Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05-01-2013, 00:48   #9
Grzymisław
 
Grzymisław's Avatar
 
Reputacja: 1 Grzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znanyGrzymisław nie jest za bardzo znany


Gniewomir
Gniewomir obudził się na bliżej niezidentyfikowanych szmatach, które śmierdziały szczurami, stęchlizną i obecnością brudnego człowieka przed kilkoma miesiącami. Wokół panował niemal całkowity mrok i tylko nad stołem zastawionym przeróżnymi naczyniami, których przez wzgląd na kształty normalny człowiek za nic by nie użył, paliła się leniwie dająca niezbyt wiele światła pochodnia. Jej obecności mógł się jednak tylko domyślać, bo przytwierdzona była do szerokiego słupa po przeciwnej stronie, niż leżący. Zza słupa widać było łokieć odziany w brązową, zniszczoną skórę.

Ku swojemu zaskoczeniu odkrył, że w klatce piersiowej czuje niemiłosierny ból.

Powoli zaczął sobie przypominać, co zaszło. Tam, przy stole, alchemik bada ostatnią porcję jego mikstury. On sam zarobił bełtem w splot słoneczny. Odruchowo podniósł ręce i zbadał zranione miejsce. Było głównie posiniaczone, grot wbił się w ciało na najwyżej centymetr. Podziękował w myślach swojej zbroi. Dobra, krasnoludzka robota. Alchemik chyba posmarował czymś stłuczenie, bo miejsce wokół niego było dziwnie żółte i wydzielało niepokojąco ziołowy, niezwykle intensywny zapach.

Zdawał sobie sprawę, że już dawno minęło działanie eliksiru. Czuł niemal, jak drgają mu lekko palce. Ale może to z nerwów i z bólu? Może nie zbliża się jeszcze szał…

Nagle alchemik wydał okrzyk satysfakcji.

- Udało mi się! Mówiłem, że dam radę! Trzebiciech nigdy nie ponosi klęski!

Gniewomir uśmiechnął się pod nosem. Miał to, czego potrzebował. W samą porę. Wiedział już, że alchemik będzie mu niezbędny i rzeczywiście opłaci się go chronić.

Wtem drewniane, spróchniałe drzwi prowadzące do laboratorium otworzyły się z hukiem potraktowane z buta i do środka z napiętymi kuszami wbiegło dwunastu mężczyzn z symbolami Pana Świtu na płaszczach.

- Poddajcie się, niewierni! – wykrzyknął przysadzisty blondyn z dystynkcjami na ramionach. Gęsta broda przysłaniała większość jego twarzy.

Nie mieli wyjścia. Był nie tylko pozbawiony zbroi, ale też broni. Wszystko leżało co prawda obok, ale zanim by się ruszył, wyglądałby jak jeż. Alchemik podniósł ręce z niewinną miną. Zabójcy nie pozostało nic innego.




Namir
Kobieta… Czyżby naprawdę…? Tyle lat w gildii i nikt tego nie odkrył? Może warto było chwilowo pozostawić księgę i alchemika w spokoju, a spróbować odkryć, czy faktycznie sekretarz kryje jakąś tajemnicę…

Namir uśmiechnął się do siebie zmierzając w kierunku bramy w niezbyt wysokim murze wokół siedziby gildii. Gdyby udało mu się zdobyć haka na tak ważną w gildii osobistość, ścieżka do szybkiej kariery stanęłaby przed nim otworem.

Albo do grobu… Choć zdawał sobie sprawę, że on musiałby mieć wyjątkowego pecha, a jego potencjalny morderca wyjątkowe szczęście.

W bramie stała znajoma postać. Niezbyt przepadał za Lepkorękim, ale zgodnie z zasadami panującymi w gildii kiwali sobie lekko głowami, gdy mijali się na ulicy. Tym razem Lepkoręki nie kiwnął… Było to co najmniej dziwne. Drań zwykle bardzo pilnie przestrzegał wszystkich zasad i zwyczajów. Namir jednak poszedł dalej. Dokumenty w kopercie mówiły, że alchemik może plątać się w pobliżu świątyni Pana Świtu, tam więc skierował swoje kroki.

Na miejscu jednak stanął bezgranicznie zaskoczony widokiem, jaki zastał. Oddział wyznawców bożyszcza, którego wyznawcy głoszą święte hasła, a posłali na tamten świat znacznie więcej osób, niż wszystkie gildie razem wzięte, prowadził mężczyznę idealnie pasującego do opisu alchemika do swojej świątyni. Ale alchemik nie był sam. Razem z nim prowadzono człowieka, o którym papiery nawet nie wspominały…

Zaklął w duchu. Nie był w stanie odbić więźniów. Pytanie tylko, czy iść za nimi i czekać sprzyjającego momentu, żeby ich uwolnić i zyskać w ten sposób zaufanie, czy wrócić i zająć się śledzeniem sekretarza…



Lucyan de Noctis
Wampir pomstował w myślach na przeklętego starucha, przez którego nie usłyszał rozmowy na zewnątrz. Widział tylko, jak domniemany alchemik opatruje postrzelonego mężczyznę i gdzieś go odprowadza. Nie interesował się już tym, było to zbyt błache. Musiał przecież przeniknąć do szeregów gildii skrytobójców, lub przekupić – względnie zastraszyć, czy w jeszcze inny sposób zmanipulować – kogoś wysoko postawionego…

Poza tym to gdzieś w okolicach siedziby gildii wyczuwał zombie, które nie powstało w sposób naturalny… Był tam ktoś, kto potrafił je tworzyć na życzenie. Lucyan uśmiechnął się diabolicznie.

Układając w myślach pęczki alternatywnych planów wyszedł z pokoju, zamknął drzwi na klucz i skierował się do budynku, który uprzednio dokładnie obejrzał z zewnątrz.




Izbylut
Zaszył się w jakimś pustym budynku na obrzeżach miasta, którego mieszkańcy najwyraźniej zginęli dwa lata temu w czasie zarazy. Świadczył o tym dobrze znany Izbylutowi smród zapamiętany z okresu, gdy panował w całym mieście.

Miał nadzieję, że człowiek, którego poczęstował bełtem, albo zginął, albo nie zapamiętał jego twarzy. Nie chciał kolejnego wroga. Po prostu miał zły dzień.

Nie do końca jednak. Udało mu się przecież odzyskać dokumenty i w końcu znalazł sposobność, żeby wreszcie do nich zajrzeć.

Większość z nich była jednak mało użyteczna. Wszystko, co było tam zawarte, albo wiedział, albo nie miało żadnego znaczenia. Tylko jeden papier wydał mu się interesujący. Czegoś takiego nie podejrzewał. Konstraktin miał powiązania z ludźmi należącymi do gildii skrytobójców i kultystów Czarnego Sprzątacza, oraz zaciętych wrogów wśród włamywaczy… Czyżby maniak historyczny nie był jednak w zasadzie mało szkodliwym arystokratą, a naprawdę groźnym i wpływowym człowiekiem? Może to Sprzątacz, sama śmierć chroniła jego rezydencję przed wrogami!

Była to przerażająca wizja. Musiał, po prostu musiał nawiązać kontakt z jego wrogami wśród włamywaczy. Podobno ktoś z nich zawsze śledził rezydencję drania ukryty pod dachem dawnej świątyni jednego z pomniejszych bóstw, których wyznawców dawno wytępili czciciele Pana Świtu. Tam też się niezwłocznie udał.

Dokumenty podawały jednak tylko jedno imię.

Cierzpisława.




Malcolm O’Vicious, Lucyan de Noctis
Nekromanta przyglądał się zabójcy z braku lepszego zajęcia. Gildia posiadała na swych usługach zarówno sprawnych nożowników, jak i niezawodnych siepaczy. Ten jednak łączył zalety obu tych typów, o czym świadczyła muskularna postura i cisza, z jaką niespodziewanie się pojawił.

W końcu urzędnik wrócił.

- A więc dobrze. Powiedzmy, że zostałeś przyjęty. Za cztery godziny masz stawić się tutaj na rozmowę z kimś, kto lepiej będzie wiedział, jak z tobą gadać

Odwrócił głowę na znak, że Malcolm może wyjść. W końcu udało mu się osiągnąć cel, więc usatysfakcjonowany tym faktem zdołał powstrzymać słuszny gniew na urzędnika. Skinął tylko lekko głową i wyszedł przed budynek, gdzie czekał na niego szokujący widok. Przed ożywionym Lepkorękim stał przyglądając mu się bacznie młody, przerażająco blady mężczyzna. Nekromanta potrafił rozpoznać wampira. A wampiry potrafiły rozpoznać zombie… Na szczęście ten go jeszcze chyba nie zauważył…




Warcisław, Gniewomir
Kapłan przechadzał się po swojej komnacie. Wyczuwał, że w mieście działo się coś nietypowego. Najpierw pojawił się wampir, potem ktoś ożywił zwłoki, a na koniec jeszcze do miasta zawitała istota o niezwykle wysokim potencjale deistycznym… Musiał sprowadzić tu całą tróję! Cóż by to była za potęga, gdyby udało mu się nakłonić ich do współpracy!

I jeszcze ten alchemik… Wie o księdze. Bardzo dobrze, że arcykapłan zrzucił to właśnie na Warcisława… Trzeci alchemik również mógł się przydać, wysłał już po niego ludzi. Podobnie jak po istotę, która miała tak wiele wspólnego z bogami… Oczywiście to już bez wiedzy arcykapłana. Nie można zaprzątać jego zajętej głowy takimi błahostkami.

Uśmiechnął się do siebie szatańsko. Na szczęście nikt go tu nie mógł widzieć, bo gdyby się to zdarzyło, mogłyby się w nim zrodzić przeróżne podejrzenia…

Cztery lata w Słopieniach… Dość wysoko udało mu się zajść przez ten czas. I zyskiwał coraz większe wpływy. Za jakiś czas, może z pomocą nowo przybyłej trójki i alchemika, uda mu się zapewne zająć miejsce arcykapłana. Potraktuje go miłosiernie, sztyletem po gardle. Podaruje mu tortury, choć wszyscy bogowie świadkami, że niemal nikt tak na nie nie zasłużył.

Ludzie z alchemikiem powinni być już niedługo…

Rozległo się pukanie do drzwi. Przybrał najświątobliwszą minę, jaką udało mu się opracować przez lata, po czym rzucił krótkie:

- Wejść!

Po chwili oddział wprowadził więźniów i kapłan ujrzał znajomą twarz alchemika. Ten nie był jednak sam. Razem z nim przywleczono mężczyznę, którego zbroję i rzeczy niósł któryś z wiernych Warcisławowi rycerzy.

- Witaj, Trzebiciechu. Przyszedłeś w końcu, by opowiedzieć mi w końcu o księdze. Cóż się stało? Pan Świtu wylał na ciebie swoją łaskę? I kimże jest twój towarzysz?

Gniewomir przyglądał się spode łba kapłanowi. Miał on długie, czarne, proste włosy i szlachetne rysy, jak niewielu w tym mieście. Dokładnie wygolona twarz świadczyła o bezlitosnej precyzji we wszystkim, co robi. Zabójca czuł, że powoli coraz bardziej zbliża się szał. Był jednak jeszcze w stanie się powstrzymać. Może przez pół godziny? Może przez godzinę? Musiał wytargować od kapłana jak najlepsze warunki, ale też skazany był ostatecznie na jego łaskę i niełaskę. MUSIAŁ dostać swoją miksturę.

- Witaj, kapłanie – odpowiedział bez emocji i z pokerową miną alchemik, czym zaskoczył współwięźnia – Widocznie i na takich jak ja twój bóg zsyła oświecenie.

- Nie żartuj z kogoś, kto skinieniem palca może sprowadzić na ciebie boską zemstę. Mów o księdze.

Gniewomir musiał przerwać tą kłótnię. Nie miał na nią czasu.




Mścisław Włóczykij
Rozmowa, której był świadkiem, zakończyła się postrzeleniem jednego z jej uczestników przez starucha z kuszą, który natychmiast uciekł. Mścisław zmarszczył tylko nos ze wzgardą. Wszyscy trzej byli zdecydowanie wartymi siebie szumowinami godnymi jedynie śmierci. Nie chcąc mieć z nimi nic wspólnego skierował się w inną stronę.

Nagle otoczyła go grupa ciężko uzbrojonych mężczyzn w porządnych, skórzanych zbrojach i błękitnych płaszczach z na wpół wychylonym zza horyzontu słońcem. Około może pięćdziesięcioletni brunet wyglądający na dowódcę wystąpił i zabrał głos.

- Witaj, przybyszu! Nie widziałem cię tu wcześniej, a wiedz, że mam pamięć do twarzy. Jesteś nowy w mieście, a wszyscy nowi mają obowiązek stawienia się przed kapłanem Pana Świtu, przedstawicielem dobra, prawa, porządku i miłosierdzia w Słopieniach. Pójdziesz z nami dobrowolnie, jak inni, czy mamy cię zaprowadzić siłą, do czego jesteśmy upoważnieni?

Włóczykijowi wydało się, że nie mógł lepiej trafić! Jednak odrobinę niepokojące było to, że w głosie rycerza było coś, co budziło pewien brak ufności…




Izbylut
Bez problemu znalazł świątynię i dostał się do wnętrza. Że też sam wcześniej nie wpadł, że można się tu bezpiecznie ukryć! Wszedł po dość dobrze utrzymanej drabinie na dach, ale czekało go tam zaskoczenie. Młoda, piękna blondynka o figurze niczego sobie przykładała mu właśnie nóż do gardła.

Przełknął ślinę. Trudno powiedzieć, czy przez sztylet, czy przez widok, który rozpościerał się przed jego oczyma.

 

Ostatnio edytowane przez Grzymisław : 08-01-2013 o 21:42.
Grzymisław jest offline