Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-01-2013, 17:15   #61
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Alysa


Córka Lorda Dowódcy zaczęła wątpić we własne zdrowe zmysły. Po raz kolejny nie mogła być pewna tego, co sama czuje.


Kamyk trzymał ją za łokcie i wytrzeszczając oczy darł się jej w twarz, by przekrzyczeć trzaski pł·omieni i wszystkich, którzy krzyczeli – wśród których prym wiódł obdarzony niebagatelnym głosem Joran Lannister. Wszędzie było pełno dymu, wwieracającego się w nozdrza dymu. Ale od brata zarządcy Engana biła mocna i wyraźna, zmysłowa woń południowych, słonecznych ziem za morzem. W zimnym cieniu Muru ten syn posługaczki z Karholdu, gdzie – jak sam jej kiedyś powiedział, słońce wychodzi zza chmur raz do roku, by od razu stwierdzić, że nie było warto – siał wokół siebie woń rozświetlonej myrijskiej ulicy. Rozgrzanych wapiennych murów, ciepłych tarasów wyłożonych sandałowym drewnem, rosłych cyprysów o pióropuszowych liściach, straganów handlarzy przyprawami i koszy przesypujących się, soczystych pomarańczy. Kamyk pachniał leniwymi, gorącymi dniami i beztroskimi nocami, niewiele od dni chłodniejszymi. Odległym lądem. Innym życiem.

Zapach ten zdawał się wydobywać głównie z ust Engana i był tak intensywny, że przylgnął do jej włosów i ubrania. Stał się wszechobecny i czuła go nadal nawet wtedy, gdy otworzyła małe drzwiczki i wpadła do zadymionego wnętrza Bastionu Strażników.

Engan


Bogowie ulepili Lannistera aby dowodził w bitwach. Tłukący siekierą w odrzwia, wespół zespół z dwoma braćmi i jakimś siwym Skagiem Kamyk nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Jedną z umiejętności, które predystynowały człowieka do pozycji dowódczych, był taki głos, aby mógł największy gwar w najwiekszej ciżbie przeryczeć i jeszcze zostać zrozumianym przez kogo trzeba. Joran, pomimo postury raczej z tych mikrawych, to potrafił i właśnie pokazywał, że potrafi. I niewątpliwie, jego talenta w tym zakresie na Murze tragicznie się jednak marnowały. Rozminął się z przeznaczeniem nasz złoty chłopak!
- Gdzie z tymi wiadrami, kurwa?! Kurwa, na dach stajni! - ryczał Lannister bez chwili przerwy na oddech, i nawet wstawiane w każdy rozkaz „kurwy” były pełne wyrazu, siły niespożytej oraz niebywałej godności i niekłamanego wdzięku przy okazji. - Fallon, taran! Tutaj! Nie, gdzie, kurwa, tam! Tu, kurwa!

Tłukli na zmianę – raz Engan ze Skagiem, a potem dwaj bracia, i znowu. Od starej dębiny pryskały drzazgi. Ktoś w środku krzyczał.
- Won spod drzwi! - smagnął ich nagle kolejny kontrapunktowany „kurwą” rozkaz Jorana, a władcze lannisterskie tony Engan odczuł aż w kości ogonowej. Posłuchał machinalnie i dobrze, że posłuchał. Przed twarzą Kamyka świsnęło ostrze dzierżonego w wielkiej łapie wielkiego toporzyska, zagłębiając się w drewnie odrzwi w okolicy górnego zawiasu. Siwy Skag wytrzeszczył oczy. A rozjuszony Hwarhen sapnął wściekle i wydarł się na drzwi. Nie żeby z sensem jakoś. Ot tak, nakrzyczał tak po prostu.

- Jeszcze raz! Razem! - wrzasnął zbudowany tym połowicznym sukcesem jeden z braci, siwy Skag uniósł siekierę, a Hwarhen zaparł się stopą o drzwi, żeby wyrwać swój topór.

W środku nikt nie krzyczał. Było tylko milczenie, okropne, przerażające milczenie. Kamyk dotknął drzwi wierzchem dłoni. Były gorące i drżały. Po drewnie nagle poszło spękanie i ciężkie odrzwia zaczęły się wybrzuszać.


Tyria


Wszystko szło ku dobremu. Wybiegła ze stajni, a gdy dopadła drzwi do bastionu, pojawił się też i Hwarhen. Z krzykiem uderzył toporem w drzwi, sypnęła się kaskada drzazg. W jednym z dobijających się do zamkniętych drzwi poznała spotkanego w drodze do Czarnego Zamku Kamyka.

Czuła lęk koni za sobą, przerażone, rozszalałe myśli, bolesne igły wbijające się w mózg, nakazujące ucieczkę. Tylko że te konie... nie uciekały. Ktoś nad nimi panował. Ktoś kiełznał myśli stada, tłamsił lęk, zmuszał do posłuszeństwa. Ten ktoś musiał był albo szaleńcem, albo najpotężniejszym zmiennoskórym, z jakim Tyria się zetknęła. Takim, który nie liczył się z nikim ani niczym.

Prawa, którymi rządzili się zmiennoskórzy były tak proste jak zwierzęce umysły, które potrafili posiąść.
Nie będziesz jako zwierzę parzył się ze zwierzętami. Jest to obrzydlistwo.
Nie będziesz jako zwierzę polował na ludzi dla ich mięsa. Jest to obrzydlistwo.
Nie będziesz dążył do tego, by posiąść ciało innego człowieka. Jest to bluźnierstwo.

I nie zawładniesz stadem, rojem ani ławicą. Nie podzielisz swego umysłu między wielu. Dane ci jest rozplecenie jednej nici i nic ponadto, nie sięgaj po więcej. Nie będziesz poruszał wolą, która rządzi wielością. Jest to bluźnierstwo.

Och, niby tak. Ale zrobić coś takiego, umieć zrobić coś takiego i mieć odwagę to zrobić – to jak być magnarem całego świata. Na nic nie zważać. Nikogo nie musieć prosić o zgodę czy wybaczenie. Móc wszystko. I móc pójść, gdzie się chce.

- Flint, kurwa, gdzieś był! Woda się kończy! Otwieraj wschodnią studnię! Kurwa, gdzie mi nogach lejesz, palę się czy jak? - ryczał Joran Lannister. - Tollet! Zabierz te konie! Septa, kurwa! Zabierajcie te konie!

Ze stajni, wiodąc dwa konie naraz, wypadł ten grubawy brat. Włosy i brodę miał nadpalone i twarz czarną od sadzy. I wtedy zdała sobie sprawę, że przecież go zna. Koniuszy Czarnego Zamku nie raz i nie dwa siedział przy Moruad podczas długich, ponurych uczt, jakie wyprawiał na jej cześć Lord Pająk. Często tylko Willam Snow sprawiał na nich wrażenie, że dobrze się bawi, albo przynajmniej próbuje. Teraz w jego oczach płonął ogień, i kiedy obrócił się, by odryczeć coś Lannisterowi, przez chwilę spojrzał jej prosto w źrenice. Poczuła przez ten jeden moment, jakby coś ją wgniotło w glebę, kazało się rozpłaszczyć i odsłonić gardło.

- Ty! - wszechwładny palec Jorana Lannistera wyłowił ją z tłumu. - Pomóż Sepcie zabrać stąd konie! - głos starszego nad zwiadowcami mógłby być głosem magnara. Podobnie nie dopuszczał sprzeciwu. - Chyżo! Chyżo!

I wtedy zdała sobie sprawę, że nie czuje już paniki swego uwięzionego w wieży towarzysza. Zaczęła panikować. A chwilę potem spanikował jeden z koni.

Willam


Wszystkie myśli uciekły Willamowi z głowy. Pewnie przestraszyły się pożaru. W sumie, nic dziwnego. Możliwe też, że przestraszyły się przestraszonych koni. W każdym bądź razie – uciekły, i ich nie było.

Willam odłączony od własnego rozumu brał głęboki oddech i niczym nurkujący zimorodek rzucał się z głową w odmęty ognia i zwierzęcego strachu. Wybiegał z kolejnym ze swego stada, brał głęboki oddechi wracał, raz po raz, aż zdało mu się, że od urodzenia nic innego nie robi, i do śmierci nic innego już robić nie będzie – tylko biec przez ognistą ścieżkę, by unieść z pożogi jeszcze jedno istnienie.

Szalejące w boksach konie wyrywały się stajennym, gdy otwierali odrzwia, wypadały w szaleńczym galopie na dziedziniec. Jemu się nie wyrywały, dawały się prowadzić. Nie dziwił się, bo chwilowo, jako się rzekło, nie myślał. Nie zdziwił się także i wtedy, gdy przez wypaloną dziurę w dachu w snopie iskier spadła przed niego jak z nieba Tyria Grey – to chucherko, które Moruad wszędzie ciągała ze sobą, a teraz przysłała z poselstwem. Skagijka wytrzeszczyła na niego ślepia, jakby ją w nim akurat coś zdziwiło, zerwała się i pobiegła ku wyjściu. Willam wywlókł kolejną szkapę z boksu i także pobiegł.

Myśleć nie myślał, ale w gardle to taką gulę miał, jakby mu grdyka korzenie zaczęła puszczać jak ziarno na wiosnę.

Silna grupa budowniczych pod wezwaniem Fallona, podcinana jak batem rozkazami Lannistera, ustawiła się długim wężem od studni do Cichej Wieży, i właśnie z okien na pierwszym piętrze gasili dach stajni w systemie ciągłym. Na górę z ręki do ręki wędrowały wiadra pełne, a na dół puste. Gdzieś z oddali dobiegał głos Qorgyle, rozkazujący rąbać pokrywę na studni. Konie kłębiły się na dziedzińcu. Ludzie się kłębili i dym się kłębił. A Joran, który zdołał już cokolwiek ogarnąć ten cały skłębiony burdel, poczerwieniały na gębie, nie wiedzieć czy od wysiłku, czy od poblasku pożogi, wrzeszczał do Septy, żeby zabierać te kurewskie konie. Zdążył mu już nawet pomocnicę przydzielić w tym ferworze, tę małą Skagijkę.

Odwrócił się. Danny Knott właśnie wyprowadzał ostatnie dwa konie. Wydarł się do Jorana, żeby się swoimi sprawami zajął, jak on się właśnie zajmuje. I właśnie obrócił się, żeby się zająć, kiedy jedna z tych szkap, co je Danny przytrzymywał z pięć kroków przed nim i uspokoić próbował bezskutecznie, obróciła łeb w stronę Lannistera. Oczy miała dziwne jakieś takie, świecące i jakby w słup postawione. Zarżała przenikliwie, wyrwała się Knottowi i popędziła na Jorana, a za nią i ten drugi koń, owczym, durnym, stadnym odruchem.


Joran


Nie mamy szans, myślał Joran, a jego myśli biegły całkiem niezależnie od wydawanych rozkazów. Nie mamy szans. Uczymy się walczyć ze śniegiem i mrozem, od pierwszego dnia w cieniu Muru. Uczymy się jak zaciskać zęby i brnąć dalej przed siebie z mozołem. Nikt nas nie uczy, co robić w obliczu szalejącej pożogi.

I nic przecież dziwnego. Nikt się nie spodziewa, że odwróci się od niego ten, w którym upatruje się zawsze nadziei na ocalenie. Nikt nie wie, co zrobić, gdy zdradza przyjaciel. Każdy wpada wtedy w panikę.

Też nie wiedziałeś, co zrobić, prawda, Tywinie?


Mimo wszystko, Joran wyszarpywał, piędź po piędzi, ile było można z objęć ognia, który był najlepszym druhem na zimnej Północy – a teraz ich zdradził. Szybkie przybycie Fallona i to, że żelazny człowiek nie zastanawiał się zbytnio nad tym, czy Joran ma prawo mu rozkazywać, czy też nie, pozwoliło mieć nadzieję na uratowanie chociaż części stajni. W studni skończyła się tymczasem woda, ale już kiedy opieprzał Flinta, żeby się streszczał z tymi kluczami, usłyszał z oddali mocny głos Marbrana, nakazujący rąbać cholerne pokrywy.

Najmocniej palił się Bastion Strażników, do którego odrzwi dobijało się siekierami kilku zarządców. Ogień był zbyt wysoko, by próbować go na razie gasić. Joran wrzasnął na zarządców, gdy zobaczył Hwarhena, pędzącego na nich z toporem. I doprawdy, sam nie mógł potem dojść z tym do ładu – dlaczego uznał, że Skagos uderzy w drzwi, a nie zetnie głowę pierwszej lepszej wronie?

Przeczucie, zapewne. Przeczucie, że z ręki tego człowieka żadna wrona nie zginie. Miał też i inne, duszące go za gardło razem ze splotami śmierdzącego dymu. Ktoś chciał go zabić. Ktoś w niego mierzył.

Z lazaretu już chyba wszystkich wynieśli, tak się przynajmniej Joranowi zdawało. Jakiś Skagos pochylał się nad rannymi i chorymi, leżącymi bezładnie pod wieżą.
- Flint! - krzyknął. - Zabierzcie stąd rannych!
Ulmer wisiał mu na rękawie jak pies posokowiec i nie wiedzieć czemu darł się, gdzie jest Alysa, jakby Jorana sprawą było pilnowanie Pajęczej córki. Joran zignorował go i wrzasnął do wypadającego ze stajni Septy, żeby zabrał z dziedzińca te pierdolone konie, zanim rannych zadepczą. I już kiedy to krzyczał, stwierdził, że głupio zrobił, i Septa, wybitnie czuły na punkcie swojego zakresu obowiązków, sobie to dobrze zapamięta, i wyciągnie przy najbliższej okazji. Tymczasem koniarz w kilku żołnierskich słowach kazał mu się odpieprzyć. Ale ruszył łapać konie. Joran krzyknął jeszcze do tej małej Skagijki z poselstwa, żeby mu pomogła, kiedy kilka rzeczy zdarzyło się naraz.

Jeden z koni wyrwał się stajennemu Knottowi i ruszył galopem na Lannistera, za nim popędził drugi. Spod wieży, gdzie mieścił się lazaret i biblioteka, rozległ się spanikowany głos Gerolda Smallwooda, że Aemon został w środku, a stropy zaraz runą.

Joran rzucił tam niespokojne spojrzenie kątem oka. I przez chwilę, gdy płomienie buchające z okien Bastionu Strażników opadły, przyduszone w dół przez wiatrzysko, na murze za Bastionem dojrzał skuloną, ciemną, nieruchomą sylwetkę. Poblask ognia na grocie strzały i rozjarzone nienaturalnie oczy.

Roddard


Wrócił raz jeszcze, i raz jeszcze. Za każdym razem gdzieś z głębin zasnutego dymem lazaretu dobiegał głos maestera Aemona. Starzec wołał, by brać rannych. Z góry po schodach pełzły poskręcane sznury czarnego, gryzącego dymu. Robiło się coraz goręcej. I to nie w przenośni.
- Mooooort! - krzyknął Roddard w dymne sploty, ale odpowiedział mu tylko krzyk brata bibliotekarza, Gerolda Smalwooda.
- Na dół! Wszyscy na dół! Belki zaraz puszczą!
Maester Aemon krzyczał, aby mu pomóc z rannymi. Roddard niewiele widział, ale brnął w kierunku głosu, dopóki nie potknął się o jakiś skulony na podłodze kształt.
- Bierzcie rannych! - krzyczał cały czas Aemon i Roddard, idiotycznie, jakby miał na to czas, zaczął się zastanawiać, jakim cudem starzec może tu oddychać. On sam słaniał się na nogach, dym siekł mu gardło pazurami. Porwał to bezwładne ciało z posadzki, zarzucił sobie przez ramię i ruszył do wyjścia. Nie sprawdzał nawet, czy ten człek na jego barku żyje, czy też trupa niesie. Nie było czasu.

Wypadł na zewnątrz. Ranny wziął charkotliwy oddech. Roddard zrobił to samo. Od świeżego powietrza zakręciło mu się w głowie. Skrzep na jego skroni pękł i w dół jego twarzy, po policzku, pomknęła strużka ciepłej krwi. Qhorin wypadł z wieży tuż za nim, padł na kolana, zrzucając na ziemię nieprzytomnego brata, i zaniósł się urywanym, rzężącym kaszlem.
- Tu jesteś! - rozległ się nad głową Roddarda ostry głos. Podniósł głowę. Stał przy nim ten piękniś z Dorne, Tytus Sand, człowiek Alysy, i jadowicił do Qhorina. - Zabić się chcesz? Może pomóc, kłopotu zaoszczędzę?

Półręki nadal klęczał na ziemi, obejmując się w pół ramionami. Z ust zwisało mu drżące pasmo śliny podbarwionej krwią.
- Musisz mi pomóc – warknął Tytus do Roddarda. - Trzeba go zabrać w bezpieczne miejsce...

W tej samej chwili larum podniósł Gerold Smallwood. Głos bibliotekarza wszedł w takie rejestry, że zagłuszył nawet wydzierającego się Jorana Lannistera.
- Wszyscy? A gdzie Aemon?! Gdzie jest Aemon?! Ktoś go widział?!

Tytus zaklnął. Półręki splunął na ziemię, podniósł się podpierając na rękach i zataczając się pobiegł, by zniknąć w drzwiach płonącej wieży. Tytus zaklnął po raz kolejny.

- Stropy zaraz puszczą! - krzyczał Gerold.

Erland


- Jestem Erland Szepczący – rzekł strażnikom przed lazaretem. - I chcę się widzieć z tym, którego zwiecie Aemonem.
Staremu maesterowi, gdy ten przybył, rzekł zaś, że przyszedł do rannego ciężko Magnara, by polecić jego zdrowie i życie bogom. I uczynił tak w istocie, choć wojownik spał ciężkim, nieprzebranym snem po makowym mleku, którym napoił go maester, i nie mógł słyszeć jego śpiewu. Jednak zrobił to mimo wszystko. Bogowie słyszeli, zawsze.

Qhorin leżał w jednej sal, oddzielony od innych chorych tylko kotarą. Poznał go i skinął lekko głową, unosząc się na łożu i uścisnął mu rękę na przywitanie. Nawet dość serdecznie, choć minęło pięć lat, kiedy byli druhami, i jeden cel ich gnał przez śniegi za Murem.
- Jest coś, o czym winieneś wiedzieć – rzekł mu Erland i przysiadł na skraju pryczy. A potem powiedział o Griggu Cierniu i jego poczynaniach za Murem. I musiał przyznać, że warci są siebie, ta wrona i Moruad. Tak samo uparci, tak samo zacięci w sobie i swoim milczeniu. Qhorin nie skomentował Erlandowych rewelacji. Żadnym słowem ani gestem nie pokazał, że go te wieści w jakikolwiek sposób poruszyły. I w żaden sposób nie ujawnił, co zamierza z tą nową wiedzą zrobić.
- Dziękuję ci, Erlandzie – powiedział tylko, odwrócił twarz do ściany, zamykając oczy. I wtedy wybuchł pożar.

***


Erland wybiegł z wieży razem z pierwszą grupą rannych, gdy wieżę wypełnił gryzący dym. Noszenie chorych pozostawił młodszym, a sam zajął się tymi, których wpierw ostrożnie składano, a potem w pośpiechu ciskano na błotnistą ziemię. Ci pierwsi tylko pokasływali, kolejni już charczeli od dymu, który wypełnił im płuca. Następni byli już nieprzytomni. Gdzieś z oddali słyszał głos Lorda Dowódcy. Na dziedzińcu dowodził niewysoki, jasnowłosy brat, wrzeszczący rozkaz za rozkazem. Z trudem go poznał, bo i nie widział go lata całe. Joran Lannister, starszy nad zwiadowcami z Wschodniej Strażnicy. Snag, jak na niego mówili jego ziomkowie. Wydra. Spryciarz.

Z okien płonącego Bastionu Strażników skoczyło kilku Crowlów, a za nimi dwie wrony. I tych mu wrony przynieśli, by ich opatrzył, ptaki z potrzaskanymi skrzydłami. Z ich ust, chaotycznych opisów, w ryku płomieni i rozkazów latających nad jego siwą głową wyrozumiał tyle jeno, że nagle w Bastionie wybuchł ogień, a drzwi na dole okazały się zamknięte. Wrony oskarżyły Skagosów o podłożenie ognia... a Skagosi wrony o próbę mordu na gościach. I rozpoczęła się bitka.

Od czarno odzianych wron odcinał się jak motyl mężczyzna o niezwykle pięknej, kobiecej niemal twarzy. Krzyczał do jednego z klęczących nad rannymi braci, aby pomógł mu zabrać stąd Półrękiego. Ktoś krzyczał, że Aemon został w środku. Erland wstał.

Widział tylko dwie rzeczy. Piękny, delikatny kwiat wyszyty na kaftanie tego pięknego mężczyzny. I plecy Qhorina, znikające w drzwiach wieży, buchającej płomieniami z okien jak smok.


Alysa


Pierwszy, na którego wpadła w zadymionym korytarzu, miał twarz zalaną krwią i czarny kaftan zaprzysiężonego brata Nocnej Straży. Kręcił głową, kiedy kazała mu iść za sobą, wrócić w płomienie i wyciągnąć tych, którzy jeszcze tam zostali. Szarpał się, kiedy złapała go za przód kaftana i nazwała śmierdzącym tchórzem. I uciekł, kiedy dla otrzeźwienia uderzyła go w twarz.

Pobiegła sama. Dym dusił, ale i tak biegła. Qorgyle'owie nie takie karesy znosili. Biegła i krzyczała.

Jasnowłosy Skagos, na którego wpadła, odbijając się od jego twardej piersi, wyglądał tak barbarzyńsko, jak wyobrażała sobie gdy pierwszy raz usłyszała o tych barbarzyńcach jedzących ludzkie mięso. Miał wytatuowaną i pobliźnioną gębę, jedna z blizn obejmowała nos, rozdzierając jego lewe skrzydełko. Gdy otworzył usta, zobaczyła dwa rzędy spiłowanych w stożki zębów. Wybuchnął słowotokiem we własnym języku, i zaraz zakrztusił się dymem. Przez prawe ramię miał przewieszone jakieś bezwładne ciało. I z tego, co Alysa zdołała się zorientować, szedł z nim w całkiem złym kierunku.

Skagos kaszlał. W dole trzaskały płomienie. Dym gryzł coraz bardziej, i wtedy usta Alysy poruszyły się i wypchnęły na zewnątrz słowo. Słowo z księgi o kopalniach soli, po którym przebiegła oczami podczas długiego rejsu. Wyjście na powierzchnię. Koniec tunelu.
- Ondrah! - krzyknęła, pokazując kierunek, z którego przyszła. Skagos wreszcie złapał oddech i utkwił w niej nieruchome spojrzenie. - Ondrah! - powtórzyła. - Tam! Chodź ze mną!
Skinął głową, poprawił ułożenie ciała na ramieniu i ruszył za nią. Kiedy wyprowadziła go na zewnątrz, położył nieprzytomnego na murku, w bezpiecznej odległości od płonącego Bastionu, klepnął ją lekko w ramię i wrócił do środka.

Skoczyła za nim. Mijali się jeszcze kilka razy na schodach. Na murku za Bastionem rosła grupka kaszlących i nieprzytomnych z zaczadzenia wron i Skagosów.

- Jest tu ktoś?! - krzyczała, biegnąc korytarzem. Nie miała wiele czasu. W Bastionie były dwa ciągi schodów, ale to te drewniane przylegały bezpośrednio do małego wyjścia na murek. Kiedy biegła nimi ostatni raz, zaczynał je już ogarniać ogień.

Wydało jej się, że z jednej z cel usłyszała ruch. Wpadła do środka akurat aby zobaczyć, jak Mance Rayder odrywa deskę od podłogi, by skomentować to, co zobaczył pod spodem wściekłym warknięciem, jak to nikomu ufać nie można. Potem usłyszała za sobą cichy warkot.

Do celi, nie spuszczając jej z oczu, wolno wszedł duży wilk, o białej sierści poznaczonej sadzą i potężną oparzeliną na boku.
 
Asenat jest offline