Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 31-12-2012, 00:07   #31
 
kanna's Avatar
 
Reputacja: 1 kanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputację
Chance po raz kolejny zbył ją, tym razem wypraszając z pokoju, wymawiając się pakunkami i pilnymi sprawami. Doprawdy, to zaczynało być irytujące!

Wróciła do apartamentu i przez krótką chwilę walczyła z przemożną chęcią wejścia do jego pokoju, pod dowolnym pretekstem. Na pewno udostępniono by jej klucz.. może zagubiony kolczyk… lub inna cześć garderoby. Trochę zakłopotania, proszących min, może jakieś pieniądze… zdobycie klucza uniwersalnego nie jest tak trudną sprawą, jak mogłoby się wydawać.

Ale zrezygnowała. Ogarnęło ją coś na kształt zniechęcenia, powinna był już wracać, terminy goniły, nie może przeciągać tych wakacji w nieskończoność.

Napuściła wody do wanny, wlała wszystkie sole i balsamy, jakie znalazła w łazience, zrzuciła suknie i bieliznę, i powoli zanurzyła się w pianie. Ciepła woda uspokajała i koiła.

Oczywiście przesadza. Chanse ma wiele spraw przed wyprawą, to naturalne , że załatwia sprawunki, a oni z Ianem niepotrzebnie się nakręcili cała sytuacją. Ian był zabawny, i dość bystry – co raczej rzadkie u mężczyzn - trzeba było oddać mu sprawiedliwość. W filmach żółtoskórzy zawsze obsadzani byli w rolach podejrzanych indywiduów, i pewnie stąd jej paranoja. Zapominała, że w tym kraju większość mieszkańców miała skośne oczy.

A dziwna reakcja doktora na jej obecność.. cóż, pewnie po prostu odczuwa zakłopotanie. Zapewnie w swoim życiu nie miał zbyt wielu doświadczeń z kobietami jej klasy. W ogóle z kobietami.
Martwiła się o ojca. I choć czuła, że powinna wrócić to ciężko jej było zrezygnować z antycypowanego spotkania. „Im dalej w las, tym więcej drzew” jak powiadają. Skoro zajechała już tak daleko trudno jej się było teraz wycofać.

Skończyła kąpiel, napisał kilka listów, w których przesuwała już wcześniej przesunięte terminy i poszła spać.

------

Chance zrobił dramatyczną przerwę.

Zdecydowanie, oceniła Nathalie, miał zdolności aktorskie. Niestety, dochodziła do nich drażniąca skłonność do epatowania innych swoją osobą.

- Yokohama to ostatnia szansa, aby zawrócić, jeśli ktoś się rozmyślił. Z Władywostoku już nie będzie tak łatwo się wydostać. To również ostatnia szansa, aby dokupić resztę niezbędnego sprzętu i ekwipunku. Trzy dni to niewiele czasu, więc będziemy musieli się naprawdę ostro zabrać do pracy. Ja muszę jeszcze dzisiaj zajść w trzy miejsca i spłacić dwa stare długi oraz zaciągnąć jeden nowy, aby nasza wypraw miała szansę na powodzenie. Jeśli ktoś chce mi towarzyszyć, zapraszam. Myślę, że obejdzie się już bez takich niespodzianek, jak wczorajszego popołudnia.

Spojrzał przepraszającym wzrokiem na Iana i Jamesa, którzy nadal mieli lekkie opuchlizny po spotkaniu z żółtym mistrzem walki wręcz. Po chwili jednak doktor Chance uśmiechnął się i wniósł do góry czarkę z winem ryżowym, które podano do lunchu.

- Tak więc, droga pani i panowie, wznoszę toast za pomyślność naszej wyprawy.

James puścił oko do wuja, gdy już wysączył swoją czarkę z sake.:
- Gdzie Ty Gajuszu, tam ja Gaja. Idę z Tobą. Może jednak zdarzy się okazja do rewanżu i wykazania wyższości boksu nad ich cyrkowymi sztuczkami.
Tego dnia był najwyraźniej w nastroju do cytowania przysług, bo uwagę B.E. o rewolucyjnych czystkach stwierdził sucho:
- Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. Nie da się rewolucji robić w białych rękawiczkach. Z resztą teraz już jest po rewolucji. Gdyby robić porównania do Francji, to w Rosji rządzi teraz Dyrektoriat. Choć pewnie na prowincji można się nadziać na Jakobinów. Ostrożność zatem nie zawadzi.

- Ja też pójdę - zdecydowała Nathalie.

Trzy dni.. dużo, i nie dużo za razem czasu na podjęcie decyzji. Miała świadomość, ze z każdym kolejnym etapem podróży coraz trudniej będzie jej zawrócić. Nie ciągnęła jej tajga.
Miała nadzieję, ze może coś uda się jej ustalić jeszcze tutaj, w Yokohamie. Dlatego zdecydowała się towarzyszyć doktorowi.

Choć z drugiej strony opuchnięte twarze Iana i Jamesa – którzy, jak pamiętała, poprzedniego dnia dotrzymywali towarzystwa Chanse’owi - jasno pokazywały, że mężczyźni odwiedzali miejsca niekoniecznie przeznaczone dla dam. Ale miała już dość czekania!
Wśród licznych przymiotów ducha i ciała, którymi obdarzyła ja natura, wyraźnie brakowało cierpliwości.

Nie miała żadnych planów na najbliższe dni – wszystko, czego potrzebowała zakupiła wcześniej. Zamierzała, oczywiście, zabrać też dolary i kamienie, którą zabrała ze Stanów – nie sądziła, żeby były jakieś problemy z ich przewiezieniem do Władywostoku. Choć pewnie warto dopytać o to dr Chance’a.
 
__________________
A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić.
kanna jest offline  
Stary 03-01-2013, 18:42   #32
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
- Skoro wy idziecie - stwierdził Ian - to powstaje pytanie, czy potrzebujecie kolejnych osób do towarzystwa. Ale jeśli nikogo tam, dokąd idziemy, nie przerazi taki tłum, to chętnie również do was dołączę.
Prawdę mówiąc, nie miał nic lepszego do roboty. Leżenie w łóżku i gapienie się w sufit jakoś nie leżało w jego naturze, zaś włóczenie się po różnych knajpkach i zapoznawanie się z urokami lokalnej kuchni można było odłożyć na później. Tak jak na później można było odłożyć konsumpcję surowych rybek.
- A ty, James, pamiętaj o tym -
nawiązał do wcześniejszej wypowiedzi sympatyka komunistów - że Matka-Rewolucja pożreć może każdego bez wyjątku.

- Może i pożera -
pokiwał głową B. E. Chance. -Tak to już jest z rewolucjami.

-Pojadę, pojadę... Nie zwykłem ustępować przed pierwszymi trudnościami.-
wtrącił “cicho” Arturo, choć jego tubalny głos sprawił, że ów szept był dobrze słyszalny. Profesor uznał, że taka deklaracja wystarczy, bo i po co wygłaszać tyrady przy prostej decyzji.

Repnin z niemałą ekscytacją zbliżył czarkę do swych ust. Oto bowiem miał spróbować japońskiego trunku, o którym wiele się naczytał w popularnych pismach czy książkach podróżniczych, raczej dla amatorów...
Uśmiechnął się lekko do profesora Arturo.
- Grzechem by było być tutaj i nie spróbować, nieprawdaż? - radośnie nawiązał do ich krótkiej rozmowy w okrętowym barze. Kantynie? Jednak tym z okrętów wojennych wiele brakowało pod względem luksusu do tej z liniowca. Przechylił czarkę i... Wygiął się lekko. Paskudztwo - leciało niczym bimber, jednak było niemal pozbawione naleciałości alkoholowego posmaku. Strach pomyśleć jak musiało to smakować setki lat temu, kiedy jak czytał, spożywało się to w formie papki ryżowej fermentowanej wraz z śliną.
- Doktorze Chance...- zaczął odstawiając czarkę z niezadowoleniem wymalowanym na twarzy. -Przyjęliście mnie tłumacza, o ile dobrze pamiętam? Zatem dobrze będzie postawić sprawę jasno - mam przy sobie broń. Stary rewolwer, pamiątkę z czasów wojny oraz karabin myśliwski. Do tego race sygnalizacyjne, na wypadek ciemnej nocy...- popatrzył po pozostałych. Czy aby nie przesadził ze zbrojeniami? Kiedy w myślał o wyprawie, spotkaniu z bestią - o ile nie czaiła się tylko w jego głowie - przypominały mu się wydarzenia we francuskim lesie... Dzikie wycie, rozdzierające krzyki towarzyszy i odgłosy wystrzałów niesione przez echo daleko w dzicz. Wtedy tylko trzymany w dłoni Springfield dawał złudne poczucie bezpieczeństwa... I być może te kilka razy, kiedy zmuszony był oddać strzał do cieni w lesie uratowały mu życie?
Race też były potrzebne z tego właśnie powodu. Tam gdzie idą zamierzają uganiać się za czymś niemal mitycznym. A w stresie i co więcej niemal absolutnej ciemności potrafi się namieszać człowiekowi w głowie. Sporadyczne, jedynie chwilowe światło związane z wystrzałem tworzyło tak naprawdę jedynie kolejne niedomówienia. Ułudę dla oczu, które w przerażeniu mogą dostrzec to co chcą... Ciemności należało za wszelką cenę wyrywać jej tajemnice, a nie pozwalać by człeka przytłaczały.
- Może na czas kontroli granicznej przekażę je komuś odpowiedniemu do tej funkcji, tak by nie wzbudzać podejrzeń? Złota nie mam i raczej mnie na nie, nie stać... Ale dobre rocznikiem, dwie butelki prawdziwego, amerykańskiego Burbona chyba też mogą pomóc? Jakby nienawidzili imperialistów, gorzałka z kraju “zepsucia” będzie dla nich egzotycznym towarem.
Przykrył dłonią czarkę, kiedy ktoś podjął próbę ponownego jej napełnienia. Podniebienie miał może i bardzo czułe, wręcz szlachetne... Ale ten trunek absolutnie do niego nie przemawiał. Niech żółci się nim raczą.
- Co do zaś pańskich spacerów po Yokohamie... Mogę się przyłączyć, jeśli nie będzie to oznaczało zbyt dużej, nieproszonej uwagi ze strony obcych. Jeśli się pan tego obawia doktorze, z chęcią potowarzyszę profesorowi Arturo. - pół stwierdził, pół zaproponował, bowiem nie mógł jeszcze przewidzieć jak wyglądają plany drugiego z uczonych tej ekspedycji. Towarzyszenie mu było jednak czymś... Miłym. Nie nachalnym czy też krępującym. Nie znali się, bo tylko głupiec stwierdziłby coś podobnego zaledwie po paru kieliszkach spitych w barze, jednak Samuił nie czuł w jego obecności już takiego dyskomfortu. Potrzeby trzymania sztywnego fasonu, jak przy nowo poznanych osobach.
W profesorze Arturo widział również bardzo ważny element dla całej tej wyprawy. Powiew sceptycyzmu, który może jeszcze uratować im życie. Nie pozwolić by pogonili zbyt daleko jedynie za mrzonką. Dobrze sformułowane poglądy, nawet skrajnie przeciwne niż jego same, Samuił potrafił uszanować, a nawet docenić.

- Ależ oczywiście - uśmiechnął się B. E . Chance do Samuiła. - Grupa, jaka zaoferowała się mi towarzyszyć w zupełności odpowiada potrzebom sytuacji.
Wzniósł czarkę do ust. Posmakował z miną znawcy.
- Delicje - podsumował.
- To tylko bimber na ryżu. - mruknął James. - Nie takie rzeczy pędziliśmy w akademiku.
- Ale zapewne nie mieliście tylu lat wprawy, co Japończycy -
skomentował żartobliwie Ian.
Profesor pokręcił jedynie głową na boki i wzruszył ramionami słysząc te wypowiedzi na temat japońskiego trunku. Po czym rzekł. - Bo tego się nie chla, tym się delektuje. Pije na ciepło małymi łyczkami. I na rany Zbawiciela nie pierniczcie mi tu o bimbrze... sake się nie destyluje.
- Mimo wszystko ważniejsze jest jak coś smakuje... A nie sama idea jaka temu przyświeca. W teorii i komunizm też jest bardzo szlachetny... -
Samuił mrugnął do profesora lekko rozbawiony frywolną rozmową jaka nastąpiła na chwilę między mężczyznami. - A w praktyce wielu osobom nie specjalnie podchodzi.
- Nie należy jednak pokazywać ignorancji i arogancji w jednym zdaniu.
-burknął profesor i wzruszył ramionami.- Nic dziwnego, że taka postawa “wielkiego białego człowieka” stojącego wyżej na tubylcami, a nie mającego o tych tubylcach zielonego pojęcia... jest irytująca.
- Naprawdę Panie profesorze gu Pan pić ciepłą wódkę? Łyżeczką? -
Mac nie mógł wyjść z podziwu. - Coś mi albo smakuje, albo nie i tradycja nie ma tu nic do rzeczy. Jak mówił Pan Repnin. W przeciwnym razie gdybym się zachwycał czymś tylko dlatego, że tubylcy robią to od setek lat byłbym ... - spojrzał z ukosa na profesora Arturo - snobem?
- A co do komunizmu, to nie tylko realizacja, ale i sama idea nie wszystkim się podoba. Ale jeżeli komuś nie pasuje sprawiedliwość społeczna, to w zasadzie nie ma o czym z nim dyskutować. Niektórzy szczególnie w Stanach mają alergię na samo słowo “komunizm”, a inni wiedzę o nim czerpią z The New York Times. - Mac prychnął lekceważąco.
- Od każdego według jego zdolności, każdemu według potrzeb? Tak to brzmiało? - Ian spróbował ukryć swój brak wiary w możliwość zrealizowania takiej idei. - To, według mnie, czysta utopia. A swoją drogą - aż dziw, że nie do końca realizują idee platońskie.
- Możesz się śmiać, Ian, ale komunizm to przyszłość świata. Kapitalizm już upada. Jeszcze ma powojenny rozpęd, ale gnije od środka. Pazerność i cwaniactwo go zgubi. - stwierdził z ponurą pewnością MacDougall.
- Nie śmieję się - odparł Ian. - Tylko jakoś nie potrafię uwierzyć w ludzi, którzy mają tę ideę zrealizować.
- Właśnie jedziemy ich poznać -
uśmiechnął się Mac ziewając. - Przepraszam, ale odkąd jesteśmy w Japonii nie mogę zasnąć.
- Może to po prostu wpływ zmiany czasu? -
ni to spytał, ni to stwierdził Ian. - Słońce mówi jedno, a organizm upiera się przy swoim zdaniu.
- Komunizm. Przyszłość świata... dobre sobie.
- prychnął ze śmiechem Arturo popijając czarką alkohol. - Idealiści, którzy wierzą, że słowami można zbudować świat, że na gruzach jednego porządku można zbudować drugi. Obalono stary Rzym i co powstało na jego miejsce? To samo w innym wydaniu, elity stały się rycerstwem, a reszta plebsem. Teraz na świecie budują się nowe elity... tym razem finansowe. A rewolucja rosyjska skończy się tak jak francuska, przyjdzie rosyjski Napoleon i uporządkuje ten burdel.

Chmurski siedział w milczeniu, ale wreszcie był, siedział i mógł słuchać. Choć tyle. Zdecydowanie druga w życiu podróż morska nie posłużyła mu. Źle się czuł w trakcie i po, a teraz nareszcie nieco “powracał” do grona żywych. Nie specjalnie zajmowała go rozmowa na temat komunizmu, a i jego wiedza na ten temat nie była zbyt wielka. A że nie zwykł zajmować głosu na tematy w których nie czuł się pewnie nie odzywał się. Spróbował sake … i tyle, nie przypadło mu do gustu. Swojskie nalewki bardziej były bliskie jego podniebieniu.
- Czy nie pogniewa się Pan doktorze, jeśli ja zostanę w hotelu, ewentualnie pospaceruję po okolicy? Do tej pory siedziałem w hotelu, z przyjemnością rozejrzę się.

- Oczywiście że się nie pogniewam - B. E. Chance uśmiechnął się popijając kolejny łyk trunku, który był obiektem tak gorącej dyskusji. Skrzywił się nieznacznie. - Faktycznie. Drug łyk smakuje mniej smacznie.

- Dziękuję, przejrzę mój bagaż i zwiedzę okolicę. Obejrzę narty, czy nie uległy uszkodzeniu w trakcie podróży. Podróż naprawdę mi zaszkodziła, zdecydowanie preferuję lądowe - uśmiechnął się. - Taaak, mnie również niekoniecznie smakuje ten trunek.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 05-01-2013, 21:35   #33
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
WSZYSCY



Uczestnicy wyprawy pozałatwiali swoje sprawy związane z przygotowaniem do wjazdu na teren Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, a doktor Chance najwyraźniej pozałatwiał swoje, bo już nikt więcej ich nie nachodził i nie groził. Było wręcz nudno, ale na tą nudę akurat nikt nie miał prawa ani ochoty się uskarżać.

Trzy dni później, o trzeciej piętnaście w nocy, szykowała się im pobudka. Bez niepotrzebnych nerwów i gorączkowej bieganiny, jak to bywa w tego typu sytuacjach. O tym, że wstają tak wcześnie, doktor Chance poinformował ich z odpowiednim wyprzedzeniem. Tak samo jak obsługę hotelu. Najważniejsze było przypilnować paszportów i wiz, bo bez nich zostaliby cofnięci z Władywostoku.

Na zewnątrz hotelu „Europa”, poza zamówionymi dorożkami, czekała na nich dość niemiła niespodzianka. Z nieba padał śnieg. Mokry, ciężki, nieprzyjemny śnieg. Najwyraźniej zima bardzo szybko uderzyła w Yokohamę. Mieli tylko nadzieję, że nie pokrzyżuje to im planów podróży.

Ten śnieg był jednak niczym więcej, niż zamarznięty deszcz, bo roztapiał się równie szybko, co padał, zamieniając ulice Yokohamy w lśniące bajora. Jechali do portu w zimnie, w porywach zimnego wiatru, kuląc się w postawionych budach. Ale największym rozczarowaniem okazał się być „Raswijjet”.

Stojący w porcie okręt był nieduży i nawet w bladym świetle nabrzeżnych latarni i w padającym śniegu wyglądał na mocno zdewastowany. Kiedy podjechali bliżej coraz bardziej wydawało im się, że przerdzewiały statek nie rozpadł się tylko dlatego, że trzyma się całości dzięki starej farbie na kadłubie.

Na trapie stał mężczyzna niewysoki, ale za to sporej tuszy. Ubrany w gruby sweter, jeszcze grubszą ciemną kurtkę, w czapce marynarskiej na głowie. Mężczyzna wykrzywił się na ich widok o ile można było rozpoznać to przez gęstą, skołtunioną i zaniedbaną brodę.

- To kapitan Anatolij Sworżenicyn – przedstawił stojącego na trapie człowieka B. E. Chance, który jechał w pierwszej dorożce i do portu przybył jako jeden z pierwszych. – Dowodzi „Raswijjetem”.

- Diengi pokazi – powiedział niewyraźnie wywołany Anatolij.

Chance wyjął z kurtki sporej grubości zwitek banknotów. Sworżenicyn odwrócił się, osłaniając przed wzrokiem postronnych – w tym samego właściciela pieniędzy – najwyraźniej licząc gotówką.

- Haraszo – odwrócił się brodacz po dłuższej chwili i wskazując na przycumowany do nabrzeża wrak powiedział – Dawajta riebiata.

Chcąc nie chcąc, targając swoje bagaże i wykorzystując do tego celu również dorożkarzy, weszli ostrożnie na pokład.

Ich samopoczucie nie poprawiało się w najmniejszym stopniu. Stojąc na pokładzie mogli ocenić, że z zewnątrz statek nie wygląda tak źle, w porównaniu do pokładu. Śmierdział korozją, rybami i olejem.

- Dawaj, dawaj! – Sworżenicyn wskazał im dziurę – zejście pod pokład.

- Zajmijcie sobie kwatery. Ja i pan Chmurski przypilnujemy załadunku bagaży.

Na pokładzie pojawili się równie niechlujni, wyglądający bardziej na portowych zbirów niż marynarzy, ludzie z załogi Sworżenicyna.

- Trzeba im patrzeć na ręce. Znam Anatolija, ale jego ludzie to zupełnie inny element.

Nie za bardzo mieli szansę, by pozwolić doktorowi rozwinąć tę myśl.

- James – B. E. Chcnce zwrócił się do krewniaka. – Możesz zadbać o to, by reszta znalazła się już w kajutach. Odpływamy za pół godziny.

* * *

Kajuty!

Kolejne rozczarowanie. To, co Chance nazwał „Kajutami” było wielkości schowków na szczotki. I w takim schowku miały spać dwie osoby. W ścianach, zabezpieczane specjalnymi pasami, wyżłobiono dwa wgłębienia mające stanowić łóżko. Do tego mały stolik i dwa siedzenia obok niego przyspawane do podłoża. Ściany tych „kajut” – jak wszystko inne – ociekały wilgocią i rdzą. Na domiar złego pod pokładem okręt nabierał wody. Aby dostać się na miejsce, musieli przejść przez kałuże głębokie do połowy butów, a w jednym miejscu sufit zwyczajnie przeciekał. Aby uniknąć prysznica musieli przykleić się plecami do przerdzewiałem ściany.

Gdy jeden z ludzi załogi na polecenie kapitana wskazywał im „kajuty” przez okręt przeszło wyraźne drżenie. Włączono silniki. Wibracje nie ustawały i na ich oczach jeden z nitów w ścianie wyskoczył. Z dziury po sworzniu, a jakże, zaczęła ciurkać woda. Marynarz zaklął coś po rosyjsku, splunął do wody na korytarzu i zdejmując wielki klucz francuski, który nosił przy pasie, podniósł nit i wbił go na miejsce.

- Bladi – powiedział uśmiechając się do panny Kelly uśmiechem złożonym z pięciu zębów. W sumie.

Silnik pod pokładem wszedł w dziwny rezonans z resztą statku. Mieli wrażenie, że wibrujący kadłub zaraz rozerwie się na pół przy wtórze metalicznych jęków i zgrzytów. Kiedy silnik wszedł w nieco większe obroty, z kolejnej ściany wypadł kolejny sworzeń.

- Bladi – ich „przewodnik” na kaczych nogach podreptał do miejsce, gdzie upadł nit i rozpoczął procedurę wbijania elementu na miejsce.

Tym razem szło znacznie trudniej. Sworzeń stawiał zdecydowany opór. Lecz w końcu, przy wtórze „job, twaju, bladi mać” nit został wbity na miejsce.

- Pioter Aleksander Butrymopwicz – pięciozębny ekspert od nitów przedstawił im się głośno, przekrzykując przytłaczający warkot maszyny i dygotanie statku. – Bosman.

Świetnie. Patrząc na jego pięć zębów i zalewany wodą pływający złom poczuli się nagle bezbronnymi ofiarami jakiegoś okrutnego żartu.

Mimo, że mieli straszną ochotę zejść z pokładu, powstrzymali się jednak i już po chwili, w wilgoci i ogłuszającym hałasie, „Raswijjet” ruszył w stronę macierzystego portu.

Szybko zorientowali się, że będzie to na pewno niezapomniana podróż. Mogli w niej zapomnieć o czymś takim jak ciche miejsce, smaczne jedzenie i suchy kąt do spania. W tych warunkach nie byli pewni, czy wytrzymają chociaż godzinę, a przecież podróż potrwać miała znacznie dłużej. Bo osiem dni.


* * *


Osiem dni piekła. Osiem dni bujania, wilgoci kapiącej ze wszystkich zdawało się stron. Osiem dni gniecenia się w ciasnych „kajutach”, bez szans na wyprostowanie nóg, w bladym świetle przerywającej żarówki. W smrodzie spali. W smrodzie rdzy. Bez dostępu do bieżącej wody. Bez zapewnienia chociażby minimum sanitarnego.

Takie warunki musiały przynosić złe myśli. Budzić lęki. A sny koszmary. To było naturalne. I nieuniknione. Jak to, że nie dało się zapomnieć o człowieku, który wpakował ich w tą przerdzewiałą konserwę. Doktor B. E. Chance.

Silnik hałasował i smrodził. Woda spływała po ścianach i suficie mieszając się z rdzą i smarami, które obszarpana załoga „Raswijjetu” używała jako uszczelniacza. A oni płynęli przed siebie, coraz bardziej modląc się, by statek zatonął po drodze i skończyła się ta tortura.
 
Armiel jest offline  
Stary 06-01-2013, 21:50   #34
 
Mizuki's Avatar
 
Reputacja: 1 Mizuki wkrótce będzie znanyMizuki wkrótce będzie znanyMizuki wkrótce będzie znanyMizuki wkrótce będzie znanyMizuki wkrótce będzie znanyMizuki wkrótce będzie znanyMizuki wkrótce będzie znanyMizuki wkrótce będzie znanyMizuki wkrótce będzie znanyMizuki wkrótce będzie znanyMizuki wkrótce będzie znany
Samotne spacery po uliczkach Yokohamy były jedynie sposobem na walkę z ekscytacją tlącą się już w niemłodym ciele. Bardzo mizernym w gruncie rzeczy. Japonia, choć orientalna i tak fantastycznie inna niżeli to co widział w Europie czy Stanach gdzie spędził większość swojego życia, była jedynie w jego oczach mało ważnym przystankiem w tej podróży. Nie należy oczywiście rozumieć tego na opak- gdyby mieli więcej czasu i nie przyświecała im wizja rychłego zmagania się z śniegami i wszelkimi innymi lodowymi demonami Syberii, miejsce to na pewno bardziej by go natchnęło. Samuił bowiem zawsze odczuwał pociąg go nowości, nieznanego. W tej kwestii nic nie różni człowieka wykształconego od szarego robola. No może jedynie świadomość, ponieważ ten pierwszy, przy odpowiedniej wiedzy, być może bardziej potrafiłby nacieszyć się czy docenić cuda obrazów dookoła.
Rześkie, morskie powietrze dobrze działało na organizm. I choć typowo "wiejskim" nazwać go nie można było, z pewnością budziło uczucia przyjemniejsze niż to w Bostonie. Repnin zatem inhalował się ile tylko można było, spacerując wśród ciasnych uliczek okalanych niskimi, drewnianymi chatkami o suwanych, papierowych drzwiczkach w kratę. Wędrował nad wąskimi kanałami wijącymi się wśród domostw w głąb lądu, prosto z głównej przystani. By nie zadręczać się stałymi rozmyślaniami o niedalekiej przyszłości, o Rosji, drążył w myślach informacje wydobyte z setek gazet, które wszak molestował codziennie, jak stara dewota pacierz.
W końcu przystanął na drewnianym, fikuśnym można rzec jak na zachodnie standardy moście i wydobył z blaszanej papierośnicy własnoręcznie skręconego papierosa. Puknął nim kilkukrotnie o wieczko, upewniając się, że tytoń jest odpowiednio zbity, cały czas wpatrując się w niepospiesznie płynącą wodę kanału.
- Trzęsienie ziemi...- mruknął pod nosem, by w następnej chwili wcisnąć w usta papierosa. Teraz pamiętał... Wydanie sprzed trzech lat. Jedynie drobna wzmianka o tragicznym w skutkach trzęsieniu ziemi, w którym zginęło wielu ludzi. "Kilkanaście tysięcy ofiar? "- starał sobie przypomnieć.
- Dahalej sztarają się wszystkho odbudhować. Zajmie to im jeszcze kikha ładnych lat.- usłyszał pogodny głos za swoimi plecami o wyraźnym akcencie. Akcencie, który kojarzył mu się z jednym- wojną. Dreszcz spłynął mu za kołnierz, w dół pleców. Odwrócił się w kierunku, z którego dobiegł głos dostrzegając mężczyznę w czarnej jesionce i meloniku. Twarz osobnika wydawałaby się nijaka gdyby nie szpiczasta, kozia bródka, wywinięty w górę wąs i monokl na prawym oku.
- Miasto nie wygląda na zniszczone.- mruknął Samuił, starając się ze wszystkich sił nie wpleść w głos choćby jednej nuty niepokoju.
- Japhończycy to niesłychanie roboczy naród. Arbait, arbait. To co najważhniejsze odbudhowali szybko. Wszystkho jest tutaj z dhrewna.- mężczyzna zbliżył się, ostatecznie opierając się bokiem o barierkę mostku. Tuż obok Repnina.
- Czy moghłbym poczęstować się paphierosem? - zerknął na papierośnicę.
- Tak, naturalnie.
- Rosjanin?
- Aż tak bardzo rzuca się w oczy?
- Ma pan wyraźny akcent. Taki... Komunistyczny.
- uśmiechnął się, odpalając papierosa, a następnie udostępniając płomień Samuiłowi.
- Rosyjski to, jak nazwa wskazuje, język Rosjan. Nie komunistów.
- A czy jest jakaś różnica, panie?
- Czy dla pana różnica czy matka dała mi Ivan albo Sasza? Niektórzy chyba sądzą, że nie ma w naszym języku ich więcej.
- uśmiechnął się, z niemałą ulgą. Tym razem powiedział, zamiast pomyśleć. Na szczęście drobny sarkazm wywołał podobną reakcję na twarzy mężczyzny o germańskim akcencie. - Czy Marks przypadkiem nie pochodził z pańskich okolic?
- O thak, zawsze to wyphominacie. Zmarł w Londhynie, zathem oni pewhnie są najwiękhszymi wroghami komunizmu?
- O to powinien pan spytać króla Jerzego.
- wzruszył ramionami.
- A w Yokohamie? Interesy?
- Turysta.
- Z ZSRR?
- Z daleka.
- uśmiechnął się, po czym skinął mężczyźnie uchylając kapelusz z głowy.- Miłego dnia.




***

Po powrocie do hotelu natychmiast zabrał się za najważniejsze przygotowania do dalszej podróży, która rozpocząć się miała jeszcze przed wschodem słońca. Nie było to dla niego żadnym problemem, praca w Bostonie przyzwyczaiła go do wstawania wraz ze świtem. A te niespełna trzy godziny w zasadzi nie czyniły większej różnicy. Jakoś trzeba będzie to przeżyć.
Z konsternacją spojrzał na drewnianą, podłużną walizkę kryjącą przed oczyma ciekawskich karabin zakupiony po okazyjnej cenie. Jeśli miał być tłumaczem, po co miałby mu być takowy sprzęt? Pytanie to z pewnością usłyszałby od strażników granicznych podczas rewizji. Odpowiedź: w rozmowach czasami należy przedstawić bardziej przekonywujące argumenty raczej nie spodobałaby im się... Urzędnicy, pozbawieni ludzkich odruchów, jak wywietrzała wóda odrobiny szlachetności.
Otworzył walizkę i ostrożnie wsadził do niej rewolwer z amunicją i race sygnalizacyjne wraz z wyrzutnią, przypominającą rozmiarami broń ręczną. Chwycił za rączkę i wyszedł z pokoju, kierując swoje kroki do pokoju Iana. To on był chyba najodpowiedniejszą osobą do przejęcia ich na czas przeprawy przez granicę...
Zapukał dyskretnie do drzwi, uśmiechając się lekko kiedy wreszcie się otworzyły.
- Panie Weld, przepraszam, że niepokoję. Mam do pana pewną prośbę, która jak mi się wydaje, może być bardzo ważna dla nas wszystkich.- rozejrzał się po korytarzu, czuł się niezręcznie.- Czy mógłbym wejść? Wydaje mi się, że to nie sprawa na... Na korytarz.
Z bólem na sercu oddał Ianowi walizeczkę. Mężczyzna szybko zrozumiał jakie mogą być konsekwencje, jeśli któryś ze strażników granicznych postanowiłby się przyczepić do jej zawartości i faktu, że posiada ją zwyczajny tłumacz. Pal licho karabin i race, jednak rewolwer... Od powrotu z Francji Samuił właściwie się z nim nie rozstawał. Najczęściej nie był nawet naładowany, jednak w dłoniach żołnierza... Człowieka stworzonego do tego zawodu, służby wojskowej, brak ciężaru w kieszeni czy w kaburze za paskiem przypominał uczucie pustki, jaki pewnie odczuwać mogła matka spoglądając na pusty pokój po swym dziecku, które wyjechało gdzieś daleko. Dyskomfort, najlżej to nazywając.


***

- Cóż, chociaż przez chwilę mogliśmy nacieszyć się przyjemniejszym widokiem Yokohamy.- stwierdził ni to optymistycznie, ni to w formie grymasu, kiedy wspólne z towarzyszami wyszli na zewnątrz hotelu. Specjalnie się jednak tym nie przejmował, świadomy że to co teraz ich otacza jest wręcz rajem w stosunku do tego co zastać mogą na Syberii. Podróżnikiem może i nie był, ale ponura sława tego miejsca docierała niemal do każdego. A opowieści "znikąd" się nie biorą. Kierując się do dorożki, przytrzymywał dłonią kapelusz, tak by nie wylądował on w odpychającej brei, teraz wypełniającej gościńce jak okiem sięgnąć. Jednocześnie przyszło mu do głowy pytanie- kiedy te ubrania, bardziej przyzwoite dla miast, prowadzeniu stosunków towarzyskich czy zwyczajnemu przebywaniu wśród ludzi zaczną mu przeszkadzać w dalszej podróży? Bowiem po co targać ze sobą przez śniegi, tajgi i białe stepy wyjściowe buty, koszule czy płaszcz raczej zbyt cienki by chronić przed Syberyjskim mrozem? Trzeba będzie się ich pozbyć lub zostawić na przechowanie. O ile będzie to możliwe.
Z tych błahych rozmyślań wyrwał go nieco... Szokujący widok. „Raswijjet” najlepsze lata miał już raczej za sobą. Farba o trudnym do zidentyfikowania kolorze odstawała miejscami od pokładu niczym suche, płaty skóry na ciele osoby cierpiącej na łuszczycę. Słabe, przybrzeżne fale wprawiające kadłub w lekkie wibracje sprawiały, że starzec zdawał się również cierpieć na dziwaczne drgawki. Należało sobie jednak zadać bardo proste pytanie - czego właściwie się spodziewali? Luksusowego liniowca? W końcu i fundusze doktora miały swoje, zapewne wyraźnie wytyczne granice.
- Jeśli zatonie, to chociaż nie jak Tytanik... Dziewiczy rejs już dawno ma za sobą. Jak i ta farba.- zażartował, ze słabym uśmiechem wskazując na płaty odpadającej farby. - Rosjanie to szaleńcy, ale chociaż mają w tym całym szaleństwie doświadczenie. Zatem moi drodzy nie obawiajcie się. Jeśli ktokolwiek miałby tym dziadostwem popłynąć i to bezpiecznie, musi być to mój rodak. - słowa te zapewne nie pokrzepiły serc towarzyszy, ale i sam Samuł musiał powtarzać sobie w duchu: "Jeszcze nie jest tak źle, jeszcze nie jest tak źle..."
Zbliżył się do kapitana, kiedy ten załatwił już sprawy z doktorem Chance i wystawił w jego kierunku dłoń.
-Strastwujcie komandir.- uśmiechnął się szeroko, przemawiając w ich ojczystym języku.- Piękna łajba, pewno wiele już na niej przeszliście. Nie ma to jak radziecka myśl techniczna, te amerykany już dawno by z tym poszli na dno. Samuił Repnin.
Kapitan zarechotał wesoło, co w pewnym momencie przerodziło się w gromki, mokry kaszel. Widać zostało w nim nieco dżentelmena, gdyż zasłonił usta dłonią. Ba, nim uścisnął nią rękę Repnina był łaskawy wytrzeć drobinki śliny i flegmy w piękny brunatny, a niegdyś zapewne biały sweter.
- Niech mnie górę lodową w tyłek wcisną, co robicie z tymi amerykańcami? - A gdzie by na radzieckiej ziemi tacy zawędrowali bez pomocy Rosjanina z krwi i kości? -zażartował zerkając na doktora. Nie był bowiem pewien jak dobrze rozumie on po rosyjsku.
- Rosjanin powiadacie, a skąd?
- Wychowany w Moskwie. Ojciec popłynął na zachód za chlebem i pokazać im jak powinna smakować dobra gorzałka.
- Ha! I smakowała?
- Dalej gęby krzywią.
- Witajcie na pokładzie, tylko się nie wypierniczta. Mokro przez ten pieruński śnieg. A będzie nami bujać, oj będzie.
- Przeżyją. Są twardsi niż wyglądają, przynajmniej tak twierdzą. Nie obawiam się o nasz los, jak to mawiają: diabli swojego nie wezmą.
- poklepał rodaka po ramieniu, po czym ruszył pod pokład.

***

- Obsługę pokładową to powinni tutaj wymienić. Pewnie nie zmienili nawet pościeli!- zażartował po angielsku, brnąc po kostki w wodzie. Wypadające nity, przekleństwa marynarzy, warkot silnika, wszędzie ruch i raban... Jak w domu na obiadku. Jego brat, Michaił, z pewnością wpasowałby się w załogę i charakterkiem i krzywym ryjem. W głębi ducha Samuił nie czuł się może tak wesoły, w końcu nie chodziło o przejście na drugą stronę ulicy a o kilkudniową podróż przez morze. A pogoda nie zapowiadała się na miłą... Patrząc po statku jednak można było zrozumiec, że nie jest to typowy "interes". Anatoli raczej nie był dobrodusznym właścicielem promu, tak samo jak jego załoga, a typowym szmuglerem. Okręt ten, biorąc po stanie technicznym powinien nazywać się raczej "Wiara" (zapewne nie spodobałoby się to władzą), zapewne pływał już w gorszych warunkach, z większym ładunkiem i wizją niepowodzenia sięgającą ponad kilkudziesięciu procent. Ale... płynął dalej. Statystycznie rzecz biorąc szanse an to, ze zatonie akurat teraz były nikłe... Istniały, owszem. Ale czy naprawdę do katuszy jakie i tak zapewni im wnętrze Raswijjeta należało dokładać takie obawy?
Ostatecznie ani terkot silnika, ani ociekające wodzą wymieszaną z rdzą ściany, ani panująca wszędzie wilgoć czy smród smaru i potu nie będą im tak doskwierać jak warunki panujące na Syberii. Przynajmniej miał taką nadzieję... W przeciwnym wypadku jak odnaleźć sens w tej koszmarnej podróży?
Na wszystko nadejdzie pora, teraz należało zacisnąć zęby i nie dać się pożreć parszywemu humorowi, jaki zdawał się dominować wśród pozostałych.

***
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=Fd_JDrnBMMA[/MEDIA]

Podróż

Trzeszczenie, niemiłosierne trzaski, skręty, zgrzyty o metalicznym brzmieniu. Wszystko to w akompaniamencie uderzających fal. Tak, dzięki staremu kadłubowi wnętrze okrętu wypełniała niepowtarzalna muzyka... Co śmieszne, wyraźniejsza niż jego trzeszczące radio, w mieszkanku, w Bostonie. Przypominały nieco te z okrętu wojskowego, którym jako nieco młodszy mężczyzna płynął łeb na szyję do Francji. Właściwie całkowicie nieprzygotowany na okrucieństwa, które przyjdzie mu ujrzeć. Co prawda tam człowiek nie obawiał się prawie wcale o to czy kolejna fala nie rozniesie statku na kawały blachy a człowiekowi przyjdzie stać się pokarmem dla rybek, jednak absurdalnie atmosfera wśród pasażerów była podobna.
Samuił nie poddał się temu. Jakby nie było, wizja przemierzania trudnego środowiska w poszukiwaniu mitycznej bestii była nieco bardziej "ekscytująca" niżeli walka z drugim człowiekiem na śmierć i życie. Może nie tyle bardziej ekscytująca, co w zupełnie innym odcieniu tego słowa. Tam, na okręcie marynarki wojennej człowiek płynął z wizją, że może przeżyć albo zginać. Nie było innej możliwości. Tutaj zaś był ich cały wachlarz. Mogli przecież cofnąć ich już we Władywostoku, zmuszając do szybkiego powrotu na tę uroczą łódeczkę. Mogli też zwyczajnie ganiać za czymś, co nigdy nie istniało. Ujrzeć kawał świata, gdzie mało kogo nogi niosą i wrócić szczęśliwie. Tego, ze zginą we śniegach z głodu, mrozu czy innego cholerstwa specjalnie nie przyjmował do wiadomości. Dr.Chance zabrał ze sobą specjalistów właśnie po to, by nie pomarli w podobnych warunkach. Wystarczyło brnąc do przodu, nie irytować się i nie pieklić nad czymś czego i tak nie można było zmienić.

W czasie drogi zdarzyło mu się kilka razy zawędrować do nadbudówki pokładowej, pogawędzić z kapitanem czy jego załogą. Ta druga, zdawała się jednak mniej skora do rozmów. Przynajmniej dopóki panowie nie dodali sobie ognistej wody. Częstowali, bo i tak rosyjska kultura nakazuje a Samuiłowi nie wypadało zaś odmawiać, przynajmniej bez wypicia choćby jednej literatki. Znosił nawet żarty, które sobie z niego stroili kiedy poprosił o wiaderko. Co jak co, ale nigdy nie przyszło mu załatwiać swoich najbardziej ludzkich potrzeb za burtę okrętu rzuconego między dzikie fale. Wolał załatwić sprawę bardziej... Bezpiecznie.
Nie miał z tym specjalnych problemów, tak samo jak ze smrodem, ciasnotą czy ciągłymi hałasami. Jeśli tutaj ktokolwiek chciał narzekać, Samuił z pewnością zaprosiłby go do okopów na froncie zachodnim, gdzie czasami, stercząc w bezruchu z celownikiem przystawionym do oka lał we własne gacie, by choć trochę ogrzać nogi. Człowieka nie raz złapało i na coś "cięższego", kiedy haubice wroga grały walca zasypując ich gradem odłamków, grudek ziemi i tego co pozostało po rozerwanych wybuchem towarzyszach broni. Nikt, naprawdę nikt, kto choć raz widział takie rzeczy na oczy nie skarżył by się tutaj. Na myśl przychodziła mu nawet wizja, jak szybko chłopaki z jego oddziału, wiedząc o warunkach panujących na statku, pakowali by się na pokład jeśli ten zabrałby ich tylko do domu.
Człowiek, mimo wszystko, jest tylko zwierzęciem. I nie da żadnemu księdzu, rabinowi, popowi czy innemu mentalnie choremu osobnikowi wmówić sobie inaczej. A każde zwierze jest przystosowane do tego by walczyć o życie, lub dostosować się do takiego, które obecnie jest mu wstanie zaoferować los. Inaczej zwyczajnie zdychają... A czy ktoś chciałby zejść na pokładzie rozpadającego się Raswijjeta?
 
__________________
"...niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
dla szpiclów katów tchórzy - oni wygrają
pójdą na twój pogrzeb i z ulgą rzucą grudę
a kornik napisze twój uładzony życiorys"
Mizuki jest offline  
Stary 09-01-2013, 22:39   #35
 
Szamexus's Avatar
 
Reputacja: 1 Szamexus wkrótce będzie znanySzamexus wkrótce będzie znanySzamexus wkrótce będzie znanySzamexus wkrótce będzie znanySzamexus wkrótce będzie znanySzamexus wkrótce będzie znanySzamexus wkrótce będzie znanySzamexus wkrótce będzie znanySzamexus wkrótce będzie znanySzamexus wkrótce będzie znanySzamexus wkrótce będzie znany
Yokohama.

Sprzęt nie ucierpiał. Głównie obawiał się o narty. Zdobycie ich jeszcze w Ameryce nie było łatwe, ale wskazówki gdzie szukać udzielone przez jednego z towarzyszy wyprawy okazały się trafne. Tam za pieniądze które otrzymał od dr Chanca zakupił 7 par nart. Był też naprawdę zadowolony z torby jaką skonstruował na potrzeby ich transportu. Długa, z usztywnionym dnem zrobionym na "szkielecie" skonstruowanym ze splecionej grubo wikliny i wszytym w solidne grube płótno. Co więcej był naprawdę zadowolony z patentu "wstawienia" niedużych kółek na jednym z końców torby, tak, że pomimo swojej długości dawała się swobodnie jedną ręką ciągnąć. A wszystko mogło być zrealizowane dzięki Pani Johnson, jej pomocy i znajomości ludzi z Bostońskich fabryk. Zapakował też tam 7 par rakiet śnieżnych które również dostał w odwiedzonym ośrodku sportów zimowych. Sprzęt był naprawdę świetny.

Zabrał też ze sobą linę, 50 m przyzwoitej liny, uprząż wspinaczkową jeszcze z Polski i drugą którą zrobił ze skórzanego grubego pasa, nóż w pochwie, kilka cienkich metrowych linek, busola, ciepłe ciuchy i buty na mroźną wyprawę, oczywiście swoje okulary chroniące przed słońcem tak dokuczliwym na śniegu. Zabrał też ochraniacze, uszyte dla wszystkich członków wyprawy, chroniące przed tym aby śnieg nie dostawał się za cholewki butów na głębokim śniegu. I trochę maneli które zwykł mieć na zimowych wyjściach.

Data odpłynięcia do Władywostoku została ustalona. Chmurski czuł się doskonale, ostatnie dwa dni postanowił spędzić zwiedzając to jakże odległe kulturowo miasto. Opłacało się zabrać z Chancem, pomyślał.

Była jednak sprawa którą chciał załatwić zanim wypłyną- choroba morska. W hotelu zapytał o zielarza, znachora i wytłumaczył o co chodzi. Człowiek w recepcji próbował wytłumaczyć, ale nie było szans na trafienie tam samemu. Jednak Chmurskiemu zależało bardzo, nie miał ochoty na powtórkę z tego co przeżywał przez ostatnie dni, więc zapytał czy ktoś nie mógłby go zaprowadzić. Jak się okazało człowiek był bardzo przyjaźnie nastawiony i za chwilę przyszła młodziutka Japonka - Ona cię zaprowadzi.
Chmurski się ucieszył, wyciągnął ręką i powiedział swoje imię, ale ona jedynie się ukłoniła. Miała cerę nieskazitelnie gładką, i młodą nie sposób było zgadnąć ile ma lat. I była tak mała. Podobała się Chmurskiemu ... ile to czasu był bez kobiety .... Przebiegła mu zdrożna myśl przez głowę. Poszli razem. Okazało się, że dziewczyna mówi jedynie trochę po angielsku ... więc było trochę komicznie przy próbach komunikowania się ...
Najważniejsze, że doprowadziła go na miejsce, gdzie od starca z siwą długą brodą dostał specyfik na chorobę morską. Wrócili do hotelu, Chmurski niezbyt świadom lokalnych zwyczajów, zaproponował dziewczynie drinka w barze. Po kilku minutach podszedł do niego ten sam mężczyzna z recepcji i wyjaśnił, że musi zapłacić. Henryk nieco zaskoczony, jednak wyjął banknot waluty amerykańskiej i zapłacił, sądząc że płaci za doprowadzenie do znachora ... Jednak okazało się potem, że zakres usługi był zgoła inny ....

Dziewczyna wyszła z pokoju dopiero rano, po tym jak przyniosła Chmurskiemu do łóżka miskę ryżu i zupę rybną. Henryk uznał, że nie wiedział do tej pory jak może ludziom służyć ich ciało i zmysły ... na rzecz czerpania rozkoszy. To była noc spełnionych a niepoznanych do tej pory przez Henryka możliwości miłosnych i ... akrobatycznych ... Miał ciągle w głowie widok buzi z kroplami potu na twarzy dziewczyny tuż przed zaśnięciem ...

[MEDIA]https://dl.dropbox.com/u/72358962/japan.jpg[/MEDIA]


Najtrudniejsze do zniesienia tego dnia było odbijanie się rybą ... tego rodzaju menu śniadaniowe jednak nie jest tym co Chmurskiemu przypadło najbardziej z Yokohamy.

***

W porcie.

Czas pobudki nie stanowił problemu. Zimowe wyjścia w góry często zaczynał na kilka godzin przed świtem, tak się robi aby zdążyć wrócić ...

Nie był ekspertem od statków, ale zadał sobie pytanie czy dopłynął do celu jak zobaczył czym mają płynąć. Pomógł w załadunku bagaży. Wzbudził zaskoczenie umiejętnością rosyjskiego:
- Skąd jesteś czeławiek? Zapytał go bosman Pioeter pomagając wrzucać jakąś waliskę.
- Ja iz Polszy, a teraz w ameryce. Priwiet! Szeroko uśmiechnął się do bosmana.
- Witaj na "Raswijjet". Potem wpadnij na szklanicu, pogaworim.

Swój człowiek, pomyślał Chmurski, od razu nieco "jaśniej" widząc ten zardzewiały, zaoliwiony statek. Tak czy inaczej trzeba płynąć.

Szybko zorientował się, że pomimo przebywania na poziomie morza, warunki będą jak na trudnej górskiej, zimowej wyprawie ...
 
__________________
Pro 3:3 bt "(3) Niech miłość i wierność cię strzeże; przymocuj je sobie do szyi, na tablicy serca je zapisz"

Ostatnio edytowane przez Szamexus : 09-01-2013 o 22:43.
Szamexus jest offline  
Stary 10-01-2013, 23:36   #36
 
kanna's Avatar
 
Reputacja: 1 kanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputację
Dialog kanna&Kerm

Najbardziej przeszkadzała jej ciasnota.

Choć właściwie, po namyśle, to raczej stawiała na smród. Podobno można przyzwyczaić się do każdego zapachu w trzydzieści sekund, ale u niej to nie działało. Smród i zagęszczenie. Byli zamknięci jak szczury. Pamiętała opowieści o tym, że szczury zamknięte w pomieszczeniu zbyt małym, jak na stado, zaczynały się wzajemnie zagryzać. Choć nie musiały walczyć ani o samice, ani o pożywienie, bo tych miały wystarczająca ilość. Tak słyszała. Miała nadzieje, ze to były tylko takie opowieści, układne żeby straszyć dzieci. Czy tu były szczury? Trudno stwierdzić, jeśli były to dawno potonęły… Choć podobno szczury zawsze uciekają z tonącego okrętu, więc jeśli by ich nie było, to jeszcze gorzej. Leżąc w nocy – a może był to dzień? – na wąskiej półce pod ścianą wsłuchiwała się w odgłosy. Słyszała szczury, czy nie? Najgorsze było to, ze nie potrafiła określić, czy wolałaby żeby były. Czy żeby ich nie było.

Słyszała trzaski, szumy i chlupot wody przelewającej się WSZĘDZIE. Kiedy zasypiała – ta wodą ją zalewała, dusiła się i nie mogła wydostać. To było dziwne, bo – generalnie – lubiła wodę. Zwłaszcza ciepłą. Brak tej ciepłej wody – hm, żadnej wody do mycia poza ta chlupoczącą wokół – nie przeszkadzał jej zbytnio. I tak by się nie rozebrała.

Po dwunastu godzinach spędzonych w kajucie uznała, ze musi wyjść, bo zwariuje. Poszła do pomieszczenia – nieco mniejszego od windy w jej apartamencie – gdzie próbowała jeść coś, nazwane „zupą”. Było ciepłe. Siedziała nad talerzem z narastającym, absurdalnym poczuciem, że wszyscy zgromadzeni wokół mężczyźni wpatrują się w nią. Nie powinno jej to deprymować – jako aktorka była przecież przyzwyczajona do spojrzeń – ale nie wiedzieć czemu, deprymowało. Uciekła na powrót do kajuty.
Po kolejnych godzinach zamknięcia uznała, że ta taktyka nie sprawdzi się na dłuższa metę. Zbyt wyraźnie słyszała szczury. To ją przerażało – ale jeszcze bardziej przerażona robiła się, kiedy przestawała je słyszeć. Utonęły?

W końcu nie wytrzymała. Ciasnoty , smrodu i braku-niebraku szczurów. Ale najbardziej smrodu. Wyszła z kajuty i – mimo wyraźnych sprzeciwów napotkanych członków załogi, wyrażanych zarówno łamaną angielszczyzną, jak i płynnym rosyjskim (oraz jakimś językiem, którego nie znała) – wyszła na pokład.

Sztormowy wiatr, chlastał ją lodowatym powiewem, rzucał postacią, rozbijając na jej twarzy miliony kłujących kropelek. Złapała się barierki , ugruntowała i naciągnęła kaptur głębiej na twarz. Tak. Tego potrzebowała.

- Podziwiasz wspaniałe widoki - usłyszała czyjś głos. - Czy też już zaczynasz z utęsknieniem wypatrywać lądu na horyzoncie.

Mężczyzna chwycił reling. Najpierw jednak sprawdził, czy pod warstwą rdzy i soli znajduje się dosyć metalu, który w razie konieczności wytrzymałby jego ciężar.

Spojrzała na przybysza, szukając wzrokiem twarzy. W wyjącym wietrze nie rozpoznała głosu, a warstwy ubrania skutecznie kryły jego sylwetkę, utrudniając identyfikację. Rozpoznała Iana.
- Tam nie da się oddychać - powiedziała.

- Nie da się ukryć... Tutaj zdecydowanie jest przyjemniejsze powietrze - zgodził się Ian. - Na szczęście pogoda pozwala na takie spacery. Pewnie byśmy musieli dość długo płynąć, żeby się przyzwyczaić do takiej przesiąkniętej wilgocią i rdzą atmosfery. Na szczęście nie czeka nas aż tyle przyjemności.
- Myślisz?
- nadziej odmalowała się na jej twarzy, choć pewnie nie dało się tego dostrzec w cieniu kaptura - Jutro dopłyniemy?
- To by było za dużo szczęścia
. - Ian pokręcił głową. - Zdaje się, że ktoś coś wspominał o tygodniu, czy ośmiu dniach, a tyle to jeszcze nie upłynęło. Ale nie przejmuj się. Czas minie szybciej, niż się spodziewasz. Trzeba sobie tylko znaleźć jakieś zajęcie. Szkoda, że nie szydełkujesz na przykład. - Uśmiechnął się. - Robienie na drutach też ponoć dobrze działa na nerwy. Poza tym ciepły szalik czy grube skarpetki byłyby jak znalazł.

Nathalie też uśmiechnęła się lekko, doceniając żart.
- Właściwie, to potrafię szydełkować - powiedziała - A skarpety łatwiej się robi na drutach.. to tez potrafię. A ty co robisz? Żeby nie myśleć?
- Nie myśleć o tym?
- Stuknął nogą w pokład. Delikatnie, żeby czasem dziury nie zrobić. - O naszym wspaniałym jachcie? - Gestem ręki wskazał całe otoczenie.
- O tej przerdzewiałej kupie złomu. - doprecyzowała - O szczurach. O smrodzie. O wszystkim.
- Och, mogłoby być gorzej
- stwierdził Ian. - Łajba mogłaby być jeszcze mniejsza. A pływanie po tam morzu w czymś niewiele większym od balii jest zdecydowanie mało przyjemne. Zapewniam cię. A o czym myślę? Ostatnio zastanawiałem się, gdzie we Władywostoku zdobyć broń myśliwską. I czy łuk mógłby się sprawdzić podczas polowania na syberyjskiego tygrysa. - Mówił na pozór całkiem serio.
- Nie, żartuję sobie z ciebie - przyznał. - Też mi się to otoczenie nie podoba. Usiłowałem zebrać w jedną całość to wszystko, co wiem o tym jakże gościnnym - w głosie Iana zabrzmiała ironia - kraju, do którego skierował nas los. Z tego, co słyszałem, to nie jest to kraina cudów.
- Wiem, byłam tam. Znam ludzi, znam języki... pamiętam wszystko. Ludzie - zwykli ludzie - są życzliwi, wbrew pozorom, ważne tylko, żeby się nie wywyższać i traktować ich z szacunkiem. Warunki są ciężkie, ale nie zabójcze. Dasz radę.


Oparła się o reling.
- Żałuję, że się na to zdecydowałam na ta całą .. podróż. To nie ma sensu.
- Gdybym miał chociaż cień wątpliwości, to bym się tu nie wybierał
- powiedział Ian. - Warunki klimatyczne mnie nie interesują zbytnio. Alaska czy Kanada są niewiele gorsze. Jedyne, co mnie niepokoi, to wszelkiej maści ideowcy i durni karierowicze. Szczególnie ci ostatni.
- Dopóki nie wysiądziemy z kolei, zawsze możesz zrezygnować z podróży
- stwierdził. - Przynajmniej teoretycznie, Władywostok to cywilizacja. Jest nawet amerykański konsulat. Kolej transsyberyjska też prowadzi przez większe miasta. - Dyplomatycznie nie wspomniał o odległościach, które te miasta dzielą.
- Boisz się, że mimo wszystko nie spotkasz ojca? - spytał.

- To nie to.. Mam wrażenie, że Chanse mnie zwodzi. Nie wiem, dlaczego. Nie odpowiada na moje pytania, zbywa mnie, zalewa okrągłymi zdaniami bez grama treści...”Ależ oczywiście, panno Kelly” “To bardzo ważne zagadnienie” “Niewątpliwie ta sprawa wkrótce się wyjaśni” - naśladowała zręcznie głos Chanse’a.

Na wzmiankę o pociągu potrząsnęła głową.
- Nie znoszę kolei. Pomożesz mi przejąć statek? Zawrócimy.
- Świetny pomysł. A nie boisz się, że gdy zmienimy kurs, to łajba się rozpadnie? I potrafiłabyś coś takiego poprowadzić?
- spytał.
- Nie lepiej poczekać, aż się okaże, co planuje Chanse? W końcu powinno się to okazać zanim wsiądziemy do pociągu? - mówił dalej. - Boisz się, że ma jakieś niecne plany i zamierza cię przehandlować za jedno z tych tajemniczych stworzeń?
- Proszę Cię, Ianie... -
żachnęła się. - Nie traktuj mnie jak osoby słabszej umysłowo. Ile masz lat?
- Na tyle dużo, żeby co nieco o świecie wiedzieć
- uśmiechnął się Ian. - Trzydzieści trzy - sprecyzował. - Oczywiście nie mówiłem serio o tym handlu, chociaż z niewolnikami miałem wątpliwą przyjemność się zetknąć. Jeśli natomiast chodzi o ciebie i sprawę owych wyjaśnień. Sądzę, że gdy dotrzemy do Władywostoku wszystko się wyjaśni. Będziesz musiała twardo postawić sprawę. Jeśli wyjaśnienia Chance’a ci wtedy nie wystarczą, to powinnaś wsiąść na statek i wrócić do Stanów.
- Tak zrobię. Niezależnie od tego, czy spotkam ojca, czy nie. Co do skarpetek na szydełku... zainspirowałeś mnie. Przyjedziesz dziś wieczorem do tej...
- poszukała słowa - stołówki?

Ian skrzywił się.
- Prawdę mówiąc wolę korzystać z własnych zapasów, niż jeść tę ich zupę. Za to herbatę mają, przyznam się, świetną. Jeśli ktoś lubi takie napoje. Ale się zjawię - obiecał. - Przynieść coś specjalnego? - spytał.
- Nie musisz - uśmiechnęła się. - Będę miała dla ciebie prezent. W podziękowaniu.
- Szaliczek?
- odpowiedział uśmiechem. - Zapewniam, że będę go nosić.
- Niestety. zostawiłam druty w drugiej torebce. Szaliczek może więc następnym razem.
- Oby nie było to szydełko.
.. - Udał przerażenie.
- Gdybyś kiedyś chciała przegonić złe myśli, to zawsze możesz na mnie liczyć - obiecał.
- Jesteś prawdziwym dżentelmenem. Zostanę tu jeszcze, póki się da.
- Ale nie spróbujesz na własną rękę wrócić do Japonii?
- spytał, żartobliwie unosząc brwi.
- Ianie, blagami... - przewróciła oczami.
- Dobrze już, dobrze... - roześmiał się. - Nie będę cię dłużej dręczyć.
Poklepał ją po odzianej w rękawiczkę dłoni.
- Do zobaczenia wieczorem. – powiedział i wrócił pod pokład.

Nathalie została jeszcze godzinę, może dwie – traciła na tym morzu poczucie czasu. Kiedy zaczęło się ściemniać, wróciła do swojej kajuty. Odtajała, a potem ściągnęła z siebie futro. Wyjęła z kuferka szczotkę i zaczęła rozczesywać włosy. Puściła je luźno na ramiona i sięgnęła do przybory do makijażu: puder, pomadkę, róż. Warunki nie były sprzyjające – statek chwiał się i chybotał, ale Nathalie miała pewną biegłość w makijażu,. Po chwili jej twarz zmieniła się zupełnie, bladość i sińce pod oczami zniknęły, oblicze nabrało blasku, spojrzenie głębokości. Nie stała się dzięki tym zabiegom.. bardziej czysta ani nie zaczęła pachnieć lepiej – ach, na to mogła coś poradzić, miała przecież francuskie perfumy, którymi się spryskała – ale za to poczuła się pewniej. Komfortowiej. Założyła czysta bluzkę i narzuciła na ramiona szal. Znakomicie.

Przeszła do stołówki - starając się omijać głębsze rozlewiska woda na podłodze. Kolacja już skończyła się, kilka osób nadal jednak siedziało nad szklankami i butelkami.

Przywitała się po rosyjsku, z czystym akcentem i poprosiła o sprowadzenie kapitana. Kiedy przyszedł, zaskoczony, wskazała mu miejsce obok siebie, pozwoliła sobie nalać herbaty i przedstawiła mu, co zamierza rozbić i czego oczekuje. Mężczyzna wysłuchał jej, a potem klepnął przyjacielsko w ramię tak, ze poleciała do przodu rozlewając wokół herbatę. Kapitan zerwał się na równe nogi, przepraszając ją , kazał donieść nowej herbaty, a potem wyszedł. Wrócił po chwili, razem z Wańką dzierżącym w objęciach akordeon.

Nathalie weszła na ławkę. Zaczęła od popularnych rosyjskich piosenek ludowych i kołysanek, które matki śpiewają dzieciom. Potem zaśpiewała kilka pieśni o miłości.

Zapominała o szczurach, smrodzie i zimnie. Krew żywiej krążyła jej w żyłach, zrzuciła futro, a na twarzy wykwitły jej naturalne rumieńce. Mężczyźni klaskali i pokrzykiwali, Nathalie uniosła dłoń, uciszając ich.

- Na zakończenie dwie pieśni z dedykacją – powiedziała po rosyjsku, aby po chwili powtórzyć swoje słowa po angielsku – Pierwsza dla mojego przyjaciela, myślę, ze mogę go tak nazywać, Iana. A druga dla kapitana – skłoniła mu się - w podzięce za jego uprzejmość - i dla całej załogi.


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=24bmoNCQlIQ[/MEDIA]


Po odśpiewaniu romansu usiadła na stole i zaintonowała skoczna piosenkę, właściwie przyśpiewkę, której nauczyła się w tajdze, od robotników ojca - śpiewała wers, a chętni powtarzali za nią.

Wróciła do kajuty późno w nocy – i zmęczona występem i emocjami zasnęła natychmiast. Nie zdążyła nawet zastanowić się, czy słyszy, czy nie słyszy szczurów. I czy statek nie skrzypi bardziej niż zwykle.

Następnego dnia – oraz w kolejne - wstała bardzo późno. Zjadała coś, w pustawym zwykle o tej porze kubryku – śmieszne słowo - i resztę czasu spędzała na pokładzie, aż do momentu, kiedy wiatr stawał się zbyt silny, lub zapadał zmrok. Wracała wtedy pod pokład, a potem szła do kubryka, gdzie znów śpiewała, po rosyjsku lub francusku, przy akompaniamencie Wańki. Nauczyła się marynarskich pieśni, w większości nieprzyzwoitych
Potem wracała do kajuty i zmęczona zasypiała, aby następnego dnia znów powróżyć te same czynności. I tak przeżyła te dni –miotana lodowatymi podmuchami na pokładzie, od jednego występu, do następnego,. Byle nie myśleć. Nie zastanawiać się. Trwać, w powtarzalności jej cyklu, od jednej czynności do następnej.
 
__________________
A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić.

Ostatnio edytowane przez kanna : 11-01-2013 o 17:54.
kanna jest offline  
Stary 11-01-2013, 13:32   #37
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Odpowiedź była prosta i miał ją cały czas przed nosem. Było to tak oczywiste, że aż zbyt oczywiste. Ale ciasnota, smród i brud wpędziły go szybko w przygnębienie. Najbardziej dokuczał mu brak przestrzeni. Pomimo sztormu wychodził na pokład. Zawsze jednak z liną zabezpieczającą. W tych warunkach wylecenie za burtę oznaczało pewną śmierć. Zimno i wilgoć jednak nie pozwalały cieszyć się długo przestrzenią, ale musiał to robić. Czuł że jeżeli nie spojrzy na coś oddalonego dalej, niż dwa metry to zwariuje.

Wpierw postanowił radzić sobie z rzeczywistością pijąc, jak marynarze. Tylko że alkohol w połączeniu z huśtaniem statku mógł dać tylko jeden efekt dla szczura lądowego jakim był Mac. Chorobę morską. Szybko z podchmielonego żartownisia stał się zdychającym z wycieńczenia wrakiem.

Ledwo żywy leżał na pryczy wpatrując się bezmyślnie w sufit w stanie odrętwienia. Na domiar złego nie mógł spać. Gdy zamykał oczy wydawało mu się, że wokół niego zaciska się przestrzeń zupełnie jakby był w wielkim worku, który ktoś stopniowo ściska.

Wtedy do jego uszu doszły dźwięki melodii. Kobiecy głos śpiewał piosenkę o miłości. James z wysiłkiem podniósł się idąc za melodią do messy. To była Natalie ubrana jak na występy na scenie, a wokół niej cisnęli się zachwyceni mężczyźni.

Mac uśmiechnął się.
- Bogu dzięki za artystki. Robi to co umie najlepiej. – mruknął do siebie.

Ta niespodziewana myśl uderzyła go swoją niemal namacalną oczywistością.
Cóż z niego był za dureń. Leżał całymi godzinami pijany, bądź rozleniwiony, kiedy mógł robić to w czym był najlepszy. Coś co zajęło by jego myśli i pozwoliło zapomnieć o ciasnocie i smrodzie.

Poczekał na koniec występu nie chcąc sobie, ani innym odmawiać przyjemności słuchania Natalie, po czym podszedł do bosmana.
- Piotrze Butrymowiczu pozwoli Pan, że rzucę okiem na Wasz silnik? Z odgłosów wnioskuję, że to model parowy, tłokowy, dość nieszczelny i z klekoczącymi zaworami. Mogę? - powiedział trochę się popisując.
- Tczemu nie, a zna si Pan na tym? – spytał podejrzliwie bosman.
- Trochę. – stwierdził Mac kiwając głową na boki.

Siłownia była duszna, parna i piekielnie gorąca. Niewiele było widać, za to czuć było całą gamę zapachów, a raczej smrodów. Mac stanął i osłupiał. Ta zardzewiała kupa żelastwa nie miała prawa działać, a jednak. Z jękiem, sykiem, klekotaniem i zgrzytaniem toto chodziło.
James ze zgrozą przyjrzał się pobitym w większości zegarom, zaśniedziałym kablom i przerdzewiałemu kotłowi.
- Na wszystkich bogów mechaniki. To jeszcze nie wybuchło?! Przecież tu jest potrzebny kapitalny remont! Już! – spojrzał na bosmana przekrzykując maszynerię.
- Eee tam, przezata! – bosman klepnął w pokrywę, z której natychmiast odpadła przerdzewiał śruba. – Odkuda pamiętam tak wyglątalo i dziala!
Dodał ze swoim szczerbatym uśmiechem.
- Narzędzia jakieś macie?! – krzyknął James zakasując rękawy.
- Ot tam! – Butrymowicz pokazał na skrzynkę przy ścianie.
Mac pokiwał smutnie głową.
- Sprawność tych silników, to jakieś 12%, ale założę się, że tego nie więcej jak sześć! Normalnie para powinna mieć 18 atmosfer, ale kocioł jest tak nieszczelny, że daję góra 10 do 15!
- Szto?! – krzyknął bosman.
Mac tylko machnął ręką na odczepnego nie zwracając już uwagi na bosman.
Od czego by tu zacząć? Oto było pytanie. Czego się nie dotknął to wymagało naprawy. Urządzenia nie były konserwowane od niepamiętnych czasów. Co rusz znajdywał ślady jakiś prowizorycznych łatanin.

Bosman z początku przyglądał się jego poczynaniom, ale wkrótce zorientowawszy się, że młody chłopak raczej niczego nie popsuje, a wręcz przeciwnie machnął ręką i poszedł.

Na początku James zajął się układem smarowania i likwidacją przecieków. Samo to było żmudną pracą, ale miał zajęcie. Wreszcie miał zajęcie. Jakby się zająć tym silnikiem, to można było z niego wycisnąć parę dodatkowych węzłów. Maszyna była po prostu zaniedbana w sposób haniebny.

Nie trzeba było dużo główkować, ale wziąć się do ciężkiej roboty. Mac już wiedział, że do końca rejsu nie zabraknie mu pracy. Co tam do końca rejsu. Z pół roku by potrzebował, żeby doprowadzić całą maszynerię do porządnego stanu.

Kilka godzin później brudny, jak nieboskie stworzenie i półżywy ze zmęczenia, ale z uśmiechem na usmarowanej twarzy wrócił do kajuty i nawet się nie myjąc padł na łóżko po raz pierwszy podczas rejsu zasypiając.

Kolejny ranek przywitał go bólem głowy i ogólnym osłabieniem. Poszedł do messy na śniadanie, był tak głodny, że nie obchodziło go czy wszystkiego zaraz nie zwróci. O dziwo śniadanie się przyjęło.

Wyszedł na chwilę na pokład na papierosa i dla zaczerpnięcia świeżego powietrza. Jego myśli błąkały się wokół tego co mógł jeszcze poprawić. Tym razem zanim wszedł do siłowni nawtykał sobie waty do uszu.

Wiele jeszcze było do zrobienia, ale już teraz silnik inaczej brzmiał. Bardziej miarowo i bez dziwacznych zgrzytów. Mac chwycił klucz i zabrał się do pracy.
 
Tom Atos jest offline  
Stary 12-01-2013, 18:57   #38
 
Szamexus's Avatar
 
Reputacja: 1 Szamexus wkrótce będzie znanySzamexus wkrótce będzie znanySzamexus wkrótce będzie znanySzamexus wkrótce będzie znanySzamexus wkrótce będzie znanySzamexus wkrótce będzie znanySzamexus wkrótce będzie znanySzamexus wkrótce będzie znanySzamexus wkrótce będzie znanySzamexus wkrótce będzie znanySzamexus wkrótce będzie znany
Na statku

Statek nie był chyba najnowszej konstrukcji, no i odbiegał stanem technicznym nawet od tych najgorszych które przybijały do portu w Bostonie. Przynajmniej tak wyglądało, a mogło to być złudne bo jednak pomimo paskudnej pogody płynął i płynął, przecinał zimne i nieprzyjazne fale morskie i radził sobie całkiem dobrze.

Kajuta była ciasna i ciemna. Dzielił ją z Ianem, na szczęście ten nie chrapał. Chmurski naprawdę był szczęśliwy, że nabył specyfik na chorobę morską. Był skuteczny, to pozwoliło mu jedynie zmagać się z trudami podróży wynikającymi z pogody i jakości statku a nie chorobą. Czas się dłużył, Henryk próbował leżąc na pryczy rozmyślać, co go czeka w tej wyprawie, zastanawiał się czy znajdą stwora o którym mówił dr Chance. Sam nie wiedział czy wierzyć w istnienie takiego czy nie, najbardziej był ciekaw nowych miejsc, tej całej przyrody Syberyjskiej o której zdołał poczytać. Miała na nich czekać bezkresna przestrzeń ...

Kolejne spotkanie z Bosmanem odbyło się w kambuzie, gdzie poczęstowano Chmurskiego wódką i kiełbasą. Gdy się nieco rozmowa i "morskie" opowieści rozkręciły nastał czas na prezentację siły, jak to bywa w takim towarzystwie. Sasza i Pieter pierwsi zaczęli siłować się na rękę, ... potem miał swój czas Chmurski. Zabawa była przednia, pomimo marnej pogody, zardzewiałych ścian, i hałasu silnika ... jak prawdziwe jest powiedzenie, że to ludzie stanowią o o tym jak się czujesz ... Przy drugiej flaszce był czas na pompki ... i wszystko był oby fajnie gdyby Chmurski nie został pokonany przez alkohol. Gdy poczuł, że przy 25tej pompce nie daje rady, zdecydował o powrocie do kajuty.

Któregoś dnia panna Nathalie pokazała swoje możliwości. Henryk był pod wrażeniem, śpiewała pięknie. Henryk nie powstrzymał się i krzyczał z pozostałymi - Bravo, wow!
Nie jest źle, pomyślał. Jak do tej pory całkiem wesoło ...
 
__________________
Pro 3:3 bt "(3) Niech miłość i wierność cię strzeże; przymocuj je sobie do szyi, na tablicy serca je zapisz"
Szamexus jest offline  
Stary 12-01-2013, 21:41   #39
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Można by pomyśleć, że człowiek o takiej posturze i tuszy jak profesor Arturo będzie źle czuł się w ciasnych i klaustrofobicznych pomieszczeniach statku.
Było jednak inaczej...

Można było sądzić, że człowiek należący do kadry naukowej będzie źle czuł się wśród robotników i marynarzy raczej odbiegających kulturą od kadry uniwersyteckiej.
Nic bardziej błędnego...

Można było uważać, że osobnik o takiej tuszy ma wysublimowane podniebienie.
I tu teoria nie sprawdzała się z praktyką.

Rubaszny Arturo nie narzekał na ciasnotę, na zapachy i na spartańskie warunki. Wręcz przeciwnie. Można było sądzić że czuł się na statku jak ryba w wodzie. Bez problemu i bez narzekań wcisnął się na swoją półeczkę w kajucie dzieloną z Samuiłem. Żołądek profesor miał chyba strusi bo bez wzdrygnięcia pałaszował posiłki i popijał rosyjskim alkoholem.
A z marynarzami rozmawiał poprzez łamany angielski.
Max był bowiem podróżnikiem z prawdziwego zdarzenia. Z niejednego pieca jadł chleb, a i czasem nawet bez chleba się obywał jedząc frykasy miejscowej kuchni.
Sypiący anegdotkami pasującymi bardziej do portowych mordowni niż uniwersyteckich wykładów Arturo potrafił nawiązywać przyjaźnie z marynarzami.
No i chętnie grał i nawet przegrywał drobne kwoty w karty.
Bo przecież liczyła się gra przede wszystkim, prawda?

Liczył się...Kubryk, stolik, spracowane dłonie trzymające karty. Pobrużdżone zmarszczkami twarze zarośnięte gęstymi brodami. Gorzałka w butelce i w kieliszkach. Chwila od ciężkiej pracy na morzu.
Ot... Miejsce w które Arturo się wpasował idealnie, mimo że hałaśliwy wykładowca akademicki nie wyglądał na robotnika. Nie miał też robotniczych manier.
Niemniej Max jakoś nie przejmował się ciasnotą, smrodem i brudem. Popijając tanią wódkę spoglądał na zmianę , to w swe karty, na twarze współgraczy.
I kalkulował swe szanse przy okazji gadając.- A więc człowiek topi się w ubraniu łażąc po tej zarośniętej dżungli. I zazdrości tej bandzie dzikusów którzy ganiają na golasa i bez butów. A potem dochodzi do rzeki... No i co się w tedy chce. Ano zrzucić przepocone łachy i ochłodzić w wodzie. Ale ledwo się zbliżyłem do brzegu, a tubylcy otoczyli mnie wrzeszcząc: “pirañas” “pirañas”. Nie miałem pojęcia co to znaczy.- Max łyknął nieco wódki na przepłukanie gardła.-Dopiero później pokazali mi co. Włożyli do wody nabity na drąg kawałek mięsa tapira... Tak świnia, tylko ze śmiesznych nochalem. Wokół tego kawałka się woda wręcz zagotowała, czy też zakotłowała. I po trzech sekundach z wody wyciągnęli ogryziony badyl. Ani śladu mięsa.
- I szto? Szto patom? -
zapytał jeden z marynarzy z czerwonym nosem, wąsami jak mors i kaprawym wzrokiem od wypitej gorzałki.
Drzwi do kubryku rozwarły się szeroko wpuszczając do wnętrza nasycone wilgocią i solom morską powietrze. Samuił uśmiechnął się szeroko, chuchnął w dłonie, po czym dał krok do środka.
- Ahoi. Pokerek?- zapytał po rosyjsku. - Tysiąca nie łaska?- zerknął na doktora.- Graliście na pewno w tysiąca panie profesorze? - skinął na zydel i za zgodą marynarza dosiadł się do stolika. - Ale skoro już poker to może nauczymy czegoś nowego towarzyszy, hmm? Texas hold?
-Eeee tam... po co komplikować.
- rzekł Arturo i spojrzał w swe karty.- Dobieram dwie... a wracając do historii. To sem na początku myślał, że jakiś aligator siedzi w rzece, albo może rekin rzeczny. A oni wyławiają rybkę... malusieńką rybkę, taką co nie starczyłaby nawet na porządną zakąskę. Zresztą smakowała też za dobrze. Tyle że miała pyszczek pełen ostrych jak brzytwa ząbków. Ale taki mikrus...- profesor wzruszył ramionami.- Wierzyć się nie chce, że takie coś może być groźne. Ale w rzece takich rybek siedzą ze dwie setki i jak tylko zwąchają krwawiące mięsko, albo jakiekolwiek mięsko, to się tłumnie rzucają na ofiarę i wyrywają kęsy. Mogą objeść krowę tak szybko, że bydlę nie zauważy iż jest pożerane żywcem. -Max wzdrygnął się na same wspomnienie. Wszak mógł zakończyć żywot jak ta krowa.
Do pomieszczenia wsadził głowę James. Mac miał już cokolwiek mętny wzrok.
- Macie co do picia? Paliwo mi się skończyło. - stwierdził machając pustą butelką.
Radził sobie z niedogodnościami podróży zapijając nadmiar czasu i śpiąc. Na trzeźwo robił się strasznie nerwowy.
- Pieprzona krypa. Nieźle nas wujaszek wpakował. Nie spodziewałem się RMS “Olympic”, ale tu jest syf i malaria. - czknął potężnie alkoholem - Bez obrazy.
Rzucił w stronę marynarzy.
- Muszę pogadać z bosmanem, może da się podrasować ich silnik. - parsknął szyderczym śmiechem.- To nie powinno być trudne. Pewnie wystarczy przeczyścić zawory i ruszymy z kopyta. Oooo ...
Dopiero teraz dostrzegł karty.
- Co to? Pokerek? Szkoda, że nie ma Natalie. Zrobilibyśmy wersję rozbieraną. - stwierdził puszczając oko do profesora.
-Przywyknij raczej... dalej już będzie tylko gorzej. Pływałem na podobnych statkach w niemalże każdej dziczy i... to nie są cacuszka z linii produkcyjnej. Tu rdzy nie można usunąć, bo tylko na tej rdzy jeszcze się statek trzyma w kupie.- rzekł w odpowiedzi Arturo mimo uszu puszczając kwestię rozbieranej Natalie. Trochę nie na miejscu było przypominać w takiej pełnej spoconych i brudnych facetów o tym, że wśród nich jest kobieta i to o całkiem gładkim licu. Z tego się potem roją całkiem nieprzyjemne sytuacje.- I nikt nie zna humorów statku lepiej niż właściciel. Z czasem taka krypa zyskuje własnego ducha i kaprysy. I nie podlega już wtedy prawom mechaniki czy też... podręcznikowi obsługi. Tak przynajmniej twierdził Sui-cho Len, z którym pływałem po rzekach Bengalu. A on z kolei był właścicielem tratwy skrzyżowanej z kutrem rybackim łatanym blachą falistą i bambusem. To że ta krypa utrzymywała ładunek, mnie i jeszcze działko przeciwlotnicze skradzionego chyba z jakiegoś pancernika było samo w sobie cudem. Więc ja mu wtedy wierzyłem na słowo. Zresztą uwierzyłbym we wszystko co dałoby nadzieję, że kolejną noc nie spędzę w rzece z gawia... krokodylami.

Chmurski czuł się dobrze, znaku choroby morskiej nie było; pomimo pogody chętnie przeszedł się po pokładzie. Co za ulga, jak dobrze że specyfik działa, inne życie. Pomyślał. Zauważył Repina, postanowił pójść za nim, wszedł do pomieszczenia.
- Dobryj wieczer. - Przywitał się i kontynuował po rosyjsku. - Jeśli mogę popatrzę, nie umiem grać w pokera, ale jeśli nie będzie zbyt trudne się nauczę. Sporo wspólnych dni przed nami, każda rozrywka jest dobra.
Uśmiechnął się. - A ja dzięki ziołom z Yokohamy czuję się tak, że mógłbym na Świnicę ścianą północną wejść.
Powiedział, choć nie pomyślał czy ktokolwiek zrozumie porównanie. Do prof. Arturo szybko powiedział to samo w angielskim.
-Najlepiej uczyć się praktycznie niż teoretycznie... jak to mówią, na błędach, choć lepiej na cudzych niż na własnych.- zażartował profesor.
- Jeśli tylko macie chęć wyjaśnić zasady, chętnie zagram - odrzekł Chmurski. - Kawał świata profesorze Pan również widział, jak dr Chance.
-To prawda... duży kawałek, kilka kontynentów i dużo zielska.-
zaśmiał się w odpowiedzi Arturo.
Chmurski zasiadł do stołu …
- Czyli jam mam trzy króle to dobrze. Ech to nie jest trudne. -Uśmiechnięty wyłożył karty po sprawdzeniu przez jednego z marynarzy.

Bo cóż innego liczyło się na zimnym morzu pomiędzy Japonią a Kamczatką, niż wódeczka, towarzystwo i karty w dłoni?
Chyba tylko wygrana.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 12-01-2013, 22:44   #40
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Ian wędrował uliczkami Jokohamy, rozmyślając o tym, co mu powiedziano w konsulacie. Jako że Japonia znajdowała się dość blisko Rosji, a attache handlowy wyglądał na praktycznego i zorientowanego człowieka, można było wierzyć w to, co mówił.
Zdobycie pięciu tysięcy rubli, bo tyle można było wwieźć do Rosji, nie było zbyt wielkim problemem. Za to dolarów zdecydowanie nie warto było ze sobą mieć. Posiadacze "zgniłej" waluty mogli mieć pewne kłopoty przy wymianie. Najwyraźniej w "czerwonym" państwie kolor zielony nie cieszył się zbytnią popularnością.
Inne wiadomości również nie były najgorsze. O ile dolary były zbędne, o tyle czeki mogły się przydać. Niekoniecznie poza Władywostokiem, ale skoro w mieście istniały banki, na dodatek nie tylko sowieckie, a bank plus czek równa się pieniądze. Co prawda parę tysięcy rubli, nowych rubli, po denominacji, było wiele wartych, ale dopiero po dotarciu na miejsce można było określić, ile dokładnie trzeba będzie wydać i na co.
Teoretycznie przynajmniej, mając pieniądze, można było kupić wszystko. Ewentualna wizyta u konsula honorowego mogła wyjaśnić wiele rzeczy. Parę rad również można było zdobyć. Bo parę rzeczy z tego, co o Władywostoku mówił attache, nie brzmiało ciekawie.
Ponure, brudne miasto, gdzie przyjezdni są inwigilowani, a władzę absolutną sprawuje komisarz. Coś w rodzaju prezydenta. Amerykanie mogą liczyć się wręcz ze szpiegowaniem ich działań, od razu po przyjeździe powinni postarać się o dokumenty dla obcokrajowców - wizę na Władywostok! Uwaga. Jeśli chcą jechać gdzieś dalej - muszą mieć wizę na kolejne regiony ZSRR - to bardzo ważne. Inaczej mogą zostać aresztowani. To zdanie attache parokrotnie podkreślił. Nie potrafił tylko powiedzieć, ile to wszystko będzie kosztować. Bo z pewnością więcej, niż zegarek czy parę butelek wódki, co ponoć bardzo lubili Rosjanie. Nie wspominając oczywiście o złocie, ale tego Ian nie zamierzał przewozić.

Prosto z konsulatu Ian wybrał się na zakupy do Motomachi.
Opinie o tym miejscu ie były przesadzone - można tu było kupić wszystko, co tylko się chciało - od sztormiaka (który na krypie jaką ponoć sprokurował im Chance zdecydowanie mógł się przydać), po zapasy jedzenia, równie przydatne, skoro nie płynęli pasażerskim liniowcem. A i z oręża można było kupić różne ciekawe rzeczy. Tudzież parę drobiazgów, które mogły się przydać bądź podczas spotkania z celnikami, bądź w środku syberyjskiej tajgi.
Załatwiwszy odesłanie zakupów pod wskazany adres wrócił do hotelu.

***

Pływająca kupa złomu. Prawdę mówiąc było to zbyt pochlebne określenie dla “Raswijjet”. Czyżby naprawdę nic lepszego nie kursowało między Jokohamą a Władywostokiem? Aż dziw, że to coś jeszcze nie poszło na dno. Strach było dotknąć czegokolwiek, żeby nie zrobić dziury. W ścianie na przykład. Wszystko trzymało się na dryt, kit i gumę do żucia. Nie... guma, jako pomysł kapitalistyczny, zdecydowanie nie wchodziła w grę. Ciekawe, czy pod rdzą zachował się jeszcze metal... Zabytkowe parowce na Missouri, pamiętające dzieciństwo Marka Twaina, były w lepszym stanie.
Jeśli Chance nie chciał zwracać na nich uwagi, to z pewnością wybrał ciekawy sposób. Na miejscu się okaże, na ile dobry.

***

Rejs upływał w miłej atmosferze. Rozmowy, spacery, ‘domowe’ obiady w mesie, występy Nathalie. Solidne koje, dwuosobowe kabiny... I mnóstwo czasu na utrwalanie wiadomości.
Żyć nie umierać.
A na dodatek nie szli na dno.
 
Kerm jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 18:30.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172