Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-12-2012, 17:11   #1
Grzymisław
 
Grzymisław's Avatar
 
Reputacja: 1 Grzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znany
[Autorski] Brudy Słopieni



W mieście zdrady nigdy nie można być do końca pewnym, kto kogo naprawdę zdradził.


Noc była cicha. Stanowczo zbyt cicha. W mężczyznach siedzących naokoło niewielkiego ogniska budziła niezrozumiały niepokój. Każdy z nich przyzwyczajony był do nieustannego nasłuchiwania, a w tak głuchej ciszy nie usłyszeć szelestu niebezpieczeństwa było wszak niemal niemożliwością. Więc sam niepokój był o wiele bardziej niepokojący, niż okoliczności.

Mieli kaptury na głowach. Duże, czarne kaptury zasłaniające twarze. Znali się od lat, a nie byli pewni, czy rozpoznaliby się na ulicy, gdyby znaleźli się tam w zupełnie innych ubraniach z obnażonymi głowami. Ale taka dola wyjętych spod prawa. Nie można ufać nikomu.

Jeden z nich poruszył się nagle niespokojnie i zaczął rozglądać.

- Słyszeliście to? - spytał głosem, z którego przebijało czyste przerażenie.

- Uspokój się, Teresławie. Wydawało ci się tylko, że słyszysz coś niebezpiecznego. Widocznie jakiś zbłąkany podmuch wiatru musiał poruszyć gdzieś liście.

- Wsadź sobie swój śpiewny komentarz w elfią rzyć. Wiem, że coś słyszałem i nie próbuj mnie przekonywać, że nie.

- Elennor wyjaśnił tylko, że jesteś przewrażliwiony i twój umysł interpretuje każdy naturalny szelest jako potencjalne zagrożenie. Nie mówił, że nic nie słyszałeś.

Dwa spokojne głosy wpłynęły łagodząco na trzeciego mężczyznę. Musiał im przyznać rację. To nie mogło być nic groźnego, bo oni również by to wyczuli. Na pewno by wyczuli. Nie byli już przecież młodzi, a przeżycie w ich fachu i w tym państwie należało do sportów skrajnie ekstremalnych, wymagających zarówno niezwykłych umiejętności, jak i nieprawdopodobnie giętkiego kręgosłupa moralnego.

- No tak... Macie rację... Ale mógłbyś powiedzieć jeszcze raz, Drogodzieju, o co dokładnie chodzi z tą księgą?

- Ciszej, durniu! - syknął niezbyt głośno zapytany - Mówiłem, żebyście nie poruszali tego tematu poza miejscami, których jesteśmy pewni. To pradawny manuskrypt napisany przez największego złodzieja w historii Imperium, Lollitha Pięknookiego. Plotka krążąca wśród obecnie żyjącej elity łotrowskiej głosi, że opisuje techniki, które pozwalają włamać się wszędzie, przejść niezauważenie milimetry od wypatrującego cię wroga, oraz wmówić mędrcowi, że jest kawałkiem kija. Pojawiają się jednak głosy, że Lollith zawdzięczał swoje zdolności nie technikom, a paktowi z Czarnym Sprzątaczem. Według nich księga opisuje właśnie, jak pakt taki sporządzić. Jaka nie byłaby prawda, chcę zdobyć tą książkę. Dlatego idziemy do Słopień. Podobno tamtejsza gildia skrytobójców znajduje się w posiadaniu tomiszcza.

- Ze skrytobójcami lepiej nie zadzierać... Poza tym nie wiem, czy Słopienie to dobry pomysł...

- Nie bądź dziecinny. Skrytobójcy mają dość problemów z Włamywaczami i Ulicznikami. Poza tym słyszałem, że władza zaczyna tam działać coraz prężniej pod wodzą nowego komendanta, kupcy postanowili wziąć swoje sprawy w swoje ręce, a wyznawcy Czarnego Sprzątacza i Pana Świtu również próbują jak najwięcej skorzystać na trwających zamieszkach. Miasto jest pogrążone w chaosie. Nikt nie będzie podejrzewał, że to trzech przyjezdnych złodziei okradło najgroźniejszą gildię.

Nagle Drogodziej zamarł, gdy przy jego szyi znalazło się ni z tego, ni z owego ostrze noża.

- Dzięki za informację - powiedziała postać, która nie wiadomo skąd pojawiła się za jego plecami.

Łokieć przesunął się w prawo, a z tętnicy szyjnej trysnęła krew. Niemal w tej samej chwili z krzaków wyleciały dwie strzałki przebijając tchawice Teresława i Ellenora.




Gniewomir
Uliczka była ciemna, jak większość ulic w tym ponurym i nieprzyjaznym mieście. Gniewomirowi to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie. Możliwe, że gildia z Tarania na widok miasta uzna, że nie warto się tu zapuszczać?

I może będzie miała rację… Miejsce, które tak wygląda, nie może być normalną siedzibą osadników. Wszystkie znaki na ziemi i na niebie sugerowały z bezbłędną precyzją, że Słopieniami trzęsą przynajmniej dwie zwalczające się gildie. Możliwe, że źle zrobił przybywając tutaj. Ale tu było dość blisko, a musiał jak najszybciej znaleźć jakiegoś alchemika.

Rozejrzał się nerwowo, po czym wyciągnął manierkę z sobie tylko znaną zawartością i łykną odrobinę płynu. Musiał go oszczędzać. Zostało najwyżej parę kropel, a alchemik mógł ich potrzebować do badań, jeśli nie znał mikstury.

Uspokojenie przyszło natychmiast. Wyprostował się i schował pojemnik.

- Cóż to za specyfik, przyjacielu? – usłyszał z ciemnego zaułka zachrypnięty głos. Nie mógł się pozbyć wrażenia, że słowo „przyjacielu” zostało wymówione jak groźba. „Spróbuj tylko nim nie być!”

Z ciemności wyłonił się człowiek. Mężczyzna. Miał czarne, wysmarowane jakimś tłuszczem włosy sięgające z przodu nosa, a na twarzy czarne znaki i kilkutygodniowy brud. Widać było, że należy do osób, które wodę tolerują jedynie jako napój, a i to w ostateczności. Ubrany był w brązowy, skurzany, zniszczony i – jakże by inaczej – brudny płaszcz. Jedynie w kościstym ręku chorobliwie chuda i zgarbiona postać trzymała coś, co mogło świadczyć, że nie jest pierwszym lepszym bandytą ulicznym, czy żebrakiem, co i tak na jedno wychodziło. Gniewomir miał szczęście. Trafił na kogoś, kto miał kontakty z alchemią. Nieznajomy trzymał torbę, która śmierdziała wszelkimi możliwymi ziołami i nie tylko. Był to fetor przywodzący na myśl kilkudniową padlinę, której drugą świeżość ktoś postanowił zataić przyprawami.




Namir
Namir siedział w kącie z brodą opartą o niemałą klatę. Oczy miał zamknięte, ale uszy czujne. Przy panującym oświetleniu było to o wiele pewniejsze źródło informacji.

Czekał na spotkanie z sekretarzem gildii skrytobójców, od którego miał dostać namiary na kolejny cel. Sekretarz zawsze spotykał się z członkami gildii w takich pomieszczeniach ich dostojnej rezydencji. Chyba nikt jeszcze nie widział jego twarzy, podobnie jak twarzy mistrza gildii. Za to każdy doskonale znał dość dziwny głos kojarzący się z dzieckiem, które udaje dorosłego. I niemal każdy przy pierwszym spotkaniu przekonał się, że to krzywdzące porównanie, gdy po pierwszej uwadze czuł sztylet przyłożony do gardła, a drugi wbity w oparcie krzesła obok szyi.

Do jego uszu dotarł nagle szmer zza pleców. Szmer nabrał po chwili na sile i wykrystalizowały się z niego głosy. Nie był jednak w stanie rozróżnić słów. Domyślił się, że przy ziemi musi być jakaś szczelina wydrążona przez myszy, które czasem zdarzały się w budynku gildii. Niewiele myśląc wstał, odsunął krzesło i przyłożył ucho do dziury.

- …udało się wam ją zdobyć? – usłyszał niski głos, w którym brzmiał delikatny podziw.

- Nie było łatwo, wasza łaskawość. Kilka tygodni śledztwa, kilkadziesiąt dekapitacji, kilkanaście razy musieliśmy się posuwać do tortur i zakłóciliśmy spokój wszystkich zmarłych w sześciu nekropoliach. Straciliśmy czternastu naszych, ale zdobyliśmy księgę – odpowiedział cichy szept.

- Nic nie szkodzi. Zwerbujemy nowych. Czy wiesz, co da mi ta księga? Wiesz, jakie sekrety kryje manuskrypt Lolitha? Nie będzie skuteczniejszego zabójcy, niż ja.

Namir drgnął. Magiczna księga… Nienawidził magii. Trzeba zniszczyć tą księgę.

Nagle drzwi otworzyły się na oścież. Stała w nich postać w płaszczu. Sekretarz… Nie wszedł, jak miał to w zwyczaju. Światło padało prosto na Namira z uchem w rogu pomieszczenia.

- Co to ma znaczyć? – usłyszał zaskoczony głos. Sekretarz zapomniał nawet udawać swój zwykły ton. Po raz pierwszy w Namirze pojawiło się podejrzenie, że wcale nie brzmi jak dziecko, ale jak…

Kobieta.




Lucyan de Noctis
Ciemność. Słopienie były niezwykle ponure i złowrogie. Podobało mu się to. Doskonale pasowało do miasta, w którym władzę miał przejąć wampir.

Długowłosy brunet o nieskalanej, bladej cerze. Lucyan de Noctis uśmiechnął się ponuro patrząc na uliczki przez okno swojego wynajętego pokoju. Zadziwiające, jak zapaliły się oczy właściciela karczmy na widok złota i jak szybko zgasły, gdy spojrzał mu prosto w oczy. Mentalność tubylców dawała wiele możliwości bogatemu. Władza oparta na pieniądzach jest niezwykle krucha. Trzeba oprzeć ją na intrygach, przemocy, strachu i kłamstwach, które nigdy nie mogą wyjść na jaw.

Nagle zobaczył mężczyznę idącego uliczką. Z braku innego zajęcia zaczął mu się przyglądać. Osobnik przystanął w pewnym momencie i sprawdził gorączkowo, czy nikt go nie widzi. Nie mógł oczywiście zobaczyć Lucyana skrytego w mroku okna. Uspokojony wyciągnął jakąś manierkę i łyknął. Ku zaskoczeniu wampira natychmiast zaczął inaczej się zachowywać, rytm jego serca zwolnił, a zapach lekko się zmienił. De Noctis wyczuł spokój…

Ciekawe, co to był za eliksir…

- Cóż to za specyfik, przyjacielu? – dobiegł obserwatora głos z któregoś z zaułków. Po chwili na ulicy pokazał się człowiek w przetartym ubraniu z jakąś torbą. Lucyan dowiedział się już, dlaczego od dłuższego czasu jego nos drażnił zapach alchemii.

Tam na dole działo się coś ciekawego. Nadstawił uszu.




Izbylut
Co go podkusiło? Nie miał pojęcia. Działał wtedy instynktownie. Po raz kolejny patrzył na doskonale strzeżoną i usianą pułapkami rezydencję Konstraktina. Nie był w stanie się tam wedrzeć. Budynku i samego arystokraty broniło… coś. Był to niezwykle irytujący fakt.

Z wnętrza wyszło trzech mężczyzn. Konstraktin wyszedł przed drzwi, uścisnął im dłonie i wrócił do siebie. Przeklęty złodziej… Izbylut zdjął swoją kuszę z pleców i wpakował bełt w pierwszego z mężczyzn, gdy ten tylko wyszedł z terytorium rezydencji. Dwóch pozostałych zaczęło się rozglądać z przerażeniem w oczach. Izbylut szybko przeładował broń i zlikwidował drugiego. Ostatni obecny żywy członek kręgu historyków utworzonego przez mieszkającego tu drania rzucił się do ucieczki. Widać było, że nie ma pojęcia o broni. Biegł prosto na zabójcę towarzyszy.

Izbylut spokojnie zawiesił kuszę na plecach i wyciągnął swój krótki miecz. Gdy nadszedł odpowiedni moment, wbił broń w podbrzusze mężczyzny i patrząc mu w oczy pociągnął energicznie do góry.

Kolejny parszywy bogacz legł.

Zobaczył nagle, że z drugiego końca ulicy przygląda mu się strażnik, który odwraca się przez ramię i woła resztę oddziału. Zaklął cicho i rzucił się do ucieczki. Nie chciał niepotrzebnie walczyć z władzami. Tym bardziej, że i tak był już przez nie znany.

Postanowił ukryć się jak najszybciej i jak najbliżej. Miał szczęście. Zaraz za zakrętem zauważył uchylone okno jakiegoś domostwa. Szybko pchnął je, wskoczył do środka, zamknął i schował za parapetem. W samą porę, bo po chwili usłyszał krzyki przebiegających strażników. Oddychając ciężko, ale z ulgą, spojrzał przed siebie i zamarł. Jego wzrok padł na wartą chyba setki sztuk złota statuetkę stojącą w centrum pomieszczenia. Zmieściłaby się bez problemu do kieszeni, ale była bardzo misternie rzeźbiona. Nie myśląc wiele podszedł, wsadził ją do kieszeni i szybko wrócił do okna. Wyszedł tak, jak wszedł.

Skierował się do karczmy, jednej z często przez niego odwiedzanej. Po chwili jednak usłyszał za plecami wracające krzyki strażników. Nie miał szans wrócić do swojej kryjówki, byli zbyt blisko. Wyszarpnął więc miecz i przygotował się do ciosu, który zadał, gdy tylko zza węgła wychylił się pierwszy strażnik.

I znów rzucił się do ucieczki. Wiedział, że muszą się zająć rannym i nie będą mogli go ścigać. Po raz kolejny mu się udało.

W karczmie jak zwykle wynajął najtańszy pokój. Miał układ z właścicielem. Okradał gości tak, by go widzieli, po czym dzielił się z karczmarzem łupem. Tego dnia karczmarz był niezwykle przejęty. Szybko okazało się, że pokój z numerem szóstym został wynajęty przez bardzo bogatą osobistość.

Taaak… Teraz stał przed drzwiami pokoju i zastanawiał się, gdzie jest haczyk…




Malcolm O’Vicious
Wrota potężnego budynku otworzyły się, a mały człowieczek, który je przytrzymywał, wykonał ręką ruch zachęcający do wejścia. Malcolm O’Vicious patrząc prosto przed siebie wszedł do środka. Gildia Skrytobójców wydawała mu się dobrym miejscem dla kogoś takiego jak on. Śmierć towarzyszyła mu zawsze. Była jego jedyną prawdziwą przyjaciółką. W pewnym stopniu udało mu się ją nawet oswoić.

Taaak… Gildia skrytobójców powinna go przyjąć w swoje szeregi. Nie będą mieli nawet pojęcia, jak zdolną osobę przyjęli. Przecież każdy zabity to materiał na doskonałego niewolnika. Szkoda tylko, że nie udało mu się jeszcze opracować metody kontrolowania dwóch denatów na raz. Ale był już dość blisko. Brakowało mu tylko czasu, miejsca i trupów. Dlatego przyszedł zobaczyć się z tym Argusławem, jednym z wyższych urzędników gildii. A gdy będzie już potrafił prowadzić armię żywych trupów, nie tylko odbije rodzinną wyspę, ale też podbije cały świat!

Szkoda, że nie istniały proste metody, żeby wskrzeszać trupy. Zawsze to zielsko, farby, znaki na zwłokach… Wszystko kosztuje!

Otrząsnął się z tych myśli i poszedł we wskazanym kierunku długim i szerokim korytarzem o dość wysokim sklepieniu. Drugi mały człowieczek wskazał mu trzynaste drzwi na lewo.

- Pan Argusław już czeka – powiedział piskliwym głosikiem człowieczek.

Malcolm wszedł. Za stołem siedziała postać w kapturze. Wydawało się, że chyba patrzy spod niego na intruza. Co też okazało się być prawdą.

- Zasada pierwsza: zawsze noś kaptur skutecznie zasłaniający twarz, albo żadnego – przywitał go urzędnik.




Mścisław Włóczykij
Przyjrzał się swoim dłoniom. Już tyle lat żył na ziemi, a nadal były chwile, kiedy wydawało mu się, że nadal są silne i mogą wszystko. Kiedy życie weryfikowało to uczucie, dopadało go przygnębienie i uczucie bezsilności.

Stał przed żelazną bramą prowadzącą do Słopień. Przybył tu, by znaleźć pracę, zarobić na życie i w miarę możliwości jak najdotkliwiej zgnębić wyższe klasy społeczne, a wesprzeć niższe. Słyszał, że miasto jest podobno najbardziej zdemoralizowane w okolicy. Pragnął to zmienić. Chciał zaprowadzić tu ład i sprawiedliwość. Przydałby się w końcu w tym mieście ktoś o dobrym sercu. Miał tylko nadzieję, że życie tu nie zweryfikuje jego poglądów, czym straszył go jeden spotkany podróżny dzień drogi na południe stąd.

Podszedł do strażników z zamiarem dostania się za mury. Widział, że przyglądają mu się podejrzliwie ze względu na części ubioru, które bezsprzecznie dowodziły, że para się praktykami szamańskimi. Mścisław Włóczykij musiał się przygotować na skomplikowaną rozmowę…

- Czego tu? – jeden z dwóch strażników nie kazał mu długo czekać. Łypnął jeszcze oczyma, żeby zrobić groźniejsze wrażenie.
 

Ostatnio edytowane przez Grzymisław : 04-01-2013 o 23:22. Powód: brak kursywy
Grzymisław jest offline