jak kamień w wodę.
Jakie macie te poszlaki?
Przewinęli się przez domenę Cardona po tej aferze z d’Annunzio, może on będzie coś wiedzieć ― oznajmił Nathan. ― Mamy też namiary na pewien magazyn w Lanaudiere, możliwe że tam się zamelinowali.
Dobra. To dobrze. Nie jest aż tak źle. Ale teraz osobiście się w to zaangażuję.

Panie Delacroix ― powiedział fałszywie uprzejmym tonem, gdy już wrócił do stolika. ― Pańska oferta była bardzo szczodra, ale na razie muszę ją odrzucić. Mam nadzieję, że nie ma pan mi tego za złe. Może się jeszcze z panem skontaktuję.
Jak pan sobie życzy, panie Milieu ― odpowiedział Harpia, na powrót chowając kopertę we wnętrzu kurtki. ― Życzę powodzenia w łowach.

Henri odwrócił się i już bez słowa wyszedł z restauracji, a gdy tylko przeszedł przez drzwi i znalazł się na krótkim korytarzu z windą, dołączył do niego Garth Nicholson.
I co, szefie? — spytał, przejęty.
Zmarnowaliśmy tylko czas. Powinienem się był domyślić, o co chodzi, i wcześniej porozmawiać z Nathanem.
„Żyleta” miał jakieś wiadomości?
Tak. Jakieś.

Milczeli obaj przez chwilę, jadąc windą; „Gładki” wciąż na niego spoglądał.
Musiałem spróbować działać sam, nieważne, że tropy są dosyć słabe. Nie lubię zaciągać długów. Zwłaszcza nie od innych Spokrewnionych.
No tak... — powiedział cicho Garth, kiwając głową.

Gdy odbierali swoje płaszcze i kurtki w szatni w holu budynku, Milieu nachylił się do niego i wyrzekł półgębkiem:
Jedziemy odwiedzić Oliviera Cardona.
Priscusa...? — spytał Nicholson zdziwionym głosem.
Wygląda na to, że i jemu sprawiali jakieś kłopoty. Jedna noc od wypadku i już się do mnie przypierdoliła ta suka Bassani. Nie ma co się opieprzać, trzeba porozmawiać z Cardonem i znaleźć cholernych dupków jak najszybciej.

Stali teraz na chłodnym chodniku przed wieżowcem, gdzie zalewało ich mętne, pomarańczowe światło latarni. Ulicą co chwila przejeżdżały samochody, ale żaden ze znajdujących się w nich kierowców nie zdawał się nimi przejmować.
Gdzie jest ten Roderick? Zadzwoń do niego, niech przyjeżdża tu natychmiast. Musimy się zbierać.



 
Yzurmir jest offline