- Tfu! Tfu! - Bali otrzepywał się z białego puchu i co rusz wypluwał sypiący mu się do ust z kaptura i owłosienia na twarzy śnieg. – Cóż to ma być? To z pewnością jedna z tych przeklętych sztuczek Czarnoksiężnika z Angmaru. Jako żyję, a swoje lata już mam to nie pamiętam, żeby aż tak sypało. A musicie wiedzieć, że tam gdzie się urodziłem zimy były srogie. Oj, srogie!
Złorzecząc, marudząc i przeklinając w końcu wydostał się ze śnieżnej zaspy, która przykryła wóz i całą kotlinkę. Gdy usłyszał dźwięk rogu dochodzący z oddali, zaczął nasłuchiwać, ale odgłos nie powtórzył się.
- Słyszeliście? – zapytał krasnolud kompanów. – Chyba dochodzi od strony, w którą nieopatrznie wybrali się nasi towarzysze. Cóż to w ogóle za pomysł, żeby w taką pogodę łazić po lesie? Takie coś mógł wymyślić tylko elf albo ten podrostek co miast w spódnicy w spodniach łazi. Przecie zbój ani chybi już martwy leży, tak go moim żelazem poharatałem...
Jednak, mimo iż Bali przechwalał się i mędrkował, wcale tak pewny nie był. Udało mu się wygrzebać ze śniegu i ruszył na swoich krótkich nogach w kierunku dźwięku rogu. Przeprawa była ciężka, co rusz zapadał się aż po brodę i grzązł w świeżym, sypkim śniegu.
- No dalej! Naprzód, hej! Ho! – dodawał sobie animuszu gromko pohukując. |