Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer > Archiwum sesji z działu Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 18-12-2012, 08:41   #121
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Przez te kilka dni jakie zajęła im podróż do Nuln Gomrund nie bardzo był skory od żartów Ericha… w ogóle to jego beztroska wkurzała go niepomiernie. Nie wiedział jak chłopu przemówić do rozumu… i kiedy już wielkie miasto pojawiło się na horyzoncie przerobił myśli na słowa. – Posłuchaj mnie chłopcze. To twoje życie i twoja łapa. Mi nic do tego… rozsądnie byłby to upierdolić w łokciu. Ale twoja wola. Ja to widzę tak… to co się z tobą dzieje to przez to, że chaos okazał się silniejszy od twojego ducha i ciała. Tak to się odbywa jak ktoś ma za słabe serce aby się przeciwstawić mrocznym bogom. Dla większości jesteś już mutantem. Dla mnie jeszcze stoisz na krawędzi… po numerze jaki wywinąłeś w Kemperbad nie wiele ci zostało miejsca na błędy. Pamiętam jak razem walczyliśmy z demonem w Bogenhafen, ale uwierz mi… samo to wspomnienie cię nie obroni.

Erich milczał słuchając słów krasnoluda. Poważnie kiwał głową.

Po chwili krasnolud dodał.
– To co zrobisz w tym mieście… czy znowu spróbujesz wydupczyć jakieś murwy czy spróbujesz zrobić z tym co się z tobą dzieje zależy jakie będziemy mieli relacje. Naprawdę wolałbym nie musieć ci rozłupać łba.
Erich wiedział, że krasnolud z Norski potrafi konstruować groźby jak mało kto… i to nie brzmiało jak jedna z nich. Raczej jak przykry obowiązek.
- Gomrundzie. - westchnął Oldenbach strapiony - Ja także pamiętam, że razem walczyliśmy i wiem że wiele Ci zawdzięczam. Ale ja naprawdę nie czuję żadnej zmiany. Ręka czasami mnie swędzi, ale ta zdrowa też. Jak tak samo sprawna jak, ta druga. Prócz tego cholernego koloru jest całkiem w porządku. Prawda że mi odbija i czasem płaczę, albo śmieję się bez sensu, ale po tym co widzieliśmy, czy taki Konrad jest bardziej normalny, niż ja? Czy to grzech mieć zszargane nerwy i chcieć to odreagować. Pakuje się w kłopoty, ale nie mogę siedzieć całymi dniami zamknięty w kajucie, bo może się coś złego stać. Zamknięty zwariuję. Muszę spotykać ludzi i żyć jak dotąd.

Chłopak posmutniał spuszczając głowę i szepcząc ledwo słyszalnie.
- A przynajmniej próbować.
- Słuchaj to nie jest tylko zmieniony kolor tylko masz łapę purpurową jak kutas Tzeentch’a! Więc nie mów, że tylko! - Żachnął się brodacz.
Erich spojrzał na krasnoluda błagalnie.
- Pomyślałem, że pójdę do świątyni Vereny. To mądra bogini. Może będzie wiedziała co zrobić z tą ręką. Tylko boję się, czy ,,, no wiesz. Czy mnie nie wsadzą, bo ... ja ... w Kemperbad.
Wymawiał słowa z trudem, niechętnie.
- Ja tam przypadkiem znalazłem medalion. Bardzo zły medalion i widziałem coś ... coś potwornego ... i ... i potem ręka zrobiła się purpurowa do łokcia i straciłem pamięć. Potem oprzytomniałem dopiero w windzie.

Erich wzdrygnął się na wspomnienie.
- Nie wiedziałem co zrobiłem i spanikowałem. Stąd ten maszt i cała reszta. Masz bandaże? Obwiąże sobie rękę. Ostatnio wpadłem, bo dziwka ściągnęła mi rękawice. Teraz się lepiej zabezpieczę. Pamiętasz alchemicy mają takie fioletowe gówno do odkażania ran. Posmaruję rękę zamiast purpurowa, będzie fioletowa. Jakby co powiem, że się zraniłem.
Wystrzeliwał z siebie pomysły z prędkością samopowtarzalnej kuszy.

Deklaracje chłopaka bardziej przypadły Gomrundowi do gustu.
– Ewidentnie ktoś robi ci koło pióra i nie wiem czy to pokłosie jeszcze tego, żeś był podobny do tego trupa… czy próbują cię utrzymać z dala od świątyń i prawdziwych bogów. Na mój gust z tym medycznym mazidłem to strzał w dziesiątkę… i mus ci iść do kapłanów. Pytanie tylko czy tych od sprawiedliwości czy tych od miłosierdzia. Jak chcesz to możesz na mnie poczekać – sprzedam te fanty z semafora i przynajmniej będzie na jakąś ofiarę… poza tym zabij mnie jeżeli się mylę ale mam wrażenie, że ktoś cię ma na oku i nie pytaj mnie skąd wiem. Ale już w tym burdelu był jakiś dziwak… którego powinienem docisnąć i podpytać.
- To całkiem możliwe. - zgodził się Erich - Ci kultyści mają mnie za Lieberunga i najwyraźniej nie chcą odpuścić. Lepiej żebym sam nie chodził po mieście. Zgoda. Poczekam na Ciebie. Później pójdziemy do verenitów. Przynieś mi tylko do fioletowe świństwo i jakieś bandaże.
Poprosił Oldenbach.
- I może jakąś dobrą brendy. Zaschło mi w gardle i od wody zimno ciągnie.

Krasnolud trochę myślał... wspomnienie ostatniej wspólnej wizyty w miejskich murach z Purpurkiem były co najmniej kiepskim wspomnieniem. Z drugiej strony cóż brodacz miał począć? Odwrócić się plecami do tego młodzika?
- Eh, ale jak mi wywiniesz znowu jakiś numer to lepiej żebyś spotkał inkwizytorów niż mnie... - Pogroził. - Słuchaj, a czy ten cały Lieberung nie jechał właśnie z Nuln do Altdorfu? Chyba dobrze gdyby reszta sprawdziła czy nie rozpozna cię kto znowu... i ewentualnie dowie się czegoś o tym twoim ogonie.
- Słuchaj ... - Ericha nagle olśniło - Może masz rację. Wprawdzie dyliżans była na trakcie do Middenheim, ale ... może warto spróbować. Miał przy sobie świstek potwierdzający jego tożsamość. Kto go wziął? Pamiętasz?
- Cenię, w ludziach odwagę... ale łaska Vereny w twoim przypadku to głupota. Lepiej udajmy się do Gołębicy... tam może znajdziesz miłosierdzie. Jak wrócę z tym specyfikiem to ruszymy w miasto.
Oldenbach nie słuchał krasnoluda zajęty przetrząsaniem swoich maneli.
- Ha! - zakrzyknął triumfalnie - Jest.
Oznajmił wyciągając pomiętą kartkę.


- Nic nie ma o Nuln, ale tu jest napisane “kapłanka Sigmara Ingrid Zicherman” i “mistrz gildii kupieckiej Oskar Helmut”. Warto sprawdzić.

Tak jak się umówili Gomrund poszedł “na miasto”, a Erich z bólem serca czekał. Choć Nuln niepomiernie go kusiło. Tym niemniej był grzeczny i tylko ... przeszedł się po nabrzeżu do “Trzech Koron” na piwo. Wpadł dosłownie na moment. Nawet nie pił w środku. Spytał tylko o najbliższą aptekę i wyszedł z kuflem na zewnątrz, by przysiąść na słupku do wiązania cum.
- No jesteś wreszcie. - ucieszył się, gdy Gomrund wrócił. - Chodź najpierw kupimy bandaże i to fioletowe świństwo, a potem do świątyni wypytać o tych ludzi.
Okazało się jednak, że krasnolud już wszystko nabył.
Przy pomocy Gomrunda feralna kończyna została wpierw posmarowana na fioletowo i zaczęła cuchnąć medykamentami, a potem szczelnie owinięta bandażem. Kciuk osobno, by Erich mógł coś trzymać. Wreszcie Oldenbach mógł zrezygnować z rękawic.

Nieco pokrzepiony nowym kamuflarzem Erich udał się ponownie do “Trzech Koron” i wypytał o świątynie Shallyi. Okazało się, że jest za rzeką w dzielnicy Faulenstadt. Siostrzyczki prowadziły tam przyświątynny szpital dla ubogich.

Na Wielkim Moście był straszny tłok i musieli czekać na przejście. Erich z nudów patrzył na ich stateczek i kręcących się w pobliżu celników. Znów się czepiali ładunku. Wreszcie przeprawili się przez Reik. Na pierwszy rzut oka widać było, że trafili do gorszej dzielnicy. Domu bardziej przypominały rudery, a ludzie byli obdarci. Za to świątynia Shallyi sprawiała miłe wrażenie schludności. Erich zagadał jedną z kapłanek oznajmiając, że pragnie dokonać małej dotacji na rzecz szpitala.

To niczym magiczne zaklęcie dało mu posłuchanie u przełożonej szpitala. Gdy znalazł się w komnacie, niemłodej już, acz wciąż atrakcyjnej kobiety, po wstępnych powitaniach spytał:

- Wielebna kapłanko proszę o poradę. Otóż mój najlepszy przyjaciel ma pewien problem. Otóż na skutek złej magii jego skóra przybrała dziwną barwę. Czy słyszałaś o takich przypadkach i metodach leczenia tej przypadłości. Chodzi dokładnie o purpurowy kolor. - powiedział kręcąc się niespokojnie na zydlu, na którym siedział i nie patrząc kobiecie w oczy.
- A tak przy okazji, czy znasz Pani kapłankę Sigmara Ingrid Zicherman, albo mistrz gildii kupieckiej Oskara Helmuta? - spytał z nadzieją w głosie.
 
Tom Atos jest offline  
Stary 18-12-2012, 11:57   #122
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
Kilka dni leniwej żeglugi bardzo im się przydało. Lekarstwa dostarczone przez Gomrunda i Konrada szybko pomogły na przeziębienie i Sylwia miała czas żeby nieco się uspokoić. Spędzała dni na pokładzie, polerując skorupę żywego jaja, lub w swojej kajucie podziwiając drugie jajo –klejnot. Szczurowi wypłaciła 10 koron za pomoc, którą chłopak z dumą nazwał współudziałem, więc dodatkowo kazała mu pluć przez lewe ramię, obracać się przez prawe i nie krakać.
Nawet z Julitą nawiązała w miarę przyjacielskie stosunki.

Po rozmowie z Gomrundem zmówiła też jedną, porządną, prawie dwudziestominutową modlitwę do Shalyi. Starała się ograniczyć tylko do najważniejszych próśb, ale ich lista i tak była horrendalnie długa. Żeby wybrnąć z tej żebraczej pozycji, obiecała bogini datek z części zrabowanych fantów, tej, którą przeznaczyła na sprzedaż. Bo ze wspaniałym jajkiem jakoś nie chciała się jeszcze nie rozstawać. Naprawdę lubiła piękne przedmioty.

Czasem zamyślona wpatrywała się w rzeką albo króliczą łapkę, nadal próbując zrozumieć minione wydarzenia i przekonać samą siebie, że nie zwariowała. Wtedy znowu czuła fantomowy ból w podbrzuszu i słyszała łopot czarnych skrzydeł. I nie wiedziała czy gardło ściska jej strach czy gniew.

Jedyną osoba, która musiała się mierzyć z jej gorszymi nastrojami był Dietrich. Zdarzało się, że prychała niegrzecznie na każde wypowiedziane przez ochroniarza słowo. Czasem zaś zwyczajnie rozmawiała i żartowała jakby nic nigdy między nimi nie zaszło. A kilka razy, nagle, na widok mężczyzny bez powodu zmieniła miejsce pobytu, usilnie starając się zapanować nad wykwitającym na policzkach rumieńcem.
Tylko w wieczór spędzony z mieszkańcami dżonki usiadła obok Spielera i mocno się do niego przytuliła. A potem, kiedy ubyło już trochę cygańskiej wiśniówki, i przytulanie i całowanie przestało wystarczać, jakoś wcale niezawstydzona wzięła Dietricha za rękę i zaprowadziła do swojej kajuty.

O świcie, gdy ochroniarz już spał, wymknęła się po cichu. Ze Świtu. Bo nie tylko Szczura skusiły wieszcze zdolności starej cyganki. Jednak w przeciwieństwie do wyrostka Sylwia postanowiła swą ciekawość dobrze ukryć.
Pomarszczona niczym stare jabłko, ubrana w kwieciste spódnice cyganka o wyblakłych błękitnych oczach nie była ani trochę zaskoczona.
- Czekałam siwowłosa.
Aż dziewczyna przestraszona zerknęła w zwierciadło, sprawdzając czy znowu nie straciły koloru.

Prawdziwym zgrzytem w sielskiej podróży był natomiast tonący statek i to był drugi raz, kiedy Sylwia się modliła, tylko, że tym razem za zmarłych.

***

W Nuln kiedyś spędziła pół roku. Było to zaskakująco niedawno, bo wyjechała ze stolicy południowego Reiklandu zaledwie rok temu. Wielkie, ciepłe, tak różne od Middenheim miasto rozleniwiało ją słońcem i kolorami. Niewiele wtedy dokonała. Przez całe lato głównie wylegiwała się nad rzeką, przy zwodzonym moście i dopiero, gdy nadeszła jesień stanowczo poproszona, popracowała na zlecenie Gildii. Musiała zatrudnić się jako pokojówka pewnego profesora. Niestety była to robota nudna i całkowicie bezużyteczna, bo Gildii nie chodziło o jej pracodawcę, lecz o jednego z jego klientów, o czym oczywiście Sylwii wcale nie poinformowano. Cztery miesiące sprzątania, zamiatania i robienia zakupów służyły w rezultacie niczemu i mimo przyzwoitej doli spowodowały, że wynudzona Sylwia postanowiła pożegnać się z nulneńską organizację i dać szansę innym miastom Imperium.

Teraz jednak znajomość z profesorem i fakt, że Sylwia niczego u niego nie ukradła były jak znalazł. Malthusius, mimo wiedzy i doświadczenia niewiele pomógł w identyfikacji jaja. A ono żyło i były dni, kiedy pulsowało ciepłem niczym ręka Ericha. Nulneńskie uczelnie były słynne na całym świecie. Sylwia wierzyła, że w końcu czegoś się dowie.

***

Odnawiać stare kontakty zaczęła zaraz po zejściu z pokładu. Poszła z Gomrundem sprzedawać księgi i zwoje, choć uzyskała za nie taką cenę, że było jej wstyd. Na szczęście potem u blondwłosej i szerokobiodrej paserki Karen poszło lepiej i za czarną zbroję krasnolud dostał już niezła sumkę. Bardziej jednak zaskoczyły Sylwię pieniądze, które zarobiła na wisiorku i smoczej klepsydrze -270 koron starczyłoby i na trzewiki i piękną suknię. Westchnęła wtedy tak rozdzierająco, że Gomrund dopytał się o przyczynę.
Przyznała się bez namysłu.

A potem wykonała to, do czego się przyznała. Poczciwa kapłanka Shalyi zaniemówiła widząc woreczki kruszcu ofiarowane przez niepozorną wyznawczynię. 270 koron dla Gołębicy, w intencji uzdrowienia kilku imiennie wymienionych osób.

Sylwię pocieszyła druga rozmowa z Karen. Paserka słyszała o wykładanych klejnotami złotych jajach. Było ich na świecie zaledwie kilkanaście, wszystkie robione na zamówienie, przez tego samego kislevskiego jubilera. Warte tyle, co spory dworek.

***

Przyklasnęła pomysłowi Gomrunda z popołudniowym teatrzykiem. I zgodziła się robić za stróża tyłów Płomiennego i Ericha. Miała tylko nadzieję, że Dietricha nie wyrobi się do tego czasu ze swoimi sprawami, i nie będzie im mógł towarzyszyć. Bo tylko początkowo nie bardzo przejęła się wróżbą starej cyganki. Jakby sens słów docierał do niej stopniowo. Ale w Nuln, do którego przybyli konkretnym celu, przeszkadzały jej już bardzo : Strzeż się tej co szuka smarku Plugawego a jego miłuje. Jej, lub tobie śmierć na rzece Reik!- wyskrzeczała za złotą koronę starucha.

A przecież gdyby teraz wyjechała, gdzieś daleko od tej cholernej rzeki, nikt nie musiałby umierać. I może wszystko skończyłoby się szczęśliwie i dla Dietricha i … w ogóle. A jej przecież i tak na niczym nie zależy. Byłaby śmieszna gdyby przywiązała się powodu paru godzin pieprzenia.

Tylko nie chciałaby się znowu topić, ani w żaden inny sposób umierać.
 
__________________
"Kobieta wierzy, że dwa i dwa zmieni się w pięć, jeśli będzie długo płakać i zrobi awanturę." Dzienniki wiktoriańskie
Hellian jest offline  
Stary 18-12-2012, 14:17   #123
 
Viviaen's Avatar
 
Reputacja: 1 Viviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie coś
Przez twarz kobiety przetoczyła się fala kolorów. Na widok - spodziewany co prawda - wchodzących do karczmy mężczyzn Mara poszarzała i skuliła się próbując opanować gwałtowne skurcze żołądka. Odetchnęła głęboko i odzyskała panowanie nad sobą jeszcze zanim zbliżyli się na tyle, by to zauważyć. Z początku wszystko szło dokładnie po jej myśli. Jednak Heidelman okazał się sprytniejszy, niż sądziła. Wykopaliska w Kraterze... zaczerwieniła się kiedy o tym wspomniał. Zawodziło ją nie tylko ciało, ale też umysł. Jak w ogóle mogła pomyśleć, że ktokolwiek uwierzy w jej bajeczkę widząc zawartość wozu? Jak mogła zapomnieć o tym całym sprzęcie? Roześmiała się cicho dostrzegając niedorzeczność sytuacji. Na pytające spojrzenie pokręciła tylko głową.

- Bo musicie wiedzieć, że mój ojciec wielce praktycznym człowiekiem jest. Liczy na to, że zięć przejmie po nim interes... a wtedy zapewni jego córce wszelkie wygody... stroje... biżuterię... - głos cichł stopniowo a Mara przygryzła wargę i zapatrzyła się gdzieś w przestrzeń, jakby nieobecna.
Kiedy jednak druid wspomniał o wizycie “u czaromiota” zbladła i zachwiała się. Czy może ją pogrążyć? Oskarży na pewno, ale czy przekona pozostałych? Czy druid wyczuwa w niej moc? Czy wie, co ma przy sobie? Przed upadkiem z ławy obroniła się wpijając wszystkie palce w poplamiony blat - a i tego byłoby mało, gdyby nie błyskawiczna reakcja siedzącego obok ochroniarza. Podtrzymał ją i objął opiekuńczym gestem, szepcząc coś cicho. Spojrzała z powątpiewaniem, kiedy wspomniał o nieszkodliwości maga na tej ziemi.

- Skąd możecie być tego pewni, panie Corrobreth? - Mara znów miała oczy wielkie i błyszczące, pełne strachu.
- Czy to dlatego udało Wam się go złapać? Jak do tego doszło? - zawtórował jej Tonn - Czy komuś tutaj też zrobił krzywdę?
Vorster uśmiechnął się szeroko i pokręcił głową.
- Próbował. To taaak. Wjechał tym wozem i się rozpytywał o drogę do krateru. Przewodnika szukał. I się rzucał, że my tam nie chodzimy. Tośmy go chcieli wypytać jaki ma interes, żeby iść w zakazane ziemie. Stawiać się zaczął i wyzwiskami ciskać. Ale jak na koniec chciał nas swoją magią potraktować, to się nasza cierpliwość skończyła. Minę co prawda miał nietęgą jak się okazało, że z jego machania łapami mniej pożytku niż z kuśki wałacha, ale ten jego sługus to kilku naszych trochę obił nim go powaliliśmy. Ale teraz zamknięty. Nieszkodliwy. Idźcie pani z Corrobrethem. Jak on mówi, że coś bezpieczne to Wam włos z głowy nie spadnie. Prawda druidzie?
Corrobreth uśmiechnął się grzecznie i pokręcił głową.
- To nie o moje słowo idzie, pani. Zaklęta w starożytnych megalitach moc Dawnej Wiary chroni naszą wieś przed wrażą magią. A co do czaromiota, to napewno jest jakieś wytłumaczenie.
- Może... - zaczął Tonn jakby sam wpadł na jakiś pomysł - celowo na nas skur... łotr dybał, żeby potrzebny sobie ekwipunek nam zagrabić?
- Oooo... to jest wielce możliwe, bo magi to chytre stworzenia - przyznał naczelnik wioski - Idźcie z Corrobrethem. Wnet kłam z heretyka wyciągniecie.
Czarodziejka spojrzała z powątpiewaniem w okno.
- Zmierzcha już, za chwilę słońce zajdzie... nie chcę z nim rozmawiać w nocy. Mówią... - głos jej się załamał, mówiła coraz wolniej - mówią, że w nocy ich czary najpotężniejsze... poczekajmy do rana... w blasku słońca strach będzie... łatwiejszy... - zbladła i złapała się za brzuch. Miała wrażenie, że coś tam jest i się rusza.

Strach.
Głęboki, obezwładniający strach.

...Syknęła. Kocie pazury wbiły się w jej brzuch. Łokciem uderzyła niesfornego pasażera, ale to nic nie dało. Druga kocia łapa wbiła się w jej brzuch. Boleśnie, bardzo boleśnie... A kot znów podciągnął się na swoich zatopionych w jej ciele łapach. Przerażona spojrzała w dół pod swój kołnierzyk. Jak wychyla się spod niego czarny koci łeb. Krew na jego pazurach. Krew na jego zębach... - Widzisz? - szepnął kot głosem Dietricha - Zmieniłaś się. Kiedyś była w tobie wiara, Maro. Czułem to. I nie żałowałem ci swojej mocy. Czerpałaś z niej. Radowałaś się nią. Widzisz co ci zrobił ten człowiek? Zapomniałaś już. Boisz się mnie teraz jak zwykły śmiertelnik. Jakbyś TY była zwykła. Zupełnie zwyczajna...

Bo jestem... - dopowiedziała w myślach.


Strach, który narastał w niej od tamtego zdarzenia. Ziarno, które wtedy zostało zasiane, wykiełkowało. Czuła się tak potwornie zwyczajnie, w duszy znów miała pustkę. Pustkę, której nie dało się wypełnić już niczym. Omal się nie rozpłakała z poczucia bezradności, które wróciło nową falą. Stanie przed Heidelmanem... i co? Słowo przeciwko słowu... Przecież nie będzie udawał, że się nie znają. Zdradził ją raz, zdradzi i drugi. Bez swojej mocy była równie bezradna, co i on, choć nadal na wolności...

...ciałem Mary targnął dreszcz tak bolesny, że nie miała wątpliwości, że ktoś z niej coś żywcem wyszarpuje...

Krzyknęła, jakby znów przeżywała tamten sen. Ból był równie realny, co wtedy.
Tylko tym razem Diet gdzieś zniknął...

***

Jak przez mgłę czuła, że ją podtrzymują, coś mówią, sadzają z powrotem na ławie, przystawiają do ust kubek z ziołowym naparem, który zdążyła wypić jedynie w połowie.
Po kilku łykach wydawało się, że odzyskuje siły. Usiadła prosto, podziękowała skinieniem głowy, choć nadal była strasznie blada.

- To chyba nic takiego, po prostu od dawna nic nie jadła, żołądek się buntuje. A jeszcze to wszystko - Tonn machnął ręką w nieokreślonym geście i westchnął - powinna się przespać, odpocząć. Położymy się w stajni, jeśli pozwolicie... koce mamy własne... - dłoń sięgająca do mieszka zatrzymała się w pół drogi kiedy najemnik przypomniał sobie, że właściwie to na nocleg ich nie stać. Ale lepsze siano w stajni niż kamienie przy drodze... a i gościny po kolacji dopraszać się nie zamierzał. Jeszcze by pilnowali albo i przeszukać chcieli...

***

Wesoła kompania siedząca przy dalszym stoliku zaczęła się niemrawo zbierać do wyjścia, podtrzymując się wzajemnie i głośno debatując nad miękkością siana w stajni. Wydawać by się mogło, że wszyscy są zalani do granic możliwości, choć prowadzący całą czwórkę najemnik spojrzał na podnoszącą się z ławy kobietę wyjątkowo trzeźwo...
 
__________________
Jeśli zabałaganione biurko jest znakiem zabałaganionego umysłu, znakiem czego jest puste biurko?
Albert Einstein
Viviaen jest offline  
Stary 18-12-2012, 21:19   #124
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Wcześniej nikt jakoś nie wpadł na to, że skrzynię felerną trzeba było za burtę wyrzucić, a teraz za późno już było.

- Cóżem dostał, tom przywiózł - odparł Konrad ponuro. List przewozowy, co to go w Kemperbad wziął, wyciągnął zza pazuchy i mytnikowi podał. - Pieczęcie i sznury nienaruszone, tak jak w Kemperbad były. A co w środku, tom nie widział.

- Iście wszystko na papierze ładno - przyznał urzędnik oglądając dokumenty. - Ale trupem czuć jak ta lala. A że na nos nie wolno mi sprawy zakładać to otworzyć musicie. Chyba że mam straż do tego wezwać... chyba że inszy pomysł macie...

- Wdzięczny bym był, gdyby ta sprawa została załatwiona po cichu, bez rozgłosu - powiedział Konrad. - Bardzo bym był wdzięczny - dodał. - Może byśmy przeszli do mojej kabiny? - zaproponował. - Tam się będzie chyba przyjemniej oddychać.

Mytnik uśmiechnął się uprzejmie, ale oko zabłysnęło mu chytrze gdy usłyszał słowa Konrada.

- Nie ma takiej potrzeby - odrzekł szybko - Co wy myślicie kapitanie? Że ja zawodu nie znam? Taki z Was szmugler jak z koziej dupy trąba. U nas po prostu wszetecznictwo i sromota się szerzy. Wykrztałciuchy trupy skupują do heretyckich badań i niby lekarskich doświadczeń. A jak szelężne na mury cmentarne nałożono to się na pobliskie wsie przerzucili i myślą, że nie wychwycimy. Takiego. Pech ino, że nie na złodziei, a na Was trafiło. Ale z człekiem gadacie to i się po ludzku dogadać możemy skoro taka Wasza wola. Sto. I niczego nie widziałem.

- Połowa z tego - zaproponował Konrad. - I może ubijemy dodatkowy interes. Ile byście dostali za przyłapanie takiej szajki? W końcu ktoś się zgłosi po tę skrzyneczkę, prawda? Chyba nie będą tracić niepotrzebnie złota?

- Dziewięćdziesiąt - odrzekł po namyśle mytnik - A i tak możecie się tylko cieszyć, że na mnie trafiliście. Są tacy co to tylko litery prawa się trzymają... A co do skrzyni to prędzej nasza księżna do zakonu pójdzie niż komukolwiek uda się ją wcisnąć w takim stanie dokerom Wissenschaftlera. Przegrana sprawa. Taaak. To co? Dziewięćdziesiąt, przybijam wam te worki do opłaty dla Hohenzolla i już mnie nie ma.

- Sześćdziesiąt pięć - odparł po chwili zastanowienia Konrad. - I obie strony będą zadowolone. Z czegoś muszę opłacić załogę - wyjaśnił. - Mam takiego jednego załoganta, krasnoluda. Spróbowałbym mu obciąć zapłatę...

Może złotousty Hans Zimmer zdołałby przekonać mytnika do obniżenia ceny, Konradowi jednak to się nie udało. I, niestety, sakiewka Konrada schudła a znaczną ilość złota, a księga okrętowa wzbogaciła się o odpowiednie pieczęcie..
Z drugiej strony... trochę tam jeszcze zostało.
Trzeba było przyznać, że wzięcie tej felernej skrzyni na pokład było jego, kapitana, decyzją i raczej nie wypadało obciążać innych właścicieli “Świtu” jakimikolwiek kosztami.

Gdy pierwsza złość na siebie minęła, Konrad zaczął się zastanawiać nad zdarzeniami w ogóle i zachowaniem mytnika w szczególe.
Dziwne było to, że gość skrzynią z truposzem nie zainteresował się nic a nic. A raczej dalszymi losami tej prowizorycznej trumny. A przecież złapanie ewentualnych handlarzy zwłokami przyniosłoby mu pewne zawodowe profity.
A jeśli nikt się po skrzynkę nie zjawi?
Gdy Gomrund wróci, może da się namówić na otwarcie skrzynki i sprawdzenie zawartości. A potem się zobaczy, jak ludzie od Wissenschaftlera na wieść o przesyłce zareagują. A potem... może trzeba będzie przyjrzeć się osobie pana mytnika. A nuż on sam w szwindle wszelakie jest zaangażowany. Może szajka cała istniała, co
Wtedy i z Sylwią warto by pogadać, czy nie można jakoś złota odzyskać. Ale to też może Gomrund. Krasnolud, takie Konrad miał przynajmniej wrażenie, umiał się z dziewczyną dogadać.

- Szczur! - Konrad wyszedł na pokład. - Nie ruszaj się z pokładu, aż Gomrund nie wróci.

Teraz pozostawało tylko czekać na powrót “wybywszej” części załogi.
 

Ostatnio edytowane przez Kerm : 18-12-2012 o 21:24.
Kerm jest offline  
Stary 19-12-2012, 01:41   #125
 
Betterman's Avatar
 
Reputacja: 1 Betterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnie
Dopóki Konrad użerał się z mytnikami, Spieler kręcił się bez specjalnego celu po barce. Nie sądził wprawdzie, żeby jego czynny udziału w negocjacjach wyszedł komukolwiek na dobre, ale zawodowe doświadczenie podpowiadało, że samą nienachalną obecnością może przysłużyć się trochę młodemu kapitanowi. Choćby – w najpaskudniejszym wypadku – dowiadując się dokąd i po co go zabierają.
Gorzej, że potem nie mógł już liczyć na żaden sensowny pretekst, żeby zostać na Świcie. Przywdział więc świeżą koszulę, oczyścił trochę kurtkę i z rękami w obciążonych mosiądzem kieszeniach wyszedł na miasto po upragnione odpowiedzi.
W dość posępnym nastroju, bo nie bardzo wiedział, gdzie konkretnie miałby ich szukać.

Gdyby chciał wiernie trzymać się słów listu, powinien właściwie cofnąć się na przekór dobrej woli towarzyszy do wzgardzonego Grissenwaldu, tegoż swoją drogą samego, w którym przykra powinność czekała Gomrunda Ghartssona, i popytać o Marę w okolicy, w której je skreśliła. Może gdyby od jakiegoś czasu nie uprzykrzał wszystkim każdej dyskusji o planach na najbliższą przyszłość ględzeniem o Nuln, więcej uwagi poświęciliby misji Płomiennego, na czym i Spieler mógłby teraz przypadkiem skorzystać... Chociaż tak naprawdę nie bardzo umiał sobie wyobrazić, jakie to interesy mogłyby zaprowadzić jego żonę do tamtej mieściny, a może nawet jeszcze lichszej, pobliskiej wiochy... Nie najlepiej orientował się w tutejszej geografii, więc jednoznacznie rozszyfrować nagłówka listu nie potrafił.
Tak po prawdzie, nie wyobrażał sobie też wielu innych spraw, którym Mara oddawała się najwyraźniej od dawna i ze sporym entuzjazmem. Ale mimo wszystko uznał dla względnego choćby spokoju ducha, że nieszczęsne pismo napisała tam raczej przejazdem. A jeśli nawet z jakiegoś powodu musiała zatrzymać się na dłużej, z pewnością i tak nie oparła się bliskości dobrze jej znanych, nulneńskich bibliotek. Zawsze miała niepohamowany pociąg do książek. To ona nauczyła Spielera czytać. Dawno temu, kiedy jeszcze wierzyła, że stać go na coś więcej niż odpłatne bicie, powstrzymywanie od bicia albo twórcze łączenie obu specjalności.
Nigdy nie wtajemniczał jej w szczegóły pracy dla Fritzena, ale sam przed sobą przyznawał, że ta uproszczona wizja nie była aż tak krzywdząca, jak w przypływie dobrego samopoczucia próbował sobie czasem wmawiać.

Tak... jeżeli tylko Mara rzeczywiście wróciła do Nuln, to na uniwersytecie można ją było znaleźć najprędzej. Czego jak czego, tego akurat mógł być pewien. W dodatku z Północnych Doków do nulneńskiej wszechnicy nie było wcale daleko. Nawet jeśli nadłożyło się trochę drogi, żeby nawiedzić biuro pana Hohenzolla celem poinformowania o dostawie, zorganizowania transportu towaru i odwleczenia trochę tego, co i tak było nieuniknione.

Dawnymi czasy potrafił wystawiać cherlawych studenciaków za drzwi spelunek całymi pęczkami, kiedy w osłabionych niestworzonymi mądrościami makówkach zaczynał nadto buzować alkohol. Na ich terenie zawsze robiło mu się jednak nieswojo. Zbyt zadbane i zbyt rozległe dziedzińce, zaludnione rzucającymi ni to ciekawskie, ni pogardliwe spojrzenia chudzielcami, zdawały mu się obce, jakby tajemną sztuką wyłączone z miasta. Z jego miasta. Co nie znaczyło, że nie maszerował przez te przestrzenie jak przez własne podwórko. I nie czuł dumy, kiedy na oczach tych wszystkich mędrków brał w ramiona roześmiany, złotowłosy obiekt westchnień połowy uczelnianej braci. Prosty chłopak z ulicy. Ha!
Tyle że tu i teraz to wspomnienie z Altdorfu nie krzepiło jak kiedyś. Może dlatego pierwszy uczniak, którego Spieler zdybał zaraz przy bramie i zagadnął przyjaźnie, gdzie tu jest biblioteka, nakrył się zwojem i uciekł bez słowa w krzaki. A może był z zagranicy...
 

Ostatnio edytowane przez Betterman : 19-12-2012 o 01:48.
Betterman jest offline  
Stary 05-01-2013, 14:12   #126
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Profesor Adalbert wyglądał dużo starzej niż jego żwawszy odpowiednik jaki zapisał się w pamięci młodej złodziejki. Wydawał się skurczony, skarlały, a także jakby... pomięty. Był jak jedna z wielu kartek pergaminu, które pożółkłe leżały ułożone w zgrabnych stosikach na półkach. Odstawione na wieczyste “może jeszcze się kiedyś przyda”...
Porządek doskonale zapamiętała. Tutaj nigdy nic się nie walało po kozetkach czy biurku. Profesor był pod tym względem niespotykanie dokładny i gdy u niego pracowała z chorobliwą wrogością reagował na wszelkie niedociągnięcia. Do tego czujny był i niezwykle spostrzegawczy co sprawiało, że Sylwia mimo żmudności swoich obowiązków nigdy nie cierpiała na ich brak. Nawet kilka razy przeszło jej przez myśl, że to prędzej profesor wodzi za nos jej mocodawców, którzy widzieli w nim tylko nieszkodliwego staruszka o ciekawych znajomościach. Żadnej z tych znajomości nie dane jej było poznać natomiast wcale by się nie zdziwiła gdyby prowadzone naonczas badania profesora były sponsorowane przez nieświadomą tego gildię złodziei przekonaną, że inwestuje swój kapitał by dotrzeć do owych ciekawych znajomości. Z tego co wiedziała niczego z niego nie wyciągnęli. Choć mogła się mylić. Wszak sama w końcu odeszła. Profesor ku jej zaskoczeniu na pożegnanie dał jej wówczas trochę grosza niby jako odprawę i powiedział, że wcale nie ma do niej żalu o to, że go szpiegowała. Życzył jej też by nigdy nie dała sobą rozporządzać głupszym od siebie. Naprawdę był bardzo inteligentny. Nulneński bakałarz, matematyk, filozof i magister flory i fauny, profesor Adalbert Zweistein. Teraz zniedołężniały i poruszający się o zbitym z olchowych desek i ujmującym całej dotychczasowej godności balkoniku. Tylko spojrzenie miał wciąż to samo. Czujne. Uważne. Nie było najmniejszego sensu mydlić mu oczu więc od razu pokazała jajo.

Usiadłszy na fotelu patrzył na nie przez pewien czas. Nie zbliżył się do niego, a tylko tak sobie przyglądał mu się z założonymi na usta dłońmi. Sylwia wpierw cierpliwie czekała, potem otworzyła usta by spytać, czy nie przysunąć jaja do profesora, ale gdy ten tylko machnął niecierpliwie dłonią by mu nie przeszkadzała, poszła do kuchni zaparzyć sobie i jemu czegoś ciepłego. I by zniknąć z pokoju i nie zastanawiać się nad czym on tak duma.

Gdy wróciła do gabinetu, trzymał już na kolanach książkę. Nie miała pojęcia skąd ją wziął i kiedy po nią wstał, ale zawarte w niej ilustracje przedstawiały stwory, które normalni ludzie nazywają potworami. Uniósł na nią swoje karcące spojrzenie. To też pamiętała. Zakaz zaglądania przez ramię. Dotyczył nawet głąbów, którzy nie naumieli czytać.
Usiadła na swoim miejscu na przeciwko profesora.

W końcu odchrząknął zebraną podczas milczenia ślinę.
- To Aquilla equinus. Sensu lato oczywiście. Stricte nie da się określić przez wzgląd na liczne nieustandaryzowane odstępstwa od znanego zoologii wzorca. Subspecies corvus bym go nazwał. Choć to robocza nomenklatura.
To rzekłszy zamknął książkę i oparł się wygodniej w fotelu. Sprawiał wrażenie jakby na tym swoją pomoc w zakresie identyfikacji jaja właśnie skończył. Bez słowa podziękowania sięgnął po filiżankę z zaparzonym przez Sylwię dziurawcem.
- A trochę jaśniej? Tak dla głąbów, którzy nie naumieli się czytać?
Profesor w odpowiedzi kaszlnął kilka razy i mruknął coś cicho pod nosem, ale ostatecznie ponownie odchrząknął ślinę.
- Hipogryf oczywiście. A raczej coś co byłoby hipogryfem gdyby coś innego na to nie wpłynęło. Chaos, lub - tu parsknął drwiącym śmiechem - boska interwencja. Sama wielkość i częstość występowania może zmylić i zasugerować gryfa, ale są różnice. Jak choćby taka, że gryfie jajo już by umarło nie ogrzewane przez samicę. Hipogryfy wykazują wyższą tolerancję na warunki termiczne. Co zaś się tyczy aberracji, to tu zasadnicze znaczenie ma jajorodność. W skrócie gryfie jajo to po prostu przerośnięte jajo orła. Tego jajem orła nazwać się nie da. To krucze jajo. Jeśli więc nie chcesz by skończyło jak jaka relikwia w domu jeszcze bardziej ode mnie strupieszałych grzybów, to nie pokazuj go morrytom. Mogą opacznie zrozumieć dynamikę zmian przyrodniczych.
- Hipogryf - Sylwia powtórzyła bodaj najbardziej interesujące ją słowo.
- Tak, hipogryf - kiwnął głową Zweistein.

***

- A czy Twój przyjaciel, dziecko drogie, wdawał się w jakieś bijatyki? Skaleczył może?
Erich zawahał się przez chwilę. Matka przełożona szpitalniczek nie wydawała mu się taką, która by go wydała w ręce władz, czy nawet przegnała precz. Przez ciężar wiosen jaki dźwigała na karku musiały przewinąć się widoki znacznie potworniejsze niż fioletowa ręka. Wszak w szpitalu dla biedoty już smród czasem bywał tak paskudny, że człowiek na myśl o dłuższym przebywaniu w środku od razu zdrowiał.
- No zdarzyło mu się pewnie...
- Więc to może być zgorzel. Sugerowałabym natychmiastową wizytę u medyka. I zapewne równie natychmiastową amputację.

Wozak zgrzytnął zębami i westchnął. Co prawda obiecał bycie ostrożnym, ale nie wyglądało na to by został zrozumiany bez unaocznienia swojej bolączki. Zaczął odwijać bandaż.
- To raczej nie wygląda na zgorzel - stwierdził rozprostowując w końcu purpurowe palce.
Szpitalniczka spojrzała ze zdziwieniem na niego potem na rękę i znów na niego.
- Jest fioletowa - stwierdziła i dłonią stłumiła chichot. Erich poczuł coś na kształt rezygnacji. Przecież to samo powiedział Gomrundowi. Była po prostu fioletowa. Szpitalniczka uśmiechnęła się przepraszająco - Wybacz. Mężczyźni w podobny sposób zwykli pytać o sposób na wyleczenie swoich interesów z choroby bretońskiej. A ty masz po prostu fioletową rękę. Nie mówię oczywiście, że to nic istotnego, ale trochę mnie to rozbawiło.
Nie skomentował co o tym sądzi. Nadal liczył na pomoc. Przynajmniej jeszcze przez chwilę.
- Nie pomogę Ci. Znam się na różnych chorobach, ale to nie jest objaw żadnej z nich. To wygląda bardziej jak znamię. Jeśli się z nim nie urodziłeś, to znaczy, że nabyłeś na drodze kontaktu z jakąś mocą. Wiele by tłumaczyło gdybyś parał się magią. Czarodzieje mają różne dziwne problemy... Ale jeśli obawiasz się, że to wpływ innych... mocy...
Podrapała się po podbródku i zamyśliła na chwilę.
- Jakieś dwa tygodnie temu jedna z sióstr z Winkelhausen przysłała do nas dziewczynkę z lokalnej wsi w celu zidentyfikowania pewnych predyspozycji, których nie ma, ale które... a zresztą. Pozwól jej to zobaczyć.
- Po co skoro ona też nie pomoże?
- Pewnie po nic. Ale napewno nie zaszkodzi.


Shalyitki tak jak i akolici wszystkich innych bóstw poza posługą zajmowały się również wyszukiwaniem wśród ludu dzieci, które Shalya rada była widzieć w szatach gołębicy. Wszystkie kościoły zgodnie nazywały to powołaniem i równie zgodnie uciekały się i do czystych i tych mniej czystych sztuczek by takiego powołanego zabrać i zamknąć w murach świątynnych. Olga najwyraźniej była takim właśnie dzieckiem. Choć o jej powołaniu przeświadczenie musiała chyba tylko mieć anonimowa kapłanka z Winkelhausen, bo ani tutejsze rezydentki gołębicy ani wchodzący do celi Erich nie daliby złamanego miedziaka za to, że to dziecko przywdzieje habit. Olga była brzydką i pulchną szatynką o zblazowanym wyrazie świnkowatej twarzy. Córka najbogatszego chłopa we wsi, jak się dowiedział przed wejściem.
- Już powiedziałam, że nie chcę nikogo widzieć!
Wozak pożałował, że nie zabrał ze sobą na rozmowy Gomrunda. Krasnolud ponoć ostatnio świetnie poradził sobie z jakąś taką namolną dziewuchą. No i w ogóle na pewno lepiej pasował do dzieci niż Erich.
- Milcz dziewczyno. Ojciec już po ciebie posłał i jutro wrócisz do domu. A teraz poświęć nam chwilę i wysłuchaj - powiedziała ostrym tonem szpitalniczka.
- Nie! Już mam dość słuchania i tych waszych głupich pytań i oglądania tych wstrętnych obrazków!
- I od jutra już nas nie zobaczysz. Dziś jednak masz być posłuszna!

- Nie! Nie! Nie! - zakrzyknęła skrzekliwym głosem - Nieeeeeeee!!!
I po tym wrzasku, po którym Erich żałował, że dał się tu przyprowadzić, podbiegła do nich i najpierw wyrzuciła z celi szpitalniczkę, a potem skierowała się po niego. Nie miał zamiaru protestować. Toteż zdziwił się niebotycznie gdy mała grubaska nagle przystanęła i cofnęła się od niego z takim dziwnym, zaniepokojonym wyrazem twarzy.
- Ty... - zaczęła cicho, ale nie skończyła. Patrzyła się na niego takim wzrokiem, że poczuł się wyjątkowo nieswojo.
Szpitalniczka uważnie się przyglądała.
- Jak ty go wpuściłeś? - Olga spytała Oldenbacha poważnym głosem.
- Ona bredzi? - zapytał w odpowiedzi Erich szpitalniczkę. Ta jednak zdawała się nie słyszeć jego pytania.
- Kogo wpuścił? - zapytała dziewczynkę.
- Nie wiem... - odpowiedziała tamta powoli - potwora. Cały purpurowy. O ludzkiej duszy.
Cofnęła się szybko na tył celi.
- On chce wyjść, matko. I widzi mnie - głos powoli zaczynał się jej łamać.
Szpitalniczka podeszła do dziewczynki i objęła ją.
- W tych murach nic ci nie grozi. Powiedz co jeszcze widzisz...
- Nie... matko... ja już nie chcę... on mnie widzi... On mnie widzi!!!!

Erich z przerażeniem zauważył, że po pulchnej twarzy Olgi zaczyna płynąć krew. Dziewczynka krzyknęła i zamachała rękoma próbując wyswobodzić się z objęć szpitalniczki. Wozak cofnął się w świątynny korytarz.
- Siostry na pomoc! - krzyknęła matka przełożona.

Godzinę później wozak i matka przełożona znów byli w gabinecie kapłanki. Sami. Kobieta przyciskała okład do swojego policzka.
- Nie wiem - zaczęła w końcu mówić po przedłużającej się chwili milczenia - Naprawdę nie wiem co ci powiedzieć młody człowieku. Jeśli wierzyć małej Oldze, a w zasadzie powodów by tego nie robić jest mniej niż tych drugich, masz poważny problem. Ja zresztą też mogę mieć jeśli nie wydam Cię sigmarytom.
Podeszła do pięknej dębowej szafki będącej zapewne datkiem jakiejś bogatej matrony i wyciągnęła z niej karafkę opisaną kredą “na kaszel”. Wygrzebawszy skądś dwa kubki napełniła oba i jeden wzięła w obie dłonie wdychając zapach. Wzrokiem pokazała, że drugi należy do wozaka.
- Jeśli dobrze zrozumiałam to co widziała Olga to masz w sobie demona młody człowieku. Demona spod znaku Tzeentcha Plugawca. Jednego z legionu purpurowych koszmarów. Toczy Cię on jak robak. Nie wiem czemu Olga wspomniała o jego ludzkiej duszy, ale powiedziała to nader wyraźnie i z późniejszego bełkotu zrozumiałam, że nosi on imię Kastor.
Erich przez dobrą chwilę zastanawiał się, czy chciał tego wszystkiego słuchać. Teraz to już chyba tylko zależało mu na niewydaniu go żadnej inkwizycji.
- Shalya leczy i uzdrawia. Nie może jednak walczyć o ciebie. Potrzebujesz dużo modlitwy. Bardzo dużo. Być może sigmaryckiego egzorcyzmu, choć o tych słyszałam wystarczająco by wiedzieć, że Shalya nie będzie szczęśliwa jeśli Cię wydam na takie męki. Ewentualnie wsparcia jakiejś siły, której Plugawiec nienawidzi i obawia się bardziej niż innych.
- Czyyyyli?

Szpitalniczka westchnęła i wzruszyła bezsilnie ramionami.
- Ale może Olga rzeczywiście bredziła - dodała na pocieszenie - Lepiej jednak, żebyś nie przychodził z tym do Ingridki.

***

Wspomnienia z różnych etapów jego poprzedniego stanu cywilnego same ładowały mu się do głowy. Nie chciał tego, ale co było począć. Przecież nie planował wcześniej żadnych odwiedzin. Coś się miało skończyć, a coś innego zacząć. Gdyby w to nie wierzył nie dożyłby swoich lat. Pieprzony chłopak z ulicy. Mąż marnotrawny. Dietrich Spieler. Kastet do wynajęcia, który najlepsze lata miał już dawno za sobą.

Uniwersytet nulneński im głębiej w niego wchodził tym bardziej napawał go samymi złymi myślami. I tym wrażeniem swojej jego nieadekwatności tutaj. W końcu udało mu się dowiedzieć gdzie znajduje się skrzydło mieszkalne pracowników naukowych, a tam już wystarczyło podać panieńskie nazwisko Mary.
Serce biło mocniej. Brak piersiówki dotkliwie nadwerężał i tak nadszarpniętą pewność siebie. Nie na tyle jednak oczywiście by dać to po sobie poznać. Żacy rozstępowali się przed nim gdy szedł w stronę drzwi na końcu korytarza. Gdzie była jego żona. Złotowłosy, roześmiany obiekt westchnień połowy braci uczelnianej. Heretyczka, która zaprzedała swoją duszę demonom.

Pokój był pusty. Posprzątany z dbałością. Choć w taki sposób jakby nie zamierzała tu prędko wrócić. Żadnych rzeczy osobistych. Książki przebrane tak że zostały same woluminy, których tytuły nawet on kojarzył. Przyborów piśmienniczych brak. Porządek, że nawet kurzu nie dało się wyczuć w powietrzu. Za to unosił się inny zapach. Znajomy. Mara zawsze lubiła perfumy. Mogło ich być nie stać na wiele rzeczy. Liczyła się z tym. Ale zawsze miała gdzieś schowany przynajmniej jeden flakonik.

Obrzucił wzrokiem biurko. Lampa olejna i ryza czystych pergaminów. Zamknięta szuflada. W dłoni ochroniarza pojawił się nóż. Słabiutki zamek nie stawiał oporu. I tu już zawartość mogła świadczyć o niedopatrzeniu Mary. Szuflada mimo iż z grubsza opróżniona zawierała kilka zwitków papieru. Głównie rachunków. Kilka z nulneńskiego towarzystwa kartograficznego, kilka z lokalnej biblioteki i jeden opiewający na najwyższą sumę z zakładu rzemieślniczego mistrza Lehnera. Rachunek był wystawiony jak wszystkie na Marę Herzen. Figurowała na nim tylko jedna pozycja. Obita ołowiem skrzynia o pojemności 150 litrów. Poza tym była tu jeszcze kopia aktu własności kopalni Czarne Szczyty w okolicy miejscowości Grissenwald. Zgodnie z zawartymi w nim informacjami niejaki Istrak Schmidt upoważnia Marę Herzen do sprawowania funkcji gospodarza rzeczonego majątku. Akt zawierał też informację o jakiejś wieży wybudowanej przy kopalni przez lokalny klan krasnoludzki. Brak jednak było dalszych informacji. Natomiast już z samego najgłębszego zakamarka szuflady udało się Dietrichowi wydobyć dwie notki sporządzone odręcznym pismem Mary.




***


Obudziło ją pianie koguta. Klasyczne wsiowe pianie i nadbiegająca zza ściany szybka riposta wystosowana mocnym, męskim, przepitym głosem.
- W dupe se ten dziób wsadź fruwaku zasrany!
Jeden z Schurków bez wątpienia. Otworzyła szybko oczy.

Izba była schludna, wysprzątana i zadbana. Znać było oko solidnej dziewki. Najpewniej żony bądź córki gospodarza. Przez przymknięte do połowy okiennice do środka wpadało rześkie zimne powietrze poranka. Wcale nie nieprzyjemne zważywszy na grubą pierzynę, którą była przykryta. Niechęć do podniesienia się była bardzo trudna do przemożenia, ale lata pracy w zawodzie kelnerki zrobiły swoje.

Znowu Tonn ją przebrał przed snem. Ale z jakiejś przyczyny czuła, że ma dobry humor. Podeszła do okna i uśmiechnęła się. Dietrich wskoczył na parapet i bez pytania wsunął się pod jej rękę. Wredne to było kocisko. Ale wierne. Jej. Sobie pewnie bardziej, ale taka już kocia natura.
Przycupnąwszy przy niej uniósł do pyszczka łapę zlizując z niej resztki czegoś co wyglądało jak kaczy puch.
Podrapała drapieżnika za uchem i ruszyła się ubrać. Czekała ją rozmowa z Heidelmanem, której mimo to nie obawiała się już jak wczoraj. Czerwona suknia podobała się jej dziś jak nigdy wcześniej.

Na dół do głównej karczemnej izby zeszła prawie godzinę później. Ruchu na dole nadal nie było. Nie było też nigdzie Tonna, a Schurkowie o ile ją dźwięki nie myliły nadal próbowali zwlec się z łóżek na górze. W izbie był więc tylko jeden z lokalnych wieśniaków delektujący się kubkiem jakiejś okowity i karczmarz. Karczmarz, który w mig rozpogodził się na jej widok.
- Ach witamy szczęśliwą mamusię!
Prawie urwała drewnianą gałkę zdobiącą poręcz schodów.

***

Tonn wzruszył ramionami.
- Nalegali.
- A ty już nie umiesz nalegać?

Zmierzył ją złym nie mającym baczenia na jej stan wzrokiem. Chcąc nie chcąc wzdrygnęła się.
- Mówił coś jeszcze?
- Tak. Niepokoi się o to dziecko. Zasugerował, że odprawi kilka obrządków jeśli się zgodzisz. Oczywiście poświęconych tym jego starym bogom. No i to on opłacił pokój. A raczej dał karczmarzowi do zrozumienia, że jest opłacony.
- Gdzie jest teraz?
- U siebie w tej drewnianej kaplicy gdzie trzyma Heidelmana.

Kiwnęła głową. Dietrich mrucząc łasił się do jej ręki. Pokój już nie wydawał się taki przyjazny. W głowie jej szumiało od różnych myśli i wspomnień.
- Pomylił się - stwierdziła w końcu - To niemożliwe.
- Vorster stwierdził, że Corrobreth nigdy się nie myli. To on odbiera tutaj porody.

Miała ochotę zakląć. Potem popłakać się. Potem zaśmiać. I znów zakląć. Nie pozwoliła jednak ustom nawet drgnąć.
- Schurke wiedzą?
- Nie. Staub też nie.
- Staub?
- A właśnie. Będzie po naszej stronie w razie co. I zezna co będziemy chcieli. Pogadałem sobie z nim trochę dziś rano.
- To i dobrze -
westchnęła - Idź teraz do Corrobretha i powiedz, że zaraz do niego przyjdę porozmawiać z tym nieudacznikiem Heidelmanem.
- A co z...
- Tonn. Idź. Zostaw mnie teraz samą.

Przez myśl przechodziły jej teraz te wszystkie momenty kiedy używała spaczenia. Nadużywała spaczenia.

***

Heidelman bynajmniej nie wyglądał w swojej celi jak czarnoksiężnik, czy jaki czarodziej-renegat. Długie czarne włosy zaczesane w żakowski rondel były brudne i pozlepiane, a on sam zdawał się ledwo ruszać. Co i rusz też kichał od czego nos miał już duży, czerwony i perkaty, a pod włosem gromadziła mu się wilgoć z niedających się wciągnąć smarków. Wyglądał żałośnie. Na ścianę za nim widniały różnorakie przez plebs uznawane za bluźniercze symbole, którymi chyba tylko przez złośliwość ozdobił loszek świątyni dawnej wiary. Gdy ich zobaczył uniósł się i spojrzał ze zdumieniem wpierw na Corrobretha, potem na Tonna i na końcu na Marę. Na nią najdłużej. Nie rzekł jednak ni słowa, a tylko opadł bezsilnie na posadzkę. Druid zadał mu kilka pytań, które jednak spotkały się tylko z milczeniem. Dopiero po chwili Heidelman znów wstał i zaczął kreślić nowe bohomazy. A przynajmniej tak się Marze zdawało póki jeden z nich Mara nie odczytała jako znak graficzny z pisma demonicznego. Oznaczał “pomoc”. Potem powstał następny. “Groźba”. I jeszcze jeden na koniec. “Zdrada”.
- Zdajesz sobie sprawę, że zajmie się tobą straż Kemperbadu jeśli nie będziesz mówić? - zapytał spokojnie Corrobreth. Chyba był nieświadomy znaczenia gryzmołów Heidelmana.
- Za co tym razem? Za rysowanie? Tego też u was nie wolno??? - odburknął mu magik i ponownie legł na posadzce - Nie mam wam wsiury niczego do powiedzenia!


***


Tylko nad ich stołem wisiała ta gigantyczna rzuchwa jakiejś ryby, którą bogowie raczą wiedzieć kto wyłowił, jakim kosztem i z jakiego morza, rzeki czy jeziora. Ilość zębisk wychodziła poza zdolności rachowania przeciętnego obywatela Imperium, a krzywy i bezrozumnie okrutny uśmiech mógł u co poniektórych ze słabszymi nerwami wywołać nieprzyjemne dreszcze. Czy wywołał u Ericha, nie było do końca wiadomo. Nie dało się jednak nie zauważyć, że wozak po powrocie z świątyni dużo się chichotał. Trochę nerwowo, a trochę jakby rzeczywiście coś go śmieszyło. Szczególnie mu się to nasiliło gdy wertował przyniesiony z świątyni jakiś pamflet informacyjny traktujący o mroku i chorobach ciała i umysłu jakie czają się w pokusach zsyłanych przez złych bogów chaosu. Wielkie litery na tytułowej stronie głosiły dumnie “Rycerz Gołębicy”. Obaj z Dietrichem zamówili sobie po piwie, ale jakoś niesporo szło im jak na razie wypicie trunku. Właściwie tylko Sylwia zdawała się mięć względnie dobry humor. Szczur co i rusz pokazywał jej dyskretnie jakichś klientów tawerny obstawiając tych, którzy nadawaliby się do odciążenia z odrobiny kosztowności.
Julita, Gomrund i Konrad weszli do lokalu nieco później.
- I co? - zapytał Szczur nadchodzącą trójkę.
- Się ciesz gamoniu, że ci nasz kapitan odpuścił. Paskudne to było okrutnie. Jeszcze gorsze od tego topielca cośmy go z Dietrichem wyłowili nieopodal semafora. Napuchnięte jak barani kałdun, a cuchnęło tak, że chyba szybko nie da rady spłukać tego smrodu nawet czymś... - tu zajrzała w kufelki Ericha i Dietricha - mocniejszym. No ale wierzajcie, lub nie ten kupiec Hohenzoll tylko machnął ręką na te kilka worków i mamy - zamachała wekslem - stówaka. Więc głowa do góry Dietrich! Eleganckoś to załatwił.
Konrad dla bezpieczeństwa przejął powiewający w jej dłoni świstek.
- A co u was? - zapytała Julita powiódłszy spojrzeniem za młodym pomocnikiem karczmarza, który uwijał się przy stoliku obok rozlewając jakiś trunek z sękatego dzbana.
- Aaaa... szefie... jakiś łysy cię szukał.
Gomrund zmarszczył brwi.
- Łysy? Chudy w czarnych łachach?
- No właśnie taki jak żywy. Pismo zostawił. A raczej dwa.

To rzekłszy Szczur wręczył krasnoludowi dwie koperty. Obie zalakowane pieczęcią symbolizującą bramę, choć jedna nosiła ślady próby odklejenia.
Norsmen powiódł oczami po treści pierwszego listu i skrzywiwszy się odrzucił go na stół.
- Błogosławieństwo Morra dla mnie i moich walecznych kompanów za zapał i entuzjazm w zwalczaniu plagi nieumarlactwa.
- A druga? - spytała Julita.

“Wszelkim praworządnym i bogobojnym obywatelom Cesarstwa niechaj wiadomym będzie iż zaświadczam swoim słowem iż krasnolud Gomrund Ghartson z klanu Kimil z rodu Rot-Gor zasłużył się wielce w walce z odrażającymi praktykami nekromantycznymi jakich ofiarą padł jeden z członków bractwa Panter. Dzięki swojej odwadze i nieugiętej woli przywrócenia spokoju duszy onego, zasłużył on na uznanie w oczach Pana naszego Kruka i miano przyjaciela zarówno naszej wspólnoty jak i wspomnianego bractwa.

Hugo Kramp
Najwyższy kapłan Morra w Nuln”


- A jakaś kasa?
Koperta jednak poza niniejszym oświadczeniem sporządzonym na ładnym, czerpanym papierze, nie zawierała niczego.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 07-01-2013, 18:53   #127
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Smród opanował ładownię i nader łatwo można się było domyślić, co będzie po otwarciu felernej skrzyneczki.
- Masz, na wszelki wypadek. - Konrad podał Julicie szmatę, waniającą mocnym spirytusem. - A jak co, to się nie krępuj, tylko wełny nie zażygaj.
- Lepiej byś się dał napić, miast tracić ja jakieś pierdoły. - Pomachała w powietrzu złożoną szmatką, po czym natychmiast ścisnęła ją w garści.

Truposz był... dość wiekowy. I pod względem stanu rozkładu, i pod względem ilości aromatów, jakie z siebie wydzielał.
- Ja go w każdym razie nie znam - stwierdził Konrad, przyglądając się twarzy leżącego. Na tyle, na ile można było ją rozpoznać. - To zatem nic osobistego. Co z nim zrobimy?
- Zamkniemy - powiedziała natychmiast Julita, wprowadzając słowa w czyn. - A potem do Reiku. Obciąży się i zrobi mu morski, tfu, żeglarski pogrzeb. Nie on pierwszy, nie ostatni.
- Chyba, że ktoś sie zjawi po przesyłkę - mruknął ironicznie Konrad. - Poza tym i tak nie zrobimy mu pogrzebu, dopóki jesteśmy w Nuln - dodał. - Jakoś nie znam nikogo, kto chciałby od nas kupić tego truposza. Niestety.


Ledwo ucichł stukot młotka, ponownie przytwierdzającego wieko skrzyni, na "Świcie" pojawili się portowcy, mający za zadanie zabrać worki z bawełną.
- Dobrze, że chociaż to się udało - mruknął Konrad, gdy ostatni wór znalazł się na nabrzeżu.
- Rozchmurz się, kapitanie! - Julita chuchnęła na weksel i wymknęła się na brzeg, zanim Konrad zdążył jej odebrać świstek papieru wart ładnych parę sztuk złota.


- Ile radości - mruknął, gdy Gomrund przeczytał oba pisma. - Wielce wartościowy papier. - Pokręcił głową. - Chociaż wolałbym coś w tym stylu. - Poklepał kieszeń, gdzie schowany był weksel.
- W zasadzie, jeśli skończyliście swoje sprawy - spojrzał na pozostałych - to możemy ruszać dalej. Chyba że coś by się dało zrobić z pewnym mytnikiem.
 
Kerm jest offline  
Stary 10-01-2013, 10:48   #128
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Musiał przyznać, że zrobiło mu się nieswojo, gdy grubaska Olga przeraziła się na jego widok. Posiadanie w sobie demona, to nie było coś, co by mogło człowiekowi sprawić przyjemność. Erich co prawda podejrzewał coś takiego, ale co innego podejrzewać, a co innego dowiedzieć się od kogoś innego. Do diaska miał szczęście, że matka przełożona okazała się kobietą nad wyraz wyrozumiałą. Oczami wyobraźni już widział, jak płonie na stosie.

I co on miał teraz zrobić, żeby pozbyć się tego cholerstwa? Tego wewnętrznego wroga. Póki co musiał podjąć działania zapobiegawcze. Nie mógł pozwolić sobie na utratę świadomości. Spać co prawda musiał, ale dobrze by było gdyby ktoś go na przykład związywał. Upijać się niestety już nie mógł. No w każdym razie nie do utraty przytomności i powinien unikać wszystkiego co związane z chaosem. To ostatnie akurat mogło się okazać najtrudniejsze biorąc pod uwagę te wszystkie wydarzenia odkąd stracił posadę w Zębatce.

Pogrążony w niewesołych myślach wyszedł ze świątyni niemal wpadając na Gomrunda.
Krasnolud widząc skwaszoną kompana wycedził przez zęby.
- Co tak długo? No i czegoś się dowiedział Purpurku tylko oszczędź mi wykrętów?

Erich spojrzał ponuro na krasnoluda, zaś z jego ust wydobył się zupełnie nie pasujący do spojrzenia chichot.
- Nie nazywaj mnie tak. - powiedział tłumiąc śmiech przytykając na chwilę dłoń do nieposłusznych warg. - Nawet w żartach. Nigdy nie wiadomo, kto nas słucha.
Otworzył usta by coś powiedzieć, potem je zamknął z głośnym klapnięciem i zamilkł na dłuższą chwilę.
- Z dobrych wiadomości mogę powiedzieć, że ucięcie ręki nic nie pomoże. - uśmiechnął się krzywo.
- Ze złych, że nawet ucięcie ręki nie pomoże. To jest przekleństwo i kapłanki nie mogą mi pomóc. Potrzeba większej mocy, ale nie wiedzą jakiej. - Oldenbach smutnie pokiwał głową.
- Pięknie, co nie? Acha i odradzała wizytę u Sigmarytów - zakończył.
W sumie mówił prawdę.
- Lepiej uciąć rękę niż pozwolić by całe ciało zgniło, więc nie wiem czy taka dobra wiadomość. - Krasnolud chrząknął wpatrując się w chłopaka.
– Przekleństwo. To już coś. Może i lepiej niż jak mutacja. Ba… na pewno lepiej, bo jednak mój osąd był błędny i może nie okazałeś słabości ducha lub ciała przed plugastwem. Ale czy powiedziały, kto czy co się przeklęło i do czego do zmierza? Od tego zależy czym to będziemy „leczyć”.
Nie dało się nie zauważyć jakiejś ulgi w głosie krasnoluda… i stwierdzenia posiadania wspólnego problemu nie zaś tylko przeklętego Ericha.
- To potęga większa i nie są w stanie z nią walczyć. - Oldenbach rozejrzał się trwożliwie - Gomrundzie. To Pan Przemian. - Szepnął ledwie słyszalnie.
- Błagam. Nie wydaj mnie. - chwycił krasnoluda za rękę. - Dla innych to przekleństwo. Nic groźnego. Dobrze?
Spytał błagalnie.
- Na razie to nie jest mutacja i nie będzie. Chyba. To coś innego. - Erich mówił z trudem unikając wzroku krasnoluda.
- Weź się chłopie nie maż mi tutaj. Oczywista jest że na męki cię nie wydam… co najwyżej sam cię łeb rozwalę. Szybko i bez bólu. - Krzywo uśmiechnął się krasnal. –Ty przecież też byś mi tak pomógł w ostateczności. No, ale o tym wiemy… coś innego?Czyli co? No i mów, co i jak bez pierdoletów i uników. Chcę wiedzieć, dlaczego sigmaryci mogą chcieć spalić ciebie… i mnie.
- No dobra. - Erich westchnął i wysmarkał nosa w palce na modłę wozaków. - Podobno. Podkreślam podobno jest we mnie purpurowy demon o imieniu Kastor.
Spojrzał na krasnoluda ciekawy jego reakcji.
- Który chce się wydostać. Pamiętasz Kemperbad? Przypadkiem trafiłem na symbol Tzee ... no tego co sam wiesz. Wtedy straciłem na jakiś czas kontrolę nad sobą.
Pokiwał smutnie głową, nad swym żałosnym położeniem.
- To się może powtórzyć w pewnych okolicznościach. Bo ja wiem? Jak się spiję jak bela, albo podczas snu. Wtedy to we mnie może zaatakować. To wszystko. Dalej nie chcesz mnie wydać? Ja bym Cię wydał.
Stwierdził w ostatnim przypływie szczerości.
- Wy ludzie mordujecie się, okradacie i wydajecie jeden drugiego… i pewnie gdybyście się nie mnożyli jak gobliny to już dawno byście się sami pozabijali i byłby z wami spokój. Więc może twoje szczęście, że trafiłeś na Khazada. - Powiedział dość patetycznie brodacz. – Cóż nie ma co teraz deliberować bo gardło mi od tego czekania uschło na wiór. Trza się nam napić bo od jutra zaczynasz pracować na przydomek „Święty”. Będę cię miał na oku i jeżeli obaczę, że więcej w tobie tego Kastora to go ubiję. Dobrą śmierć mu dam… przez wzgląd na ciebie. Co zaś do pilnowania się i prób poszukiwania rozwiązania to zacznij główkować bo cierpliwość wszystkich będzie ograniczona.
- No i chcąc nie chcąc musisz coś powiedzieć reszcie. Ci którzy byli z tobą w Bogenhafen to teraz twoi jedyni przyjaciele… Tylko ułomne, długonogie istotki ale jedyni jakich masz. - A po chwili dodał. – I nie wiem czy ta zbłąkana małżonka Dietricha to twoja klątwa czy wybawienie.
- A co ona ma do tego? - spytał Erich zbity z tropu - Nieważne. Słuchaj ...
W oczach Oldenbacha pojawiły się znajome błyski.
- Słuchaj po drodze jest w Handelbezirk taki domek. Madame du Vilmorin się nazywa. Może tam skoczymy na jednego. Ty zamówisz coś do picia, a ja coś innego? - spytał z nadzieją w głosie.
Gomrund spojrzał ponuro.
- No dobra to burdel, ale profesjonalny, nie taki jak w Kemperbadzie. Nie będzie żadnych problemów. Rękę mam zabezpieczoną. Wchodzimy i wychodzimy. Szybki numerek.
Krasnolud wzniósł oczy ku niebu zrezygnowany.
Erich uśmiechnął się i poklepał kompana po ramieniu.
- Zobaczysz będzie fajnie.
Obaj wkrótce ponownie przeszli Wielki Most i znaleźli się na Emmanuelleplatz. Tam ich drogi się rozeszły, bo Gomrund nauczony poprzednim doświadczeniem odmówił uczestnictwa w eskapadzie.

Zatem samotny Erich skręcił w prawo i przez uliczki Kleinmoot trochę błądząc dotarł przed niewielką kamieniczkę z zapaloną czerwoną latarnią przed wejściem. Wykidajło bez słowa przepuścił go do środka uważnie się tylko przyglądając. W środku znajdowała się obszerna sala urządzona w stylu bretoński. Na licznych leżankach i sofach wylegiwały się bezczynne, roznegliżowane kobiety. W pomieszczeniu był jeszcze bar za którego kontuarem stała postawna, niemłoda już kobieta.

Erich tym razem był słowny. Szybko upatrzył sobie zgrabną blondyneczkę i uiściwszy u barmanki należność z jasnowłosą pięknością udał się drewnianymi schodami na pięterko. Nim minęła chwila potrzebna mężczyźnie na osuszenie szklanki czegoś mocniejszego rozanielony Erich już wracał na dół dopinając ubranie. Chichotał przy tym dość naturalnie. W każdym razie nie nerwowo, jak wtedy gdy miał napad.
- Powiedziała, ta mała że ze mnie prawdziwy demon. Hi, hi. Demon rozumiesz?- rzucił do barmanki.

Bez przeszkód wrócił do tawerny, w której tak jakoś naturalnie drużyna urządziła sobie miejsce spotkań. W tym czasie humor Ericha znowu się popsuł. Mały burdelowy przerywnik nie przyniósł ukojenia na długo.

Zamówił piwo i zaczął przeglądać “Rycerza Gołębicy” wziętego ze świątyni. Zabawny pamflecik o choróbskach, choć tak naprawdę wyjątkowo ponury.
Wbrew radom Gomrunda nic nie mówił o swojej wizycie w świątyni. Nie mógł się na razie przemóc. Siedział więc w smętnym nastroju i słuchał co się dookoła dzieje.
- Przyjaciel Panter i Morrytów. Nieźle Gomrund. Może się przydać na przyszłość, jak wdepniemy w jakieś łajno. Furda że nie ma forsy. Najważniejsze jest zdrowie, a nie pieniądze. Ja wam to mówię, a wiem co mówię. - uśmiechnął się krzywo.
 

Ostatnio edytowane przez Tom Atos : 10-01-2013 o 11:00. Powód: Bo Gomrund nie chciał iść na panienki.
Tom Atos jest offline  
Stary 10-01-2013, 23:47   #129
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
No i wyglądało na to, że ich pobyt w Nuln dobiegał końca… co było do załatwienia chyba każdy załatwił. Kto miał się czego dowiedzieć to się dowiedział, kto miał co kupić to kupił… a co Gomrund miał naprawić to naprawił. Siedząc przy stole przy jakimś ciepłym posiłku i szklaneczce czegoś mocniejszego ustalali i chyba co do kierunku wszyscy byli zgodni – Grissenwald.

Krasnolud był raczej w niezbyt wesołym nastroju. To czego dowiedział się od Ericha nie było w najmniejszym stopniu radosną nowiną. Tak samo jak kolejna próba zaspokojenia chuci przez wozaka. Jasne chłop swoje potrzeby miał jednak ciurlanie w takich okolicznościach jakoś się nie widziało brodaczowi. Pomny na ostatnie jego figle w burdelu tym razem zostawił go samemu sobie. W gospodzie pojawił się znacznie wcześniej niż on. Dlatego zagadywany przez kompanię o wynik wizyty w świątyni stwierdził dość krótko i raczej kategorycznie – Nie jest dobrze, ale to chyba powinien wam zakomunikować sam Erich. W każdym razie jak go złapią to poderżnięcie gardła będzie dla niego łaską… a jak go nie złapią to pewnie też. My pewnie też jesteśmy w owczej dupie. Nie zamierzał wyręczać młodzika w braniu odpowiedzialności. Tym bardziej nie chciał mu ułatwiać. Póki nie zacznie się sam mierzyć ze swoimi demonami to nic nie wskórają… a ucieczka nigdy nie była dobrym rozwiązaniem. Przynajmniej w ocenie Norsmena. Chociaż taka śmierć w walce to by była dobra ucieczka…

***

Tego dnia jakby odeszła z niego cała radość. Szanse na to, że będzie musiał ukatrupić Olenbacha były dość duże. W jego ocenie za duże… i bał się tego. Wcześniej ta myśl krążyła mu po głowie. Teraz jednak był świadomy powagi sytuacji. Powtórzył mu ostatni raz, zupełne jakby recytował słowa usprawiedliwienia przed czynem którego jeszcze nie popełnił. – Pamiętaj, od jutra jesteś cholernie święty.

Opróżnił kolejną szklanicę z okowitą. Nie liczył już którą. Dzisiaj chciał zagłuszyć tęsknotę i strach…


Hugo Kramp jakby chciał przywrócić mu wiarę w ludzi… rzecz jasna nie wszyscy mogli to zrozumieć. Gdzie złoto? Gdzie kasa? Gdzie forsa? Jak mantrę powtarzali… - Eh z wami to się nie da. Czasem mam wrażenie, że sprzedalibyście własne żony i matki za trochę złota. Naprawdę was ludzi nie rozumiem… macie wszystko, a tego nie rozumiecie. Ten papier jest krokiem przybliżającym mnie do założenia rodziny… Może to dla was dziwne i niezrozumiałe. Macie kobiet tyleż samo ilu mężczyzn. Dzieciaki rodzą się niczym kocięta i nie widzicie, że to szczęście i dar… Nim ja dostąpię takiego zaszczytu będę musiał stępić jeszcze wiele mieczy, powgniatać wiele pancerzy i przelać morze swojej krwi. Być może kiedy za mną będą szły takie świadectwa, któryś z ojców zdecyduje się oddać mi córkę… ale tylko być może. Bo nie płynie we mnie ani jedna kropla szlachetnej krwi. I jakby próbując uczynić ją bardziej wartościową wlał w siebie jednym haustem zawartość kubka. Kolejnego. Pił szybko i się nie oszczędzał. – Być może będę miał żonę i doczekam się potomka… jeśli nie zginę. A wy żeby spłodzić bachora zadzieracie kieckę pierwszej lepszej babie i opuszczacie portki… Potem zaś pomiatacie lub porzucacie owoc waszych lędźwi i małżonka. Eh… nie rozumiem was i chyba nigdy nie zrozumiem.

Z namaszczeniem poskładał pismo i wetknął je sobie głęboko za pazuchę. Podniósł się z ławy z niemałym wysiłkiem. Coś miał powiedzieć ale tylko zgarną flaszkę i odwrócił się na pięcie.
 
baltazar jest offline  
Stary 11-01-2013, 22:18   #130
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
Przy karczemnym stole toczyły się ożywione rozmowy. Rozmawiającym nie przeszkadzano, a karczmarz usłużnie zrobił im miejsce, odsunąwszy od dobrze płacących gości inne stoły. Najdłużej opowiadał coś łysiejący krępy mężczyzna, choć i reszta kampanii dotrzymywała mu pola.

Nic nie mówiła tylko ciemnowłosa dziewczyna. Przyszła tu w znakomitym humorze, bo dzień przyniósł jej dobre wieści. Z których pierwsza mówiła, że ma szansę być bardzo bogata a druga, że może mieć skrzydlatego wierzchowca. Droga do osiągnięcia obu tych celów była zapewne dużo dłuższa i bardziej kręta niż dziewczynie się wydawało, ale przecież przeciwności są po to by je pokonywać, no i na razie była pewna, że większość z nich już za nią.

Po wizycie u profesora udało jej się wygnać z pamięci nawet tę paskudną cygańską przepowiednię. Z zapałem pałaszowała pieczonego bażanta, dumę kuchni, jak zapewniał karczmarz. Ptaka podano w całości, w bukiecie z nieznanych Sylwii warzyw, na środku srebrnego półmiska i z takimiż sztućcami. Całkiem sprawnie szło jej krojenie małych kęsków.

Niestety powoli traciła apetyt. Próbowała udawać, że nic jej to, że Dietrich przestał ją zauważać i że nie słyszy całej durnej przemowy krasnoluda, który nagle zaczął ostrzegać mężczyzn przed dziewkami jej pokroju. Choć miała ochotę mu wytłumaczyć, że są takie co zadzierają kiecki bez czekania aż im ktoś bachora zrobi. Jeszcze uśmiechała się do swego talerza, ale przejrzała ją nawet nieżywa ryba wisząca na belce naprzeciwko. Wysuszone, kiedyś niebieskie oczy wpatrywały się w Sylwię z politowaniem.
- Gdzie jest ten Grissenwald? –zapytała, żeby coś powiedzieć.
Julita zakrzywionym marynarskim nożem wyrzeźbiła na blacie prowizoryczną mapę. W czynność tę włożyła wiele pasji.
- Z zachowaniem skali - orzekła uczenie.
Nie mieli daleko. I oczywiście Grissenwald leżał nad Reikiem.
- Już bym chciała zostawić tę rzekę. –Sylwia westchnęła cichutko - Może zamiast popłynąć pojedziemy? - jakby zapomniała, że mówi do dziewczyny, co żyje z pracy na rozkołysanych łajbach.
Julita uśmiechnęła się z przekąsem.
- Rzeką najszybciej.

To niestety była prawda. Mogła sobie prosić i marudzić, że znudził jej się cuchnący stęchlizną Świt, ale zdała sobie sprawę, że nikt jej nie poprze.
Niestety bała się tego Reiku. Była przesądną dziewczyną z prowincji i nie chciała znowu umierać. Jej dłoń powędrowała do kieszeni gdzie popołudniu schowała gliniany spodek Nuleńskiej Kampanii Przewozowej. Wart 4 korony i 10 pensów. Bilet na jutrzejszy dyliżans do Averheim, komfortowe miejsce przy oknie, nocleg w cenie. Averheim, co ważne, leżało nad rzeką Aver.

Sylwia odsunęła od siebie talerz z większością ptaka.
- Właściwie to muszę coś powiedzieć – odezwała się na tyle głośno, żeby przykuć uwagę wszystkich. - Byłam po wróżbę. U tej cyganki na rzece. No i ona powiedziała coś dziwnego. Że twojej żonie – zwróciła się bezpośrednio do Dietricha – grozi śmierć w Reiku. Znaczy, właściwie to powiedziała na rzece Reik. Więc może nie w wodzie tylko na statku. No w każdym razie na Świt jej nie zabieraj, i w ogóle chyba zabierz z daleka od tej rzeki. Przynajmniej ja bym tak zrobiła.
- Poza tym jadę do Grissenwaldu traktem. Mam dość smrodu tej łajby. Wybaczcie.
 
__________________
"Kobieta wierzy, że dwa i dwa zmieni się w pięć, jeśli będzie długo płakać i zrobi awanturę." Dzienniki wiktoriańskie
Hellian jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 14:26.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172