Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-01-2013, 21:46   #14
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Vincent Fox, Ava Rose, Emma Harcourt


Samochód Grupy Szybkiego Reagowania nie należał ani do najszybszych, ani do najbardziej komfortowych. Ale był bezpieczny, a to na Rewirze było najważniejsze.

Jechali przez zasypywany śniegiem i deszczem Londyn w tempie dalekim od „szybkiego reagowania”. Ot, po prostu, toczyli się przed siebie, aż do celu.

Aby wjechać na Rewir trzeba było przedostać się przez któryś z mostów oddzielających „dzielnicę Martwych” od dzielnic żywych. To uproszczenie nie było do końca precyzyjne. Ostatnio granice pomiędzy Rewirem a „resztą metropolii” zacierały się. Coraz więcej Żywych

zamieszkiwało i funkcjonowało w obrębie „Umarlakowa”, podobnie jak i coraz więcej Martwych „żyło” na terenie pozostałych dzielnic stolicy. Mądre głowy nazywały to dyfuzją, przenikaniem się granic, budową zaufania i koegzystencją. Regulatorzy wiedzieli swoje. Po prostu było za mało kompetentnych ludzi, by utrzymać Zdechlaków w ich getcie.

„Wiecznie Młodzi” było średniej klasy nocnym klubem przerobionym ze starego, portowego magazynu. Na granicy rewirów zmiennoksztaltnych i włości barona Williama. Wampira Starej Krwi nudnego, jak brazylijskie przedfenomenowe tele-nowele i z poczuciem humoru pracownika skarbówki. Doświadczonym pracownikom MRu znany był z tego, że zatrudniał całą masę wyszczekanych papug, a ci prawnicy uwielbiali wytaczać procesy regulatorom.

Teren wokół lokalu otaczała spora gromada gapiów, by nie powiedzieć tłum. Co najmniej setka ludzi i zapewne Martwych, bo Zmysł Śmierci Emmy szalał na pełnych obrotach, podobnie jak szósty zmysł zagrożenia Avy. Większość, mimo psiej pogody, ubranych jak na neo-gotyckie party: długie skórzane płaszcze ze skóry, pieszczochy, koronki i ostry, sceniczny makijaż. Typowa zbieranina miłośników dymania przez wampiry i zmiennokształtnych – bo w tej dziedzinie zombie, jak we wszystkich innych, były wyraźnie pokrzywdzeni. Jakoś niewielu było chętnych na miłosne igraszki z rozkładającymi się truposzami, poza wyjątkowo nieliczną grupą nekrofilii i turpistów.

Za tym wesołym zbiegowiskiem stały trzy samochody MRu, dwa policyjne wozy oraz ... straż pożarna. Po co przyjechali ci ostatni, było niewyjaśnioną zagadką tej nocy. Jedną z wielu. Umundurowani policjanci i żołnierze z ministerialnego GSRu zajęli pozycje bojowe, w kluczowych miejscach, uniemożliwiając wejście lub wyjście do „Wiecznie Młodych”.

Przed wejściem czekał na nich łysiejący i niski negocjator MR-u, którego nazywano „Grajek”. Nikt nie wiedział dlaczego. Grajek nazywał się Freddie Anderson i był spoko gościem, który całkiem nieźle radził sobie w wyplątywaniu Łowców z różnych nieciekawych incydentów natury społecznej. Jednym słowem tuszował mniej poważne pomyłki przy pracy, w której ucierpieli ludzie. Ale robił to naprawdę fair i nawet pokrzywdzeni przez łowców postronni obywatele, nie narzekali.

Widząc znajome twarze Freddie ruszył w ich stronę, czerwony od mrozu na twarzy. Dyszał przy tym, jak astmatyczny hipopotam. Niewielki, ale masywny.

- Ale pierdzielnik, mówię wam – powiedział zamiast „dzień dobry” czy „dobry wieczór”. – Samuelowi walnął bzik. Trzeba szybko wyciągnąć go ze środka. Przekonać, by wypuścił ludzi.

Wskazał palcem kogoś w tłumie. Blady, łysy, ubrany w staroświecki surdut, zębaty mężczyzna.


Wiedzieli, kim był ten łysy nieumarły. Baron William. Oczywiście w asyście swoich przydupasów. Eleganckich, młodych, zadbanych, uśmiechniętych ludzi sukcesu. Lub pozorujących na takich.


- Dobra. Kto idzie na górę przegadać tego bęcwała. Niech wypuści ludzi. I ktoś musi pójść uspokoić nieco Williama. Ja nie mam odpowiednich uprawnień.



Daniel Hensington

Rozmowa z Czechem nie należała do specjalnie budujących. Daniel rozumiał go jednak. Pewnie, będąc na jego miejscu, działałby podobnie. Idąc jednak korytarzami MRu do „laboratoriów” miał dziwne uczucie, że Pateneczko wydaje się wiedzieć o sprawie więcej, niż miał ochotę powiedzieć. Że wie coś, czego ani Danielowi, ani nikomu z Zespołu w tak krótkim czasie nie udało się dowiedzieć.

Do miejsca, w którym przechowywano dowody rzeczowe w sprawie „Nasza krew” nie było łatwo się dostać. Trzy wewnętrzne kontrole, niczym trzygłowy cerber, strzegły tajemnic MRu przed nieproszonymi intruzami. Również przed Łowcami o niewystarczającym stopniu uprawnień. Uzbrojeni ochroniarze, mistyczne kręgi, zamki na solidne klucze i kraty. Mały Ford Knox. Ale tutaj skarbami były zakazane niegdyś księgi – obecnie źródło wszelakiej wiedzy na temat Fenomenów i magii oraz tajemnicze relikwie i artefakty gromadzone podczas spraw realizowanych przez MR od momentu jego powstania.

Strażnicy sprawdzali uprawnienia Daniela wyjątkowo skrupulatnie, nim został wpuszczony do małego pomieszczenia biurowego o pomalowanych na zielono ścianach.

- Formularz – kobieta, która weszła do środka była kiedyś dobrą przyjaciółką Daniela.

Nazywała się Madison Conolly i była utalentowaną zaklinaczką duchów. Wicckańską czarownicą. Dobrą.

Była, po pewna nieistotna różnica zdań w sprawie, której Hensington nie pamiętał, zrobiła z nich „milczących kumpli”. Znaczyło to mniej więcej tyle, Madison nie odzywała się do Daniela, jeśli nie było to absolutnie konieczne. Tak jak teraz.

Sprawdziła wypisany formularz i nie mogąc się do niczego doczepić wyszła po amulet.

- To jeden z czterech – powiedziała spokojnie kładąc go przed Danielem. – Znasz zasady.

Znał. Mógł dowolnie oglądać materiał dowodowy pod warunkiem, że nie wyniesie go z tego pokoju. To była standardowa procedura dla tego typu przedmiotów, póki nie ustalono do końca z czym tak naprawdę mają do czynienia.

Daniel spojrzał na wyrzeźbiony w kamieniu przedmiot.


Wyglądał paskudniej, niż na zdjęciu.

- Symbol został zidentyfikowany jako znak bractwa Duchowa Szkocja. W Londynie mają tylko jedno zgromadzenie. Przewodzi im niejaki Ruaraidh Marshall. Adres masz na tej kartce. Nic więcej o nich nie wiemy. Sam przedmiot nasycony jest dziwną magią. Nie wiemy nic więcej. Ale pracujemy nad tym. Wydaje nam się, że ten wzór ostu to nie tylko symbol rośliny, lecz coś w rodzaju labiryntu. Albo układanki.

Spojrzała na Daniela z nieprzeniknioną twarzą.

- Teraz cię z nim zostawię. Jak będziesz chciał wyjść, daj znać. Ale znasz procedury.

Znał. Bez cienia uśmiechu Madison opuściła pokój. Daniel został sam z dziwnym kamieniem na stoliku. Już z tej odległości wyczuwał od niego zawirowania Całunu. Aż bolały od tego opuszki palców. Energia wręcz chciała wyrwać się ze środka.

Hensington miał złe przeczucia.


Vannessa Billingsley


Niecały kwadrans później Vanessa siedziała już w swoim królestwie – w destylatorni i przez powiększające szkło przyglądała się gałązce wrzosu, jaki otrzymała z magazynów sprawy.

Kwiaty były prawie świeże, co budziło uzasadnioną wątpliwość. To nie była pora na kwitnienie wrzosu. Miała do czynienia z odmianą z hrabstwa Moray z północnej części Szkocji, co stwierdziła porównując próbkę z atlasowymi informacjami. W co, jak w co, ale w albumy z ziołami, roślinami, grzybami, porostami i owocami to MR był zaopatrzony wręcz niesamowicie. Tutaj specjalista od zielarstwa dopiero mógł rozwinąć skrzydła. Wystarczyło mieć czas i wiedzieć, gdzie szukać, a można było dowiedzieć się naprawdę wielu ciekawych rzeczy o prawie każdym zielsku rosnącym na Wyspach przed i po Fenomenie.

Ciężka sprawa. Moray było za Murem. czyżby kwiaty pochodziły stamtąd? Ciężko było to stwierdzić. Po wykonaniu jednak kilku telefonów i posłaniu dwóch gońców Vanessa wiedziała, że jutro do południa wykluczy lub potwierdzi szklarniowe pochodzenie wrzosu. Jeśli okaże się, że żadna z druidzkich szklarni nie hoduje tej odmiany wrzosu, to hipoteza pochodzenia „zza Muru” stanie się coraz bardziej prawdopodobna. To nie było dobre. Nic, co wychodziło Zza Muru, nie było czyste. Niosło w sobie ładunek jakiejś potwornej, wypaczającej, chaotycznej mocy. Tak Vanessa słyszała.

Potem przyszła kolej na sprawdzenie wrzosu w nieco inny sposób. Vanessa wygodnie usiadła w fotelu i ujęła fioletową łodyżkę w palce. Uwolniła swoją moc wczuwając się w energię rośliny. Przeszył ją dziwny dreszcz i poczuła, jakby gdzieś, na progu widoczności, tam gdzie kończy się przestrzeń ogarniana przez ludzki zmysł wzroku ktoś stał. Ktoś, albo coś, bo nie była w stanie tego stwierdzić.

Odwróciła się szybko, ale wrażenie obecności znikło. Rozwiało się. Pozostawiło na ustach smak ... smutku. Jakby pyłu. Gorzkiego i paskudnego. Jak cmentarna, pełna iłu gleba.
 
Armiel jest offline