Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05-01-2013, 14:12   #126
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Profesor Adalbert wyglądał dużo starzej niż jego żwawszy odpowiednik jaki zapisał się w pamięci młodej złodziejki. Wydawał się skurczony, skarlały, a także jakby... pomięty. Był jak jedna z wielu kartek pergaminu, które pożółkłe leżały ułożone w zgrabnych stosikach na półkach. Odstawione na wieczyste “może jeszcze się kiedyś przyda”...
Porządek doskonale zapamiętała. Tutaj nigdy nic się nie walało po kozetkach czy biurku. Profesor był pod tym względem niespotykanie dokładny i gdy u niego pracowała z chorobliwą wrogością reagował na wszelkie niedociągnięcia. Do tego czujny był i niezwykle spostrzegawczy co sprawiało, że Sylwia mimo żmudności swoich obowiązków nigdy nie cierpiała na ich brak. Nawet kilka razy przeszło jej przez myśl, że to prędzej profesor wodzi za nos jej mocodawców, którzy widzieli w nim tylko nieszkodliwego staruszka o ciekawych znajomościach. Żadnej z tych znajomości nie dane jej było poznać natomiast wcale by się nie zdziwiła gdyby prowadzone naonczas badania profesora były sponsorowane przez nieświadomą tego gildię złodziei przekonaną, że inwestuje swój kapitał by dotrzeć do owych ciekawych znajomości. Z tego co wiedziała niczego z niego nie wyciągnęli. Choć mogła się mylić. Wszak sama w końcu odeszła. Profesor ku jej zaskoczeniu na pożegnanie dał jej wówczas trochę grosza niby jako odprawę i powiedział, że wcale nie ma do niej żalu o to, że go szpiegowała. Życzył jej też by nigdy nie dała sobą rozporządzać głupszym od siebie. Naprawdę był bardzo inteligentny. Nulneński bakałarz, matematyk, filozof i magister flory i fauny, profesor Adalbert Zweistein. Teraz zniedołężniały i poruszający się o zbitym z olchowych desek i ujmującym całej dotychczasowej godności balkoniku. Tylko spojrzenie miał wciąż to samo. Czujne. Uważne. Nie było najmniejszego sensu mydlić mu oczu więc od razu pokazała jajo.

Usiadłszy na fotelu patrzył na nie przez pewien czas. Nie zbliżył się do niego, a tylko tak sobie przyglądał mu się z założonymi na usta dłońmi. Sylwia wpierw cierpliwie czekała, potem otworzyła usta by spytać, czy nie przysunąć jaja do profesora, ale gdy ten tylko machnął niecierpliwie dłonią by mu nie przeszkadzała, poszła do kuchni zaparzyć sobie i jemu czegoś ciepłego. I by zniknąć z pokoju i nie zastanawiać się nad czym on tak duma.

Gdy wróciła do gabinetu, trzymał już na kolanach książkę. Nie miała pojęcia skąd ją wziął i kiedy po nią wstał, ale zawarte w niej ilustracje przedstawiały stwory, które normalni ludzie nazywają potworami. Uniósł na nią swoje karcące spojrzenie. To też pamiętała. Zakaz zaglądania przez ramię. Dotyczył nawet głąbów, którzy nie naumieli czytać.
Usiadła na swoim miejscu na przeciwko profesora.

W końcu odchrząknął zebraną podczas milczenia ślinę.
- To Aquilla equinus. Sensu lato oczywiście. Stricte nie da się określić przez wzgląd na liczne nieustandaryzowane odstępstwa od znanego zoologii wzorca. Subspecies corvus bym go nazwał. Choć to robocza nomenklatura.
To rzekłszy zamknął książkę i oparł się wygodniej w fotelu. Sprawiał wrażenie jakby na tym swoją pomoc w zakresie identyfikacji jaja właśnie skończył. Bez słowa podziękowania sięgnął po filiżankę z zaparzonym przez Sylwię dziurawcem.
- A trochę jaśniej? Tak dla głąbów, którzy nie naumieli się czytać?
Profesor w odpowiedzi kaszlnął kilka razy i mruknął coś cicho pod nosem, ale ostatecznie ponownie odchrząknął ślinę.
- Hipogryf oczywiście. A raczej coś co byłoby hipogryfem gdyby coś innego na to nie wpłynęło. Chaos, lub - tu parsknął drwiącym śmiechem - boska interwencja. Sama wielkość i częstość występowania może zmylić i zasugerować gryfa, ale są różnice. Jak choćby taka, że gryfie jajo już by umarło nie ogrzewane przez samicę. Hipogryfy wykazują wyższą tolerancję na warunki termiczne. Co zaś się tyczy aberracji, to tu zasadnicze znaczenie ma jajorodność. W skrócie gryfie jajo to po prostu przerośnięte jajo orła. Tego jajem orła nazwać się nie da. To krucze jajo. Jeśli więc nie chcesz by skończyło jak jaka relikwia w domu jeszcze bardziej ode mnie strupieszałych grzybów, to nie pokazuj go morrytom. Mogą opacznie zrozumieć dynamikę zmian przyrodniczych.
- Hipogryf - Sylwia powtórzyła bodaj najbardziej interesujące ją słowo.
- Tak, hipogryf - kiwnął głową Zweistein.

***

- A czy Twój przyjaciel, dziecko drogie, wdawał się w jakieś bijatyki? Skaleczył może?
Erich zawahał się przez chwilę. Matka przełożona szpitalniczek nie wydawała mu się taką, która by go wydała w ręce władz, czy nawet przegnała precz. Przez ciężar wiosen jaki dźwigała na karku musiały przewinąć się widoki znacznie potworniejsze niż fioletowa ręka. Wszak w szpitalu dla biedoty już smród czasem bywał tak paskudny, że człowiek na myśl o dłuższym przebywaniu w środku od razu zdrowiał.
- No zdarzyło mu się pewnie...
- Więc to może być zgorzel. Sugerowałabym natychmiastową wizytę u medyka. I zapewne równie natychmiastową amputację.

Wozak zgrzytnął zębami i westchnął. Co prawda obiecał bycie ostrożnym, ale nie wyglądało na to by został zrozumiany bez unaocznienia swojej bolączki. Zaczął odwijać bandaż.
- To raczej nie wygląda na zgorzel - stwierdził rozprostowując w końcu purpurowe palce.
Szpitalniczka spojrzała ze zdziwieniem na niego potem na rękę i znów na niego.
- Jest fioletowa - stwierdziła i dłonią stłumiła chichot. Erich poczuł coś na kształt rezygnacji. Przecież to samo powiedział Gomrundowi. Była po prostu fioletowa. Szpitalniczka uśmiechnęła się przepraszająco - Wybacz. Mężczyźni w podobny sposób zwykli pytać o sposób na wyleczenie swoich interesów z choroby bretońskiej. A ty masz po prostu fioletową rękę. Nie mówię oczywiście, że to nic istotnego, ale trochę mnie to rozbawiło.
Nie skomentował co o tym sądzi. Nadal liczył na pomoc. Przynajmniej jeszcze przez chwilę.
- Nie pomogę Ci. Znam się na różnych chorobach, ale to nie jest objaw żadnej z nich. To wygląda bardziej jak znamię. Jeśli się z nim nie urodziłeś, to znaczy, że nabyłeś na drodze kontaktu z jakąś mocą. Wiele by tłumaczyło gdybyś parał się magią. Czarodzieje mają różne dziwne problemy... Ale jeśli obawiasz się, że to wpływ innych... mocy...
Podrapała się po podbródku i zamyśliła na chwilę.
- Jakieś dwa tygodnie temu jedna z sióstr z Winkelhausen przysłała do nas dziewczynkę z lokalnej wsi w celu zidentyfikowania pewnych predyspozycji, których nie ma, ale które... a zresztą. Pozwól jej to zobaczyć.
- Po co skoro ona też nie pomoże?
- Pewnie po nic. Ale napewno nie zaszkodzi.


Shalyitki tak jak i akolici wszystkich innych bóstw poza posługą zajmowały się również wyszukiwaniem wśród ludu dzieci, które Shalya rada była widzieć w szatach gołębicy. Wszystkie kościoły zgodnie nazywały to powołaniem i równie zgodnie uciekały się i do czystych i tych mniej czystych sztuczek by takiego powołanego zabrać i zamknąć w murach świątynnych. Olga najwyraźniej była takim właśnie dzieckiem. Choć o jej powołaniu przeświadczenie musiała chyba tylko mieć anonimowa kapłanka z Winkelhausen, bo ani tutejsze rezydentki gołębicy ani wchodzący do celi Erich nie daliby złamanego miedziaka za to, że to dziecko przywdzieje habit. Olga była brzydką i pulchną szatynką o zblazowanym wyrazie świnkowatej twarzy. Córka najbogatszego chłopa we wsi, jak się dowiedział przed wejściem.
- Już powiedziałam, że nie chcę nikogo widzieć!
Wozak pożałował, że nie zabrał ze sobą na rozmowy Gomrunda. Krasnolud ponoć ostatnio świetnie poradził sobie z jakąś taką namolną dziewuchą. No i w ogóle na pewno lepiej pasował do dzieci niż Erich.
- Milcz dziewczyno. Ojciec już po ciebie posłał i jutro wrócisz do domu. A teraz poświęć nam chwilę i wysłuchaj - powiedziała ostrym tonem szpitalniczka.
- Nie! Już mam dość słuchania i tych waszych głupich pytań i oglądania tych wstrętnych obrazków!
- I od jutra już nas nie zobaczysz. Dziś jednak masz być posłuszna!

- Nie! Nie! Nie! - zakrzyknęła skrzekliwym głosem - Nieeeeeeee!!!
I po tym wrzasku, po którym Erich żałował, że dał się tu przyprowadzić, podbiegła do nich i najpierw wyrzuciła z celi szpitalniczkę, a potem skierowała się po niego. Nie miał zamiaru protestować. Toteż zdziwił się niebotycznie gdy mała grubaska nagle przystanęła i cofnęła się od niego z takim dziwnym, zaniepokojonym wyrazem twarzy.
- Ty... - zaczęła cicho, ale nie skończyła. Patrzyła się na niego takim wzrokiem, że poczuł się wyjątkowo nieswojo.
Szpitalniczka uważnie się przyglądała.
- Jak ty go wpuściłeś? - Olga spytała Oldenbacha poważnym głosem.
- Ona bredzi? - zapytał w odpowiedzi Erich szpitalniczkę. Ta jednak zdawała się nie słyszeć jego pytania.
- Kogo wpuścił? - zapytała dziewczynkę.
- Nie wiem... - odpowiedziała tamta powoli - potwora. Cały purpurowy. O ludzkiej duszy.
Cofnęła się szybko na tył celi.
- On chce wyjść, matko. I widzi mnie - głos powoli zaczynał się jej łamać.
Szpitalniczka podeszła do dziewczynki i objęła ją.
- W tych murach nic ci nie grozi. Powiedz co jeszcze widzisz...
- Nie... matko... ja już nie chcę... on mnie widzi... On mnie widzi!!!!

Erich z przerażeniem zauważył, że po pulchnej twarzy Olgi zaczyna płynąć krew. Dziewczynka krzyknęła i zamachała rękoma próbując wyswobodzić się z objęć szpitalniczki. Wozak cofnął się w świątynny korytarz.
- Siostry na pomoc! - krzyknęła matka przełożona.

Godzinę później wozak i matka przełożona znów byli w gabinecie kapłanki. Sami. Kobieta przyciskała okład do swojego policzka.
- Nie wiem - zaczęła w końcu mówić po przedłużającej się chwili milczenia - Naprawdę nie wiem co ci powiedzieć młody człowieku. Jeśli wierzyć małej Oldze, a w zasadzie powodów by tego nie robić jest mniej niż tych drugich, masz poważny problem. Ja zresztą też mogę mieć jeśli nie wydam Cię sigmarytom.
Podeszła do pięknej dębowej szafki będącej zapewne datkiem jakiejś bogatej matrony i wyciągnęła z niej karafkę opisaną kredą “na kaszel”. Wygrzebawszy skądś dwa kubki napełniła oba i jeden wzięła w obie dłonie wdychając zapach. Wzrokiem pokazała, że drugi należy do wozaka.
- Jeśli dobrze zrozumiałam to co widziała Olga to masz w sobie demona młody człowieku. Demona spod znaku Tzeentcha Plugawca. Jednego z legionu purpurowych koszmarów. Toczy Cię on jak robak. Nie wiem czemu Olga wspomniała o jego ludzkiej duszy, ale powiedziała to nader wyraźnie i z późniejszego bełkotu zrozumiałam, że nosi on imię Kastor.
Erich przez dobrą chwilę zastanawiał się, czy chciał tego wszystkiego słuchać. Teraz to już chyba tylko zależało mu na niewydaniu go żadnej inkwizycji.
- Shalya leczy i uzdrawia. Nie może jednak walczyć o ciebie. Potrzebujesz dużo modlitwy. Bardzo dużo. Być może sigmaryckiego egzorcyzmu, choć o tych słyszałam wystarczająco by wiedzieć, że Shalya nie będzie szczęśliwa jeśli Cię wydam na takie męki. Ewentualnie wsparcia jakiejś siły, której Plugawiec nienawidzi i obawia się bardziej niż innych.
- Czyyyyli?

Szpitalniczka westchnęła i wzruszyła bezsilnie ramionami.
- Ale może Olga rzeczywiście bredziła - dodała na pocieszenie - Lepiej jednak, żebyś nie przychodził z tym do Ingridki.

***

Wspomnienia z różnych etapów jego poprzedniego stanu cywilnego same ładowały mu się do głowy. Nie chciał tego, ale co było począć. Przecież nie planował wcześniej żadnych odwiedzin. Coś się miało skończyć, a coś innego zacząć. Gdyby w to nie wierzył nie dożyłby swoich lat. Pieprzony chłopak z ulicy. Mąż marnotrawny. Dietrich Spieler. Kastet do wynajęcia, który najlepsze lata miał już dawno za sobą.

Uniwersytet nulneński im głębiej w niego wchodził tym bardziej napawał go samymi złymi myślami. I tym wrażeniem swojej jego nieadekwatności tutaj. W końcu udało mu się dowiedzieć gdzie znajduje się skrzydło mieszkalne pracowników naukowych, a tam już wystarczyło podać panieńskie nazwisko Mary.
Serce biło mocniej. Brak piersiówki dotkliwie nadwerężał i tak nadszarpniętą pewność siebie. Nie na tyle jednak oczywiście by dać to po sobie poznać. Żacy rozstępowali się przed nim gdy szedł w stronę drzwi na końcu korytarza. Gdzie była jego żona. Złotowłosy, roześmiany obiekt westchnień połowy braci uczelnianej. Heretyczka, która zaprzedała swoją duszę demonom.

Pokój był pusty. Posprzątany z dbałością. Choć w taki sposób jakby nie zamierzała tu prędko wrócić. Żadnych rzeczy osobistych. Książki przebrane tak że zostały same woluminy, których tytuły nawet on kojarzył. Przyborów piśmienniczych brak. Porządek, że nawet kurzu nie dało się wyczuć w powietrzu. Za to unosił się inny zapach. Znajomy. Mara zawsze lubiła perfumy. Mogło ich być nie stać na wiele rzeczy. Liczyła się z tym. Ale zawsze miała gdzieś schowany przynajmniej jeden flakonik.

Obrzucił wzrokiem biurko. Lampa olejna i ryza czystych pergaminów. Zamknięta szuflada. W dłoni ochroniarza pojawił się nóż. Słabiutki zamek nie stawiał oporu. I tu już zawartość mogła świadczyć o niedopatrzeniu Mary. Szuflada mimo iż z grubsza opróżniona zawierała kilka zwitków papieru. Głównie rachunków. Kilka z nulneńskiego towarzystwa kartograficznego, kilka z lokalnej biblioteki i jeden opiewający na najwyższą sumę z zakładu rzemieślniczego mistrza Lehnera. Rachunek był wystawiony jak wszystkie na Marę Herzen. Figurowała na nim tylko jedna pozycja. Obita ołowiem skrzynia o pojemności 150 litrów. Poza tym była tu jeszcze kopia aktu własności kopalni Czarne Szczyty w okolicy miejscowości Grissenwald. Zgodnie z zawartymi w nim informacjami niejaki Istrak Schmidt upoważnia Marę Herzen do sprawowania funkcji gospodarza rzeczonego majątku. Akt zawierał też informację o jakiejś wieży wybudowanej przy kopalni przez lokalny klan krasnoludzki. Brak jednak było dalszych informacji. Natomiast już z samego najgłębszego zakamarka szuflady udało się Dietrichowi wydobyć dwie notki sporządzone odręcznym pismem Mary.




***


Obudziło ją pianie koguta. Klasyczne wsiowe pianie i nadbiegająca zza ściany szybka riposta wystosowana mocnym, męskim, przepitym głosem.
- W dupe se ten dziób wsadź fruwaku zasrany!
Jeden z Schurków bez wątpienia. Otworzyła szybko oczy.

Izba była schludna, wysprzątana i zadbana. Znać było oko solidnej dziewki. Najpewniej żony bądź córki gospodarza. Przez przymknięte do połowy okiennice do środka wpadało rześkie zimne powietrze poranka. Wcale nie nieprzyjemne zważywszy na grubą pierzynę, którą była przykryta. Niechęć do podniesienia się była bardzo trudna do przemożenia, ale lata pracy w zawodzie kelnerki zrobiły swoje.

Znowu Tonn ją przebrał przed snem. Ale z jakiejś przyczyny czuła, że ma dobry humor. Podeszła do okna i uśmiechnęła się. Dietrich wskoczył na parapet i bez pytania wsunął się pod jej rękę. Wredne to było kocisko. Ale wierne. Jej. Sobie pewnie bardziej, ale taka już kocia natura.
Przycupnąwszy przy niej uniósł do pyszczka łapę zlizując z niej resztki czegoś co wyglądało jak kaczy puch.
Podrapała drapieżnika za uchem i ruszyła się ubrać. Czekała ją rozmowa z Heidelmanem, której mimo to nie obawiała się już jak wczoraj. Czerwona suknia podobała się jej dziś jak nigdy wcześniej.

Na dół do głównej karczemnej izby zeszła prawie godzinę później. Ruchu na dole nadal nie było. Nie było też nigdzie Tonna, a Schurkowie o ile ją dźwięki nie myliły nadal próbowali zwlec się z łóżek na górze. W izbie był więc tylko jeden z lokalnych wieśniaków delektujący się kubkiem jakiejś okowity i karczmarz. Karczmarz, który w mig rozpogodził się na jej widok.
- Ach witamy szczęśliwą mamusię!
Prawie urwała drewnianą gałkę zdobiącą poręcz schodów.

***

Tonn wzruszył ramionami.
- Nalegali.
- A ty już nie umiesz nalegać?

Zmierzył ją złym nie mającym baczenia na jej stan wzrokiem. Chcąc nie chcąc wzdrygnęła się.
- Mówił coś jeszcze?
- Tak. Niepokoi się o to dziecko. Zasugerował, że odprawi kilka obrządków jeśli się zgodzisz. Oczywiście poświęconych tym jego starym bogom. No i to on opłacił pokój. A raczej dał karczmarzowi do zrozumienia, że jest opłacony.
- Gdzie jest teraz?
- U siebie w tej drewnianej kaplicy gdzie trzyma Heidelmana.

Kiwnęła głową. Dietrich mrucząc łasił się do jej ręki. Pokój już nie wydawał się taki przyjazny. W głowie jej szumiało od różnych myśli i wspomnień.
- Pomylił się - stwierdziła w końcu - To niemożliwe.
- Vorster stwierdził, że Corrobreth nigdy się nie myli. To on odbiera tutaj porody.

Miała ochotę zakląć. Potem popłakać się. Potem zaśmiać. I znów zakląć. Nie pozwoliła jednak ustom nawet drgnąć.
- Schurke wiedzą?
- Nie. Staub też nie.
- Staub?
- A właśnie. Będzie po naszej stronie w razie co. I zezna co będziemy chcieli. Pogadałem sobie z nim trochę dziś rano.
- To i dobrze -
westchnęła - Idź teraz do Corrobretha i powiedz, że zaraz do niego przyjdę porozmawiać z tym nieudacznikiem Heidelmanem.
- A co z...
- Tonn. Idź. Zostaw mnie teraz samą.

Przez myśl przechodziły jej teraz te wszystkie momenty kiedy używała spaczenia. Nadużywała spaczenia.

***

Heidelman bynajmniej nie wyglądał w swojej celi jak czarnoksiężnik, czy jaki czarodziej-renegat. Długie czarne włosy zaczesane w żakowski rondel były brudne i pozlepiane, a on sam zdawał się ledwo ruszać. Co i rusz też kichał od czego nos miał już duży, czerwony i perkaty, a pod włosem gromadziła mu się wilgoć z niedających się wciągnąć smarków. Wyglądał żałośnie. Na ścianę za nim widniały różnorakie przez plebs uznawane za bluźniercze symbole, którymi chyba tylko przez złośliwość ozdobił loszek świątyni dawnej wiary. Gdy ich zobaczył uniósł się i spojrzał ze zdumieniem wpierw na Corrobretha, potem na Tonna i na końcu na Marę. Na nią najdłużej. Nie rzekł jednak ni słowa, a tylko opadł bezsilnie na posadzkę. Druid zadał mu kilka pytań, które jednak spotkały się tylko z milczeniem. Dopiero po chwili Heidelman znów wstał i zaczął kreślić nowe bohomazy. A przynajmniej tak się Marze zdawało póki jeden z nich Mara nie odczytała jako znak graficzny z pisma demonicznego. Oznaczał “pomoc”. Potem powstał następny. “Groźba”. I jeszcze jeden na koniec. “Zdrada”.
- Zdajesz sobie sprawę, że zajmie się tobą straż Kemperbadu jeśli nie będziesz mówić? - zapytał spokojnie Corrobreth. Chyba był nieświadomy znaczenia gryzmołów Heidelmana.
- Za co tym razem? Za rysowanie? Tego też u was nie wolno??? - odburknął mu magik i ponownie legł na posadzce - Nie mam wam wsiury niczego do powiedzenia!


***


Tylko nad ich stołem wisiała ta gigantyczna rzuchwa jakiejś ryby, którą bogowie raczą wiedzieć kto wyłowił, jakim kosztem i z jakiego morza, rzeki czy jeziora. Ilość zębisk wychodziła poza zdolności rachowania przeciętnego obywatela Imperium, a krzywy i bezrozumnie okrutny uśmiech mógł u co poniektórych ze słabszymi nerwami wywołać nieprzyjemne dreszcze. Czy wywołał u Ericha, nie było do końca wiadomo. Nie dało się jednak nie zauważyć, że wozak po powrocie z świątyni dużo się chichotał. Trochę nerwowo, a trochę jakby rzeczywiście coś go śmieszyło. Szczególnie mu się to nasiliło gdy wertował przyniesiony z świątyni jakiś pamflet informacyjny traktujący o mroku i chorobach ciała i umysłu jakie czają się w pokusach zsyłanych przez złych bogów chaosu. Wielkie litery na tytułowej stronie głosiły dumnie “Rycerz Gołębicy”. Obaj z Dietrichem zamówili sobie po piwie, ale jakoś niesporo szło im jak na razie wypicie trunku. Właściwie tylko Sylwia zdawała się mięć względnie dobry humor. Szczur co i rusz pokazywał jej dyskretnie jakichś klientów tawerny obstawiając tych, którzy nadawaliby się do odciążenia z odrobiny kosztowności.
Julita, Gomrund i Konrad weszli do lokalu nieco później.
- I co? - zapytał Szczur nadchodzącą trójkę.
- Się ciesz gamoniu, że ci nasz kapitan odpuścił. Paskudne to było okrutnie. Jeszcze gorsze od tego topielca cośmy go z Dietrichem wyłowili nieopodal semafora. Napuchnięte jak barani kałdun, a cuchnęło tak, że chyba szybko nie da rady spłukać tego smrodu nawet czymś... - tu zajrzała w kufelki Ericha i Dietricha - mocniejszym. No ale wierzajcie, lub nie ten kupiec Hohenzoll tylko machnął ręką na te kilka worków i mamy - zamachała wekslem - stówaka. Więc głowa do góry Dietrich! Eleganckoś to załatwił.
Konrad dla bezpieczeństwa przejął powiewający w jej dłoni świstek.
- A co u was? - zapytała Julita powiódłszy spojrzeniem za młodym pomocnikiem karczmarza, który uwijał się przy stoliku obok rozlewając jakiś trunek z sękatego dzbana.
- Aaaa... szefie... jakiś łysy cię szukał.
Gomrund zmarszczył brwi.
- Łysy? Chudy w czarnych łachach?
- No właśnie taki jak żywy. Pismo zostawił. A raczej dwa.

To rzekłszy Szczur wręczył krasnoludowi dwie koperty. Obie zalakowane pieczęcią symbolizującą bramę, choć jedna nosiła ślady próby odklejenia.
Norsmen powiódł oczami po treści pierwszego listu i skrzywiwszy się odrzucił go na stół.
- Błogosławieństwo Morra dla mnie i moich walecznych kompanów za zapał i entuzjazm w zwalczaniu plagi nieumarlactwa.
- A druga? - spytała Julita.

“Wszelkim praworządnym i bogobojnym obywatelom Cesarstwa niechaj wiadomym będzie iż zaświadczam swoim słowem iż krasnolud Gomrund Ghartson z klanu Kimil z rodu Rot-Gor zasłużył się wielce w walce z odrażającymi praktykami nekromantycznymi jakich ofiarą padł jeden z członków bractwa Panter. Dzięki swojej odwadze i nieugiętej woli przywrócenia spokoju duszy onego, zasłużył on na uznanie w oczach Pana naszego Kruka i miano przyjaciela zarówno naszej wspólnoty jak i wspomnianego bractwa.

Hugo Kramp
Najwyższy kapłan Morra w Nuln”


- A jakaś kasa?
Koperta jednak poza niniejszym oświadczeniem sporządzonym na ładnym, czerpanym papierze, nie zawierała niczego.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline