Można by pomyśleć, że człowiek o takiej posturze i tuszy jak profesor Arturo będzie źle czuł się w ciasnych i klaustrofobicznych pomieszczeniach statku.
Było jednak inaczej...
Można było sądzić, że człowiek należący do kadry naukowej będzie źle czuł się wśród robotników i marynarzy raczej odbiegających kulturą od kadry uniwersyteckiej.
Nic bardziej błędnego...
Można było uważać, że osobnik o takiej tuszy ma wysublimowane podniebienie.
I tu teoria nie sprawdzała się z praktyką.
Rubaszny Arturo nie narzekał na ciasnotę, na zapachy i na spartańskie warunki. Wręcz przeciwnie. Można było sądzić że czuł się na statku jak ryba w wodzie. Bez problemu i bez narzekań wcisnął się na swoją półeczkę w kajucie dzieloną z Samuiłem. Żołądek profesor miał chyba strusi bo bez wzdrygnięcia pałaszował posiłki i popijał rosyjskim alkoholem.
A z marynarzami rozmawiał poprzez łamany angielski.
Max był bowiem podróżnikiem z prawdziwego zdarzenia. Z niejednego pieca jadł chleb, a i czasem nawet bez chleba się obywał jedząc frykasy miejscowej kuchni.
Sypiący anegdotkami pasującymi bardziej do portowych mordowni niż uniwersyteckich wykładów Arturo potrafił nawiązywać przyjaźnie z marynarzami.
No i chętnie grał i nawet przegrywał drobne kwoty w karty.
Bo przecież liczyła się gra przede wszystkim, prawda?
Liczył się...Kubryk, stolik, spracowane dłonie trzymające karty. Pobrużdżone zmarszczkami twarze zarośnięte gęstymi brodami. Gorzałka w butelce i w kieliszkach. Chwila od ciężkiej pracy na morzu.
Ot... Miejsce w które Arturo się wpasował idealnie, mimo że hałaśliwy wykładowca akademicki nie wyglądał na robotnika. Nie miał też robotniczych manier.
Niemniej Max jakoś nie przejmował się ciasnotą, smrodem i brudem. Popijając tanią wódkę spoglądał na zmianę , to w swe karty, na twarze współgraczy.
I kalkulował swe szanse przy okazji gadając.- A więc człowiek topi się w ubraniu łażąc po tej zarośniętej dżungli. I zazdrości tej bandzie dzikusów którzy ganiają na golasa i bez butów. A potem dochodzi do rzeki... No i co się w tedy chce. Ano zrzucić przepocone łachy i ochłodzić w wodzie. Ale ledwo się zbliżyłem do brzegu, a tubylcy otoczyli mnie wrzeszcząc: “pirañas” “pirañas”. Nie miałem pojęcia co to znaczy.- Max łyknął nieco wódki na przepłukanie gardła.-Dopiero później pokazali mi co. Włożyli do wody nabity na drąg kawałek mięsa tapira... Tak świnia, tylko ze śmiesznych nochalem. Wokół tego kawałka się woda wręcz zagotowała, czy też zakotłowała. I po trzech sekundach z wody wyciągnęli ogryziony badyl. Ani śladu mięsa.
- I szto? Szto patom? - zapytał jeden z marynarzy z czerwonym nosem, wąsami jak mors i kaprawym wzrokiem od wypitej gorzałki.
Drzwi do kubryku rozwarły się szeroko wpuszczając do wnętrza nasycone wilgocią i solom morską powietrze. Samuił uśmiechnął się szeroko, chuchnął w dłonie, po czym dał krok do środka. - Ahoi. Pokerek?- zapytał po rosyjsku. - Tysiąca nie łaska?- zerknął na doktora.- Graliście na pewno w tysiąca panie profesorze? - skinął na zydel i za zgodą marynarza dosiadł się do stolika. - Ale skoro już poker to może nauczymy czegoś nowego towarzyszy, hmm? Texas hold?
-Eeee tam... po co komplikować.- rzekł Arturo i spojrzał w swe karty.- Dobieram dwie... a wracając do historii. To sem na początku myślał, że jakiś aligator siedzi w rzece, albo może rekin rzeczny. A oni wyławiają rybkę... malusieńką rybkę, taką co nie starczyłaby nawet na porządną zakąskę. Zresztą smakowała też za dobrze. Tyle że miała pyszczek pełen ostrych jak brzytwa ząbków. Ale taki mikrus...- profesor wzruszył ramionami.- Wierzyć się nie chce, że takie coś może być groźne. Ale w rzece takich rybek siedzą ze dwie setki i jak tylko zwąchają krwawiące mięsko, albo jakiekolwiek mięsko, to się tłumnie rzucają na ofiarę i wyrywają kęsy. Mogą objeść krowę tak szybko, że bydlę nie zauważy iż jest pożerane żywcem. -Max wzdrygnął się na same wspomnienie. Wszak mógł zakończyć żywot jak ta krowa.
Do pomieszczenia wsadził głowę James. Mac miał już cokolwiek mętny wzrok. - Macie co do picia? Paliwo mi się skończyło. - stwierdził machając pustą butelką.
Radził sobie z niedogodnościami podróży zapijając nadmiar czasu i śpiąc. Na trzeźwo robił się strasznie nerwowy. - Pieprzona krypa. Nieźle nas wujaszek wpakował. Nie spodziewałem się RMS “Olympic”, ale tu jest syf i malaria. - czknął potężnie alkoholem - Bez obrazy.
Rzucił w stronę marynarzy. - Muszę pogadać z bosmanem, może da się podrasować ich silnik. - parsknął szyderczym śmiechem.- To nie powinno być trudne. Pewnie wystarczy przeczyścić zawory i ruszymy z kopyta. Oooo ...
Dopiero teraz dostrzegł karty. - Co to? Pokerek? Szkoda, że nie ma Natalie. Zrobilibyśmy wersję rozbieraną. - stwierdził puszczając oko do profesora. -Przywyknij raczej... dalej już będzie tylko gorzej. Pływałem na podobnych statkach w niemalże każdej dziczy i... to nie są cacuszka z linii produkcyjnej. Tu rdzy nie można usunąć, bo tylko na tej rdzy jeszcze się statek trzyma w kupie.- rzekł w odpowiedzi Arturo mimo uszu puszczając kwestię rozbieranej Natalie. Trochę nie na miejscu było przypominać w takiej pełnej spoconych i brudnych facetów o tym, że wśród nich jest kobieta i to o całkiem gładkim licu. Z tego się potem roją całkiem nieprzyjemne sytuacje.- I nikt nie zna humorów statku lepiej niż właściciel. Z czasem taka krypa zyskuje własnego ducha i kaprysy. I nie podlega już wtedy prawom mechaniki czy też... podręcznikowi obsługi. Tak przynajmniej twierdził Sui-cho Len, z którym pływałem po rzekach Bengalu. A on z kolei był właścicielem tratwy skrzyżowanej z kutrem rybackim łatanym blachą falistą i bambusem. To że ta krypa utrzymywała ładunek, mnie i jeszcze działko przeciwlotnicze skradzionego chyba z jakiegoś pancernika było samo w sobie cudem. Więc ja mu wtedy wierzyłem na słowo. Zresztą uwierzyłbym we wszystko co dałoby nadzieję, że kolejną noc nie spędzę w rzece z gawia... krokodylami.
Chmurski czuł się dobrze, znaku choroby morskiej nie było; pomimo pogody chętnie przeszedł się po pokładzie. Co za ulga, jak dobrze że specyfik działa, inne życie. Pomyślał. Zauważył Repina, postanowił pójść za nim, wszedł do pomieszczenia. - Dobryj wieczer. - Przywitał się i kontynuował po rosyjsku. - Jeśli mogę popatrzę, nie umiem grać w pokera, ale jeśli nie będzie zbyt trudne się nauczę. Sporo wspólnych dni przed nami, każda rozrywka jest dobra.
Uśmiechnął się. - A ja dzięki ziołom z Yokohamy czuję się tak, że mógłbym na Świnicę ścianą północną wejść.
Powiedział, choć nie pomyślał czy ktokolwiek zrozumie porównanie. Do prof. Arturo szybko powiedział to samo w angielskim. -Najlepiej uczyć się praktycznie niż teoretycznie... jak to mówią, na błędach, choć lepiej na cudzych niż na własnych.- zażartował profesor. - Jeśli tylko macie chęć wyjaśnić zasady, chętnie zagram - odrzekł Chmurski. - Kawał świata profesorze Pan również widział, jak dr Chance.
-To prawda... duży kawałek, kilka kontynentów i dużo zielska.- zaśmiał się w odpowiedzi Arturo.
Chmurski zasiadł do stołu … - Czyli jam mam trzy króle to dobrze. Ech to nie jest trudne. -Uśmiechnięty wyłożył karty po sprawdzeniu przez jednego z marynarzy.
Bo cóż innego liczyło się na zimnym morzu pomiędzy Japonią a Kamczatką, niż wódeczka, towarzystwo i karty w dłoni?
Chyba tylko wygrana.
__________________ I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny. |