Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-01-2013, 00:23   #104
Makotto
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Petru

Dwóch mężczyzn biegło ciężko, grzęznąc w wulkanicznym pyle i potykając się raz za razem. Rulf sapał głośno, ale nie zwalniał, niosąc na plecach nieprzytomną dziewczynę. Aust oglądał się, co jakiś czas, obserwując masyw skalny, od którego możliwie szybko się oddalali. Jednocześnie starał się nie patrzeć na niewielkie, otoczone głazami wzniesienie, z którego uciekali.

-On tam zginie!- Rulf splunął na bok, oczyszczając usta z pyłu. Jego zarost barwiony był na brunatno przez krew cieknącą mu z nosa.

Aust skrzywił się i wrócił do biegu, łatwo doganiając towarzysza. Kilkanaście minut wcześniej byli na tym cholernym wzgórku, kiedy zaatakowały Krogeyny. Z trudem odparli je, marnując przy tym jeden z granatów. Rulf zaś osłonił Lu’ccię własnym ciałem, obrywając przez ten idiotycznie bohaterski wyczyn pazurami po plecach.

Wszystko wydawało się wspaniałe, póki w oddali nie rozległo się przeciągłe wycie.

-Ogary!- krzyknął wtedy Petru.- Cholera… Nie dobrze

Aust niezbyt go wtedy słuchał, łatając Rulfa przy pomocy resztek bandaży ze swojej torpy. Nim zdążył cokolwiek powiedzieć, Petru kazał im uciekać.

-Odciągnę je. Śmierdzę najbardziej z nas wszystkich. Wy wystarczy, że natrzecie się pyłem, a po kilkuset metrach zaczną gubić wasz trop

Półelf zgodził się z tropicielem dość szybko, ale Rulf rzecz jasna protestował. Mówił, że nie zostawiają swoich, że nikt się nie poświęca, że nikt nie bawi się w bohatera. On, który jeszcze chwilę wcześniej własnym cielskiem zasłonił dziewczynę przed pazurami jednej z pikujących Krogeyn.

Decydującym argumentem okazała się jednak Lu’ccia.

-Nie po to ją ratowaliśmy, by teraz zginęła!- krzyknął Petru, łapiąc Rulfa za kołnierz.- Macie ją uratować! Ona jest ważna! Kluczowa dla ich chorego rytuału! Nie mogą jej dostać! Nie mogą zrobić jej tego, co reszcie

Więc uciekli.

I biegli teraz, pokryci pyłem, jak doradził im Petru. Z każdą chwilą było coraz trudniej. Od długotrwałego biegu bolały ich nogi a Rulfowi poszła farba z nosa, jeśli nie ze zmęczenia, to przez ten pieprzony był, chmurami unoszony przez wiatr.

Brodacz upadł nagle, by po chwili wstać i ruszyć dalej.

-Daj, poniosę ją…

-Nie!-
żołnierz spojrzał na Austa z zacięciem w oczach.- Nawet, jeśli ją weźmiesz, to ja nie dam rady cię obronić w razie niebezpieczeństwa. Będę biegł tak długo jak się da

Półelf ponuro skinął głową, po raz ostatni oglądając się na niknące w chmurach pyłu wzgórze. Rulf chciał coś powiedzieć, ale nie zdążył. Obaj odruchowo rzucili się na ziemię gdy przed nimi rozległ się dźwięk masywnych łap uderzających o ziemię, a sekundę później nad ich głowami przeleciała wielka, szara sylwetka.




Rulf przełknął ślinę, widząc jak bestia obróciła się w locie i spojrzała w ich stronę. Para lśniących ślepi jarzyła się w półmroku.

-O kurwa…


***


Petru odruchowo pochylił się, uklęknął na jedno kolano i wyuczonym ruchem przerzucił pierwszego harta przez plecy. Zgodnie z jego przewidywaniami, od gończej watahy oddzieliła się mniejsza grupa szybszych osobników i puściła się przodem, by nieregularnymi atakami nękać ściganą zwierzynę. Mimo demonicznej natury i czarciej krwi płynącej w żyłach tych zmutowanych, krwiożerczych bestii instynkt i pochodzenie dawały o sobie znać. Kiedyś ogary piekieł były psami lub wilkami. A obie te rasy w trakcie polowań instynktownie używały pewnych prostych, określonych taktyk.

I jak zwykle bywało w przypadku prostych taktyk, najmniejsza zmiana sytuacji na polu walki prowadziła do masakry po którejś ze stron.

I właśnie dlatego Petru poderwał się, wzmocnił chwyt na mieczu i ciął na odlew, rozpłatując skaczącego nań ogara na dwie części. Stwór zaskowyczał i w locie jął rozsypywać się w pył. Tropiciel zaś obrócił się na pięcie, zmienił chwyt ostrza i doskoczył do powalonego wcześniej stwora, by bez jakichkolwiek wyrzutów sumienia przyszpilić go do ziemi.

W sumie zabił sześć pędzących przodem ogarów. Pierwsze dwa ustrzelił z łuku, kolejny zamarudził na otaczających wzgórze kamieniach i otrzymał prosty sztych prosto w gardło. Czwarty stracił równowagę na nierównym podłożu i sam nadział się na ostrze mężczyzny.

Pozostała dwójka zaś była formalnością.

Petru natomiast uśmiechnął się gorzko, świadom, że to był dopiero początek. Rulf i Aust uparli się, żeby zostawić mu dwa granaty, beczkę prochu oraz latarnie oliwną pełną nafty.

Jakby to powiedział Rulf? Petru zamierzał dać im popalić… ?


Gregor Eversor




Trzech adeptów zbiło się w ciasną grupę, nerwowo rozglądając się dookoła i w przerażeniu drobiąc po śniegu. Każdy z nich znajdował się na przedsionku komnaty każdego umysłu, zwanej absolutną paniką.

Najwyższy z nich wymamrotał inkantację, wykonał palcami niezbyt skomplikowaną sekwencję znaków i pozwolił by jego dłonie otoczyły języki ognia.

-Spokojnie…- powiedział, samemu starając się opanować targający nim strach.- Spokojnie, damy radę…

-On gdzieś tu jest!-
chudy młodzian kulący się za jego prawym ramieniem uklęknął, ukrywając twarz w dłoniach.- Oghmie dopomóż! Nie pisałem się na to! Błagam, niech ktoś przerwie to szaleństwo!

-Zamilcz!


Kopnięcie w biodro powaliło chudzielca na śnieg, jednocześnie strącając mu okulary z nosa. Chłopak zaskowyczał niczym ranione zwierzę i załzawionymi oczami spojrzał na lustrującego otoczenie kolegę.

-Coll, no co ty?!

-Jeśli nie zamierzasz walczyć, nie przeszkadzaj innym!

-Ale… Ale Coll…

-Spieprzaj stąd, Vic, bo sam przetrącę ci łeb!


Adept wydał z siebie dźwięk, który równie dobrze mógłby wydobywać się z gardzieli zarzynanego wieprza. Niezgrabnie poderwał się na nogi, spojrzał zawistnie na dwóch towarzyszy i ze łzami na policzkach ruszył pomiędzy drzewami.

Pozostała na polanie dwójka ustawiła się do siebie plecami. Pucułowaty uczeń ze szczeciną na szczęce rzucił jeszcze okiem za niknąca w burzy postacią.

-Sądzisz że to był dobry pomysł… ?

Wrzask, który rozległ się gdzieś w śnieżnej zadymce, sprawił, że obaj podskoczyli. Coll uśmiechnął się krzywo.

-Teraz tak.

Grubasek zgarbił się i rozejrzał po linii zarośli, jednocześnie przyzywając magiczne pociski, które leniwie zaczęły krążyć dookoła jego nadgarstków.

-Zbliża się…

-Wiem, Marly…

-Na trzy?

-Tak. Raz…

-Dwa…

-Trzy!


Obaj obrócili się gwałtownie, kiedy zarośla na północnej stronie polany eksplodowały chmurą śniegu, ukazując masywną i pokrytą futrami postać dzikiego orka. Stwór zaryczał przeciągle, uniósł nad głowę oszczep i cisnął nim z całej siły, siłą rzuconego pocisku zbijając Coll’a z nóg.

-ADFLI’GHENDOSS!- zamknął oczy, uniósł dłoń i wykrzyczał zaklęcie, uwalniając dwa magiczne pociski, które pomknęły w kierunku orka. Oba trafiły, wgryzając się bok humanoida.

Uczeń pobladł, widząc że magiczny atak nie zrobił na nim większego wrażenia.

-O nie…- wyszeptał, cofając się powoli do tyłu.- O nie, o nie, onienienienieNIEEEE!!!

Ostatni krzyk rozległ się, gdy zielono skóry doskoczył do niego z mordem w oczach, staranował go barkiem i posłał na śnieg niczym worek ziemniaków. Chłopak skulił się i ukrył głowę w ramionach, kiedy napastnik uniósł nad głowę drewniany drąg nabijany pazurami dzikich zwierząt.

Cios jednak nie nastąpił. Ork zamarł jak posąg, tak samo czas zatrzymał się dla wiatru i unoszących się w powietrzu płatków śniegu.

-Brawo, naprawdę. Wspaniały pokaz.- gdzieś na skraju polany rozległ się poirytowany, męski głos.- Dawno nie widziałem równie brawurowego popisu bezmyślności, brawury, zerowej współpracy pomiędzy członkami grupy!

Śnieg rozpłynął się w powietrzu, drzewa zniknęły a zaśnieżona polana ustąpiła miejsca solidnym, drewnianym panelom. Stojący nieco z boku Carney Birk bezwiednie przygładził wąsy i odrzucił płaszcz za ramię, odsłaniając spory zestaw różdżek oraz długi, pierwszorzędnej robot miecz.

Mężczyzna wybrał różdżkę z zielonym szmaragdem na czubku i machnął ją, zwalniając czar paraliżu z „zabitych” studentów. Z irytacją pokręcił głową.

-Koniec ćwiczeń… Zbiórka!


***


Jeszcze za czasów młodości Gregor podziwiał Wysoki Uniwersytet za jego potęgę, majestat i niemożliwe do ogarnięcia rozmiary. Dobrze wiedział, że na terenie uczelni znajduje się ponad sto gabinetów profesorskich, około tysiąca kwater w dormitoriach i oddzielnych pokojach a także pięćset sal lekcyjnych i drugie tyle atriów treningowych.

I właśnie stojąc na tarasie jednego z obszarów przeznaczonych do ćwiczeń praktycznych, był świadkiem niezbyt imponującego popisu walki w wykonaniu pięciu uczniów oraz orkowego zwiadowcy.

Pierwsza dwójka padła szybko, idąc w iluzję lasu jak po swoim. Jeden dostał strzałą w brzuch, drugi pałką w łeb. Orkowa klasyka, jakby na to nie patrzeć.

Pozostała trójka zaś kręciła się po obszarze lasu pięćdziesiąt na pięćdziesiąt metrów, hałasowała, smażyła zaklęciami gałęzie drzew i ogółem przedstawiała sobą poziom nie warty nawet pogardy. Za czasów Walls’a zostaliby oni wyrzuceni już po pierwszej minucie tej ciuciubabki, z groźbą, że jeśli wrócą to stary, dobry Duncan poszczuje ich prawdziwym orkiem.

Dlatego też Gregor z pewnym rozbawieniem obserwował musztrę, jaką swoim uczniom robił Birk. Jego szpakowate wąsy świeciły srebrem na tle czerwonej twarzy.

-Jesteście żałośni!- krzyknął, idąc wzdłuż dwuszeregu składającego się z dwudziestu pięciu adeptów.- Jeden uczeń przeżył! Jeden! Na pięć drużyn i to tylko dlatego iż przerwałem iluzję! Czy wiecie, o czym to świadczy?!

-Że przeciwnicy byli zbyt wymagający… ?-
stojący w tylnym szeregu brzuchomówca wykonał tą sugestią metaforyczne dziabnięcie niedźwiedzia kijem w oko.

Birk poczerwieniał, nie mając kogo strzelić w łeb za zuchwałość. Zamiast tego opanował się i przejechał dłonią po krótko ostrzyżonych włosach.

-Zbyt wymagający przeciwnicy, tak? Kolejno trzy gobliny, jeden hobgoblin, dwaj orkowie, jeden ciężkozbrojny czarny ork i zwiadowca dzikich orków? Pięciu chłopów z widłami poradziłoby sobie z tymi zagrożeniami lepiej niż pięciu dowolnych adeptów z tej klasy!

Eversor bezwiednie zachichotał, widząc nietęgie miny studentów. Uniósł jednak brwi, kiedy Birk poderwał raptownie głowę. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem, po czym obecny mistrz Katedry Magii Bojowej uśmiechnął się lekko.

-O… Mamy widza… Nieciekawy popis, co kolego?

Gregor wzruszył ramionami by po chwili oszczędnie skinąć głową. Carney zaśmiał się krótko, głosem podobnym do szczeknięcia psa.

-Widzicie? Marne przedstawienie. Zakładam, że nawet nasz nieproszony gość poradziłby sobie lepiej z waszymi przeciwnikami niż wy!

-Co?!-
Gregor tym razem autentycznie wytrzeszczył oczy, wpatrując się z zaskoczeniem w mężczyznę.

Birk zaś uśmiechnął się lekko, zadzierając głowę.

-To jak, kolego? Pokarzesz tym patałachom jak niewiele są warci?

Eversor powoli przełknął ślinę. Carney podkręcił wąs.
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...
Makotto jest offline