Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 13-01-2013, 17:15   #61
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Alysa


Córka Lorda Dowódcy zaczęła wątpić we własne zdrowe zmysły. Po raz kolejny nie mogła być pewna tego, co sama czuje.


Kamyk trzymał ją za łokcie i wytrzeszczając oczy darł się jej w twarz, by przekrzyczeć trzaski pł·omieni i wszystkich, którzy krzyczeli – wśród których prym wiódł obdarzony niebagatelnym głosem Joran Lannister. Wszędzie było pełno dymu, wwieracającego się w nozdrza dymu. Ale od brata zarządcy Engana biła mocna i wyraźna, zmysłowa woń południowych, słonecznych ziem za morzem. W zimnym cieniu Muru ten syn posługaczki z Karholdu, gdzie – jak sam jej kiedyś powiedział, słońce wychodzi zza chmur raz do roku, by od razu stwierdzić, że nie było warto – siał wokół siebie woń rozświetlonej myrijskiej ulicy. Rozgrzanych wapiennych murów, ciepłych tarasów wyłożonych sandałowym drewnem, rosłych cyprysów o pióropuszowych liściach, straganów handlarzy przyprawami i koszy przesypujących się, soczystych pomarańczy. Kamyk pachniał leniwymi, gorącymi dniami i beztroskimi nocami, niewiele od dni chłodniejszymi. Odległym lądem. Innym życiem.

Zapach ten zdawał się wydobywać głównie z ust Engana i był tak intensywny, że przylgnął do jej włosów i ubrania. Stał się wszechobecny i czuła go nadal nawet wtedy, gdy otworzyła małe drzwiczki i wpadła do zadymionego wnętrza Bastionu Strażników.

Engan


Bogowie ulepili Lannistera aby dowodził w bitwach. Tłukący siekierą w odrzwia, wespół zespół z dwoma braćmi i jakimś siwym Skagiem Kamyk nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Jedną z umiejętności, które predystynowały człowieka do pozycji dowódczych, był taki głos, aby mógł największy gwar w najwiekszej ciżbie przeryczeć i jeszcze zostać zrozumianym przez kogo trzeba. Joran, pomimo postury raczej z tych mikrawych, to potrafił i właśnie pokazywał, że potrafi. I niewątpliwie, jego talenta w tym zakresie na Murze tragicznie się jednak marnowały. Rozminął się z przeznaczeniem nasz złoty chłopak!
- Gdzie z tymi wiadrami, kurwa?! Kurwa, na dach stajni! - ryczał Lannister bez chwili przerwy na oddech, i nawet wstawiane w każdy rozkaz „kurwy” były pełne wyrazu, siły niespożytej oraz niebywałej godności i niekłamanego wdzięku przy okazji. - Fallon, taran! Tutaj! Nie, gdzie, kurwa, tam! Tu, kurwa!

Tłukli na zmianę – raz Engan ze Skagiem, a potem dwaj bracia, i znowu. Od starej dębiny pryskały drzazgi. Ktoś w środku krzyczał.
- Won spod drzwi! - smagnął ich nagle kolejny kontrapunktowany „kurwą” rozkaz Jorana, a władcze lannisterskie tony Engan odczuł aż w kości ogonowej. Posłuchał machinalnie i dobrze, że posłuchał. Przed twarzą Kamyka świsnęło ostrze dzierżonego w wielkiej łapie wielkiego toporzyska, zagłębiając się w drewnie odrzwi w okolicy górnego zawiasu. Siwy Skag wytrzeszczył oczy. A rozjuszony Hwarhen sapnął wściekle i wydarł się na drzwi. Nie żeby z sensem jakoś. Ot tak, nakrzyczał tak po prostu.

- Jeszcze raz! Razem! - wrzasnął zbudowany tym połowicznym sukcesem jeden z braci, siwy Skag uniósł siekierę, a Hwarhen zaparł się stopą o drzwi, żeby wyrwać swój topór.

W środku nikt nie krzyczał. Było tylko milczenie, okropne, przerażające milczenie. Kamyk dotknął drzwi wierzchem dłoni. Były gorące i drżały. Po drewnie nagle poszło spękanie i ciężkie odrzwia zaczęły się wybrzuszać.


Tyria


Wszystko szło ku dobremu. Wybiegła ze stajni, a gdy dopadła drzwi do bastionu, pojawił się też i Hwarhen. Z krzykiem uderzył toporem w drzwi, sypnęła się kaskada drzazg. W jednym z dobijających się do zamkniętych drzwi poznała spotkanego w drodze do Czarnego Zamku Kamyka.

Czuła lęk koni za sobą, przerażone, rozszalałe myśli, bolesne igły wbijające się w mózg, nakazujące ucieczkę. Tylko że te konie... nie uciekały. Ktoś nad nimi panował. Ktoś kiełznał myśli stada, tłamsił lęk, zmuszał do posłuszeństwa. Ten ktoś musiał był albo szaleńcem, albo najpotężniejszym zmiennoskórym, z jakim Tyria się zetknęła. Takim, który nie liczył się z nikim ani niczym.

Prawa, którymi rządzili się zmiennoskórzy były tak proste jak zwierzęce umysły, które potrafili posiąść.
Nie będziesz jako zwierzę parzył się ze zwierzętami. Jest to obrzydlistwo.
Nie będziesz jako zwierzę polował na ludzi dla ich mięsa. Jest to obrzydlistwo.
Nie będziesz dążył do tego, by posiąść ciało innego człowieka. Jest to bluźnierstwo.

I nie zawładniesz stadem, rojem ani ławicą. Nie podzielisz swego umysłu między wielu. Dane ci jest rozplecenie jednej nici i nic ponadto, nie sięgaj po więcej. Nie będziesz poruszał wolą, która rządzi wielością. Jest to bluźnierstwo.

Och, niby tak. Ale zrobić coś takiego, umieć zrobić coś takiego i mieć odwagę to zrobić – to jak być magnarem całego świata. Na nic nie zważać. Nikogo nie musieć prosić o zgodę czy wybaczenie. Móc wszystko. I móc pójść, gdzie się chce.

- Flint, kurwa, gdzieś był! Woda się kończy! Otwieraj wschodnią studnię! Kurwa, gdzie mi nogach lejesz, palę się czy jak? - ryczał Joran Lannister. - Tollet! Zabierz te konie! Septa, kurwa! Zabierajcie te konie!

Ze stajni, wiodąc dwa konie naraz, wypadł ten grubawy brat. Włosy i brodę miał nadpalone i twarz czarną od sadzy. I wtedy zdała sobie sprawę, że przecież go zna. Koniuszy Czarnego Zamku nie raz i nie dwa siedział przy Moruad podczas długich, ponurych uczt, jakie wyprawiał na jej cześć Lord Pająk. Często tylko Willam Snow sprawiał na nich wrażenie, że dobrze się bawi, albo przynajmniej próbuje. Teraz w jego oczach płonął ogień, i kiedy obrócił się, by odryczeć coś Lannisterowi, przez chwilę spojrzał jej prosto w źrenice. Poczuła przez ten jeden moment, jakby coś ją wgniotło w glebę, kazało się rozpłaszczyć i odsłonić gardło.

- Ty! - wszechwładny palec Jorana Lannistera wyłowił ją z tłumu. - Pomóż Sepcie zabrać stąd konie! - głos starszego nad zwiadowcami mógłby być głosem magnara. Podobnie nie dopuszczał sprzeciwu. - Chyżo! Chyżo!

I wtedy zdała sobie sprawę, że nie czuje już paniki swego uwięzionego w wieży towarzysza. Zaczęła panikować. A chwilę potem spanikował jeden z koni.

Willam


Wszystkie myśli uciekły Willamowi z głowy. Pewnie przestraszyły się pożaru. W sumie, nic dziwnego. Możliwe też, że przestraszyły się przestraszonych koni. W każdym bądź razie – uciekły, i ich nie było.

Willam odłączony od własnego rozumu brał głęboki oddech i niczym nurkujący zimorodek rzucał się z głową w odmęty ognia i zwierzęcego strachu. Wybiegał z kolejnym ze swego stada, brał głęboki oddechi wracał, raz po raz, aż zdało mu się, że od urodzenia nic innego nie robi, i do śmierci nic innego już robić nie będzie – tylko biec przez ognistą ścieżkę, by unieść z pożogi jeszcze jedno istnienie.

Szalejące w boksach konie wyrywały się stajennym, gdy otwierali odrzwia, wypadały w szaleńczym galopie na dziedziniec. Jemu się nie wyrywały, dawały się prowadzić. Nie dziwił się, bo chwilowo, jako się rzekło, nie myślał. Nie zdziwił się także i wtedy, gdy przez wypaloną dziurę w dachu w snopie iskier spadła przed niego jak z nieba Tyria Grey – to chucherko, które Moruad wszędzie ciągała ze sobą, a teraz przysłała z poselstwem. Skagijka wytrzeszczyła na niego ślepia, jakby ją w nim akurat coś zdziwiło, zerwała się i pobiegła ku wyjściu. Willam wywlókł kolejną szkapę z boksu i także pobiegł.

Myśleć nie myślał, ale w gardle to taką gulę miał, jakby mu grdyka korzenie zaczęła puszczać jak ziarno na wiosnę.

Silna grupa budowniczych pod wezwaniem Fallona, podcinana jak batem rozkazami Lannistera, ustawiła się długim wężem od studni do Cichej Wieży, i właśnie z okien na pierwszym piętrze gasili dach stajni w systemie ciągłym. Na górę z ręki do ręki wędrowały wiadra pełne, a na dół puste. Gdzieś z oddali dobiegał głos Qorgyle, rozkazujący rąbać pokrywę na studni. Konie kłębiły się na dziedzińcu. Ludzie się kłębili i dym się kłębił. A Joran, który zdołał już cokolwiek ogarnąć ten cały skłębiony burdel, poczerwieniały na gębie, nie wiedzieć czy od wysiłku, czy od poblasku pożogi, wrzeszczał do Septy, żeby zabierać te kurewskie konie. Zdążył mu już nawet pomocnicę przydzielić w tym ferworze, tę małą Skagijkę.

Odwrócił się. Danny Knott właśnie wyprowadzał ostatnie dwa konie. Wydarł się do Jorana, żeby się swoimi sprawami zajął, jak on się właśnie zajmuje. I właśnie obrócił się, żeby się zająć, kiedy jedna z tych szkap, co je Danny przytrzymywał z pięć kroków przed nim i uspokoić próbował bezskutecznie, obróciła łeb w stronę Lannistera. Oczy miała dziwne jakieś takie, świecące i jakby w słup postawione. Zarżała przenikliwie, wyrwała się Knottowi i popędziła na Jorana, a za nią i ten drugi koń, owczym, durnym, stadnym odruchem.


Joran


Nie mamy szans, myślał Joran, a jego myśli biegły całkiem niezależnie od wydawanych rozkazów. Nie mamy szans. Uczymy się walczyć ze śniegiem i mrozem, od pierwszego dnia w cieniu Muru. Uczymy się jak zaciskać zęby i brnąć dalej przed siebie z mozołem. Nikt nas nie uczy, co robić w obliczu szalejącej pożogi.

I nic przecież dziwnego. Nikt się nie spodziewa, że odwróci się od niego ten, w którym upatruje się zawsze nadziei na ocalenie. Nikt nie wie, co zrobić, gdy zdradza przyjaciel. Każdy wpada wtedy w panikę.

Też nie wiedziałeś, co zrobić, prawda, Tywinie?


Mimo wszystko, Joran wyszarpywał, piędź po piędzi, ile było można z objęć ognia, który był najlepszym druhem na zimnej Północy – a teraz ich zdradził. Szybkie przybycie Fallona i to, że żelazny człowiek nie zastanawiał się zbytnio nad tym, czy Joran ma prawo mu rozkazywać, czy też nie, pozwoliło mieć nadzieję na uratowanie chociaż części stajni. W studni skończyła się tymczasem woda, ale już kiedy opieprzał Flinta, żeby się streszczał z tymi kluczami, usłyszał z oddali mocny głos Marbrana, nakazujący rąbać cholerne pokrywy.

Najmocniej palił się Bastion Strażników, do którego odrzwi dobijało się siekierami kilku zarządców. Ogień był zbyt wysoko, by próbować go na razie gasić. Joran wrzasnął na zarządców, gdy zobaczył Hwarhena, pędzącego na nich z toporem. I doprawdy, sam nie mógł potem dojść z tym do ładu – dlaczego uznał, że Skagos uderzy w drzwi, a nie zetnie głowę pierwszej lepszej wronie?

Przeczucie, zapewne. Przeczucie, że z ręki tego człowieka żadna wrona nie zginie. Miał też i inne, duszące go za gardło razem ze splotami śmierdzącego dymu. Ktoś chciał go zabić. Ktoś w niego mierzył.

Z lazaretu już chyba wszystkich wynieśli, tak się przynajmniej Joranowi zdawało. Jakiś Skagos pochylał się nad rannymi i chorymi, leżącymi bezładnie pod wieżą.
- Flint! - krzyknął. - Zabierzcie stąd rannych!
Ulmer wisiał mu na rękawie jak pies posokowiec i nie wiedzieć czemu darł się, gdzie jest Alysa, jakby Jorana sprawą było pilnowanie Pajęczej córki. Joran zignorował go i wrzasnął do wypadającego ze stajni Septy, żeby zabrał z dziedzińca te pierdolone konie, zanim rannych zadepczą. I już kiedy to krzyczał, stwierdził, że głupio zrobił, i Septa, wybitnie czuły na punkcie swojego zakresu obowiązków, sobie to dobrze zapamięta, i wyciągnie przy najbliższej okazji. Tymczasem koniarz w kilku żołnierskich słowach kazał mu się odpieprzyć. Ale ruszył łapać konie. Joran krzyknął jeszcze do tej małej Skagijki z poselstwa, żeby mu pomogła, kiedy kilka rzeczy zdarzyło się naraz.

Jeden z koni wyrwał się stajennemu Knottowi i ruszył galopem na Lannistera, za nim popędził drugi. Spod wieży, gdzie mieścił się lazaret i biblioteka, rozległ się spanikowany głos Gerolda Smallwooda, że Aemon został w środku, a stropy zaraz runą.

Joran rzucił tam niespokojne spojrzenie kątem oka. I przez chwilę, gdy płomienie buchające z okien Bastionu Strażników opadły, przyduszone w dół przez wiatrzysko, na murze za Bastionem dojrzał skuloną, ciemną, nieruchomą sylwetkę. Poblask ognia na grocie strzały i rozjarzone nienaturalnie oczy.

Roddard


Wrócił raz jeszcze, i raz jeszcze. Za każdym razem gdzieś z głębin zasnutego dymem lazaretu dobiegał głos maestera Aemona. Starzec wołał, by brać rannych. Z góry po schodach pełzły poskręcane sznury czarnego, gryzącego dymu. Robiło się coraz goręcej. I to nie w przenośni.
- Mooooort! - krzyknął Roddard w dymne sploty, ale odpowiedział mu tylko krzyk brata bibliotekarza, Gerolda Smalwooda.
- Na dół! Wszyscy na dół! Belki zaraz puszczą!
Maester Aemon krzyczał, aby mu pomóc z rannymi. Roddard niewiele widział, ale brnął w kierunku głosu, dopóki nie potknął się o jakiś skulony na podłodze kształt.
- Bierzcie rannych! - krzyczał cały czas Aemon i Roddard, idiotycznie, jakby miał na to czas, zaczął się zastanawiać, jakim cudem starzec może tu oddychać. On sam słaniał się na nogach, dym siekł mu gardło pazurami. Porwał to bezwładne ciało z posadzki, zarzucił sobie przez ramię i ruszył do wyjścia. Nie sprawdzał nawet, czy ten człek na jego barku żyje, czy też trupa niesie. Nie było czasu.

Wypadł na zewnątrz. Ranny wziął charkotliwy oddech. Roddard zrobił to samo. Od świeżego powietrza zakręciło mu się w głowie. Skrzep na jego skroni pękł i w dół jego twarzy, po policzku, pomknęła strużka ciepłej krwi. Qhorin wypadł z wieży tuż za nim, padł na kolana, zrzucając na ziemię nieprzytomnego brata, i zaniósł się urywanym, rzężącym kaszlem.
- Tu jesteś! - rozległ się nad głową Roddarda ostry głos. Podniósł głowę. Stał przy nim ten piękniś z Dorne, Tytus Sand, człowiek Alysy, i jadowicił do Qhorina. - Zabić się chcesz? Może pomóc, kłopotu zaoszczędzę?

Półręki nadal klęczał na ziemi, obejmując się w pół ramionami. Z ust zwisało mu drżące pasmo śliny podbarwionej krwią.
- Musisz mi pomóc – warknął Tytus do Roddarda. - Trzeba go zabrać w bezpieczne miejsce...

W tej samej chwili larum podniósł Gerold Smallwood. Głos bibliotekarza wszedł w takie rejestry, że zagłuszył nawet wydzierającego się Jorana Lannistera.
- Wszyscy? A gdzie Aemon?! Gdzie jest Aemon?! Ktoś go widział?!

Tytus zaklnął. Półręki splunął na ziemię, podniósł się podpierając na rękach i zataczając się pobiegł, by zniknąć w drzwiach płonącej wieży. Tytus zaklnął po raz kolejny.

- Stropy zaraz puszczą! - krzyczał Gerold.

Erland


- Jestem Erland Szepczący – rzekł strażnikom przed lazaretem. - I chcę się widzieć z tym, którego zwiecie Aemonem.
Staremu maesterowi, gdy ten przybył, rzekł zaś, że przyszedł do rannego ciężko Magnara, by polecić jego zdrowie i życie bogom. I uczynił tak w istocie, choć wojownik spał ciężkim, nieprzebranym snem po makowym mleku, którym napoił go maester, i nie mógł słyszeć jego śpiewu. Jednak zrobił to mimo wszystko. Bogowie słyszeli, zawsze.

Qhorin leżał w jednej sal, oddzielony od innych chorych tylko kotarą. Poznał go i skinął lekko głową, unosząc się na łożu i uścisnął mu rękę na przywitanie. Nawet dość serdecznie, choć minęło pięć lat, kiedy byli druhami, i jeden cel ich gnał przez śniegi za Murem.
- Jest coś, o czym winieneś wiedzieć – rzekł mu Erland i przysiadł na skraju pryczy. A potem powiedział o Griggu Cierniu i jego poczynaniach za Murem. I musiał przyznać, że warci są siebie, ta wrona i Moruad. Tak samo uparci, tak samo zacięci w sobie i swoim milczeniu. Qhorin nie skomentował Erlandowych rewelacji. Żadnym słowem ani gestem nie pokazał, że go te wieści w jakikolwiek sposób poruszyły. I w żaden sposób nie ujawnił, co zamierza z tą nową wiedzą zrobić.
- Dziękuję ci, Erlandzie – powiedział tylko, odwrócił twarz do ściany, zamykając oczy. I wtedy wybuchł pożar.

***


Erland wybiegł z wieży razem z pierwszą grupą rannych, gdy wieżę wypełnił gryzący dym. Noszenie chorych pozostawił młodszym, a sam zajął się tymi, których wpierw ostrożnie składano, a potem w pośpiechu ciskano na błotnistą ziemię. Ci pierwsi tylko pokasływali, kolejni już charczeli od dymu, który wypełnił im płuca. Następni byli już nieprzytomni. Gdzieś z oddali słyszał głos Lorda Dowódcy. Na dziedzińcu dowodził niewysoki, jasnowłosy brat, wrzeszczący rozkaz za rozkazem. Z trudem go poznał, bo i nie widział go lata całe. Joran Lannister, starszy nad zwiadowcami z Wschodniej Strażnicy. Snag, jak na niego mówili jego ziomkowie. Wydra. Spryciarz.

Z okien płonącego Bastionu Strażników skoczyło kilku Crowlów, a za nimi dwie wrony. I tych mu wrony przynieśli, by ich opatrzył, ptaki z potrzaskanymi skrzydłami. Z ich ust, chaotycznych opisów, w ryku płomieni i rozkazów latających nad jego siwą głową wyrozumiał tyle jeno, że nagle w Bastionie wybuchł ogień, a drzwi na dole okazały się zamknięte. Wrony oskarżyły Skagosów o podłożenie ognia... a Skagosi wrony o próbę mordu na gościach. I rozpoczęła się bitka.

Od czarno odzianych wron odcinał się jak motyl mężczyzna o niezwykle pięknej, kobiecej niemal twarzy. Krzyczał do jednego z klęczących nad rannymi braci, aby pomógł mu zabrać stąd Półrękiego. Ktoś krzyczał, że Aemon został w środku. Erland wstał.

Widział tylko dwie rzeczy. Piękny, delikatny kwiat wyszyty na kaftanie tego pięknego mężczyzny. I plecy Qhorina, znikające w drzwiach wieży, buchającej płomieniami z okien jak smok.


Alysa


Pierwszy, na którego wpadła w zadymionym korytarzu, miał twarz zalaną krwią i czarny kaftan zaprzysiężonego brata Nocnej Straży. Kręcił głową, kiedy kazała mu iść za sobą, wrócić w płomienie i wyciągnąć tych, którzy jeszcze tam zostali. Szarpał się, kiedy złapała go za przód kaftana i nazwała śmierdzącym tchórzem. I uciekł, kiedy dla otrzeźwienia uderzyła go w twarz.

Pobiegła sama. Dym dusił, ale i tak biegła. Qorgyle'owie nie takie karesy znosili. Biegła i krzyczała.

Jasnowłosy Skagos, na którego wpadła, odbijając się od jego twardej piersi, wyglądał tak barbarzyńsko, jak wyobrażała sobie gdy pierwszy raz usłyszała o tych barbarzyńcach jedzących ludzkie mięso. Miał wytatuowaną i pobliźnioną gębę, jedna z blizn obejmowała nos, rozdzierając jego lewe skrzydełko. Gdy otworzył usta, zobaczyła dwa rzędy spiłowanych w stożki zębów. Wybuchnął słowotokiem we własnym języku, i zaraz zakrztusił się dymem. Przez prawe ramię miał przewieszone jakieś bezwładne ciało. I z tego, co Alysa zdołała się zorientować, szedł z nim w całkiem złym kierunku.

Skagos kaszlał. W dole trzaskały płomienie. Dym gryzł coraz bardziej, i wtedy usta Alysy poruszyły się i wypchnęły na zewnątrz słowo. Słowo z księgi o kopalniach soli, po którym przebiegła oczami podczas długiego rejsu. Wyjście na powierzchnię. Koniec tunelu.
- Ondrah! - krzyknęła, pokazując kierunek, z którego przyszła. Skagos wreszcie złapał oddech i utkwił w niej nieruchome spojrzenie. - Ondrah! - powtórzyła. - Tam! Chodź ze mną!
Skinął głową, poprawił ułożenie ciała na ramieniu i ruszył za nią. Kiedy wyprowadziła go na zewnątrz, położył nieprzytomnego na murku, w bezpiecznej odległości od płonącego Bastionu, klepnął ją lekko w ramię i wrócił do środka.

Skoczyła za nim. Mijali się jeszcze kilka razy na schodach. Na murku za Bastionem rosła grupka kaszlących i nieprzytomnych z zaczadzenia wron i Skagosów.

- Jest tu ktoś?! - krzyczała, biegnąc korytarzem. Nie miała wiele czasu. W Bastionie były dwa ciągi schodów, ale to te drewniane przylegały bezpośrednio do małego wyjścia na murek. Kiedy biegła nimi ostatni raz, zaczynał je już ogarniać ogień.

Wydało jej się, że z jednej z cel usłyszała ruch. Wpadła do środka akurat aby zobaczyć, jak Mance Rayder odrywa deskę od podłogi, by skomentować to, co zobaczył pod spodem wściekłym warknięciem, jak to nikomu ufać nie można. Potem usłyszała za sobą cichy warkot.

Do celi, nie spuszczając jej z oczu, wolno wszedł duży wilk, o białej sierści poznaczonej sadzą i potężną oparzeliną na boku.
 
Asenat jest offline  
Stary 20-01-2013, 20:17   #62
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Może to co robił było głupotą… może i nagłe pojawienie się w stajni przybocznej Moradu powinno na nim zrobić jakieś wrażenie… może skojarzenie spadającej z dachu dziweki z pożarem byłby uzasadnione… może słowa Lannistera miały jakiś sens… może nie było na majdanie Czarnego Zamku tak źle jak się wydawało… może… Willam Snow nie rozważał tego… Aktualnie rzeczywistość składała się z tych elementów, o których wiedział i tych… które nie były istotne.

Wiedział, że musi odejść od gorejącej stajni…

Wiedział, że jego stado ma najgorsze za sobą…

Wiedział, że Szary jest w pobliżu...

Wiedział, że drugi wilk jest pozostawiony samemu sobie w ognistej pułapce i szaleje ze strachu…

Słyszał krzyki Jorana i jego rozkaz wydawany dziewczynie… wargowi… - Pomóż Sepcie zabrać stąd konie! Chyżo! Chyżo! Widział ją. Przez mgłę, zupełnie jakby oczy zaszły mu dymem. Czuł wilka. Jego ból… strach i … zagubienie po opuszczeniu. Ona ma pomóc Sepcie? Nie może. Ona nie może mu pomóc.

Z jego gardła wydobył się głos… jakby nie jego. Jakby zza pleców. Obcy. – Śpiesz się dziewczyno póki nie jest za późno… póki twój sierściuch żyje. Spalony wilk cholernie śmierdzi!

Może i by coś jeszcze powiedział gdyby niespodziewanie nie zawładnęło nim cholernie nieprzyjemne uczucie. Poczucie straty. Nie żeby zdawał sobie wcześniej sprawę z tego że posiada. Że jest jego… nie. Poczuł jej stratę. Wiedział, że ktoś mu ją odebrał. Dwa wierzchowce jakby na dźgnięte ostrogami skoczyły w kierunku Lannistera. Może gdyby to miało jakiekolwiek znaczenie dla Septy przejąłby się kolejną próbą skrytego ataku na zwiadowcę. Jednak teraz cała jego jaźń koncentrowała się na potencjalnym narzędziu. Na Jaskółce. Klacz jak klacz… sześciolatka jakich wiele. Ani specjalnie zgrabna, ani specjalnie szybka nawet nazbyt wytrzymała. Mimo wszystko Willam znał ją od źrebca. Pamiętał jej rodziców… ba to on wybrał moment kiedy dopuścił ogiera do klaczy. Potem był przy porodzie aby wszystkiego dopilnować. To Septa ją układał pod siodło… i doskonale pamiętał Jaskółkę… dbał o nią wyjątkowo dobrze. Jak o każdego konia którym rodził się w ich stajni. A teraz ktoś przyszedł i wymyślił sobie, że zabierze mu Jaskółkę.

Wnętrze Williama wypełniał głos sprzeciwu. NIE ONA JEST MOJA! Zdawała się krzyczeć jego dusza. JEST MOJA! Z każdym uderzeniem serca rzeczywistość przed oczyma Septy to traciła wyrazistość to ją odzyskiwała… W ostatnim przypływie jasności czuł ciężki oddech, czuł uciekający spod kopyt śnieg. Czuł czyjąś obecność. Czuł złość. I widział sylwetkę Czarnego Serca parę metrów przed sobą.

***

Klacz równie nagle jak dostała szału uspokoiła się. No może zatrzymała się bo dziwnie zachowywała się nadal… najpierw stanęła dęba wprawiając w konsternację i najbliższych czarnych braci i wierzchowca, który poszedł za nią wiedziony stadnym pędem. Potem dziwnie strzygąc uszami wpatrywała się w Williama Snowa co najmniej jakby go pierwszy raz na oczy widziała… a na sam koniec już zupełnie nie sprawiając problemu dała się ująć za uzdę Knott’owi, który zdążył pozbierać się z ziemi.

***

Septa stał co najmniej jakby go zamurowało. Nie reagował na pożar, zamieszanie, krzyki… nic go nie było w stanie ruszyć. Zupełnie jakby cała energia dająca mu siłę do działania gdzieś z niego uleciała, a rozum go opuścił. Jakiś przebiegający brat zahaczył go ramieniem. Septa runął w śnieg… bez słowa przekleństwa. Zwalił się jak długi. Niewiadomo skąd wyskoczył szary cień ze zjeżoną sierścią. W paru susach przypadł do ciała stajennego warcząc na każdego kto próbowałby się do niego zanadto zbliżyć.

Septa poruszył się. Spróbował się podnieść… zdołał jednak przejść w klęczki nim jego ciałem wstrząsnęły torsje… a trzewia opuścił ostatni posiłek. Chwilę trwało to przedstawienie. Kiedy mężczyzna doszedł do siebie podniósł się. Wyprostował. Był blady i mokry. Ale wrócił… Jego spojrzenie zlustrowało okolicę. Absolutnie nie dziwiąc się obecnością czworonoga. Ba nawet nie poświęcając mu chwili uwagi. Szukał czegoś szukał. W tym czasie wilk jakby się skurczył. Podwinął pod siebie ogon. Położył się tuż obok nogi mężczyzny. Odsłonił kark. I czekał.

Wyciągnął do niego otwartą dłoń. Wilk powąchał… i polizał ją. Dłoń swojego pana. Septa wpił palce w gęste zimowe futro i poklepał wilka po karku.

- Zamknijcie te cholerne konie w bocznej zagrodzie. Wykrzyczał w kierunku pomocników. – Bo kogoś jeszcze stratują.

Miał głęboko to czy Czarne Serce, Złoty Chłopiec Lannisportu, Żywa Legenda chce stać się po prostu legendą bo to była jego sprawa. Trzy próby zamachu nic go chyba nie nauczyły… jest celem i nic z tym nie robi. Septa uważał, że to nie jego życie i nie jego sprawa… do czasu aż to nie przybrało takiego obrotu. Próbował dorwać go jakiś jego podkomendny, sprawa zwiadowców. Próbował go ktoś otruć w Czarnym Zamku, sprawa Starego. Ale jeżeli jakiś warg próbował go zabić to znaczy, że zapuścił się stanowczo za daleko domu… a raczej za blisko Septy.

Szukał go wzrokiem wśród obecnych. Albo szuka innej okazji albo już uciekł... w każdym bądź razie Septa nie wypatrzył nikogo.

Wrócił po porzucony miecz. Wilk podążał metr za nim.

Ten ktoś pojawił się w Zamku i będzie próbował opuścić go. Musiał przyjść z południa i tam też będzie uciekał nim cały zamęt minie.

Zobaczył Kamyka. Wielkolud z wielkim toporem. Cóż… takiej pomocy się nie odrzuca. Podbiegł do niego. Położył mu dłoń na ramieniu i przekrzyczał rwetes. – W zamku są obcy. Dzicy albo Skagosi. Co najmniej jeden. Będą uciekać. Idziesz?

Ruszyli za wilkiem. Mur chronił czarny zamek tylko z jednej strony. Mimo to gęsta zabudowa i rozsądek podpowiadał tylko kilka dobrych miejsc na jego opuszczenie. Septa wiedziony swoim instynktem wybrał jedno… szukał też innego zapachu, wiedziony wilczym nosem.
 
baltazar jest offline  
Stary 21-01-2013, 15:35   #63
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
Biały wilk patrzył na nią uważnie. Obnażył zęby. Drżał. Nie cały czas, co kilka sekund coś, jakby nagły skurcz, wstrząsało jego ciałem. Poparzony bok musiał cholernie boleć. Alysa nagle, z niezwykłą mocą poczuła zapach popalonej sierści. Nie odwracała głowy. W środku płonącej wieży ogarnął ją przenikliwy chłód. Oddychała szybko i płytko. Tylko strachu nie czuła. Ale wiedziała, że gdzieś tam jest, głęboko ukryty, przyczajony jak ten wilk, cichszy od niego i sprytniejszy. I zaatakuje. Choć teraz zapewne przydałby się do właściwego osądu sytuacji. Bo myślała jasno i wiedziała, że to bardzo niemądre, że żal jej zwierzęcia, co właśnie waży swoje szanse na zatopienie kłów w jej gardle.
-Podnieś się grajku znad tej dziury, ale już – powiedziała wyraźnie i cicho, do chłopaka, który zastygł na kolanach dwa metry od niej. Jednocześnie dłoń Alysy wolno podnosiła połę płaszcza.

Mance usłuchał. Zmełł w ustach jakieś przekleństwo w proteście, ale wstał i tyle właśnie trzeba było wilkowi. Biały skoczył jednym długim susem a Dornijka nie przeliczyła się w swoich nadziejach. Zaatakował Mance’a. W tej samej chwili kobieta rzuciła się na wilka. Wydobytym z toni otulających ją materii nożem, cięła bok zwierzęcia. Z gardła bestii wydobył się charkot, potem urwany jęk. Zwierzę padło na ziemię. Zaplątana w spódnicę Alysa obok niego.
- Pani… Kurwa… znaczy … ugryzł mnie… chyba… Bogowie… czemu… To wilk tej dziewki! – Mance wykrzykiwał z siebie zbitki słów, z których połowy nie rozumiała. I nie próbowała odgadywać, co mówi. Nagle zdała sobie sprawę z zupełnie innej sprawy. Z tego gdzie byli. Chłopak próbował opróżnić skrytkę w kwaterze Półrękiego.

Kaszląc i krztusząc się, na czworakach, podeszła do dzikiego w czarnych szatach.
-Cicho Mance. –Powiedziała tym samym co wcześniej, spokojnym i niepokojąco miłym tonem. – Daj mi swój pas.
Znowu wiele mówił, wyciągając pasek ze spodni. Wręczył go jej i Alysa rzemieniem ciasno opasała pysk zwierzęcia.
-Koc! – rzuciła nowy rozkaz. Chłopak zdecydowanie był bystry. Rozpostarł płachtę tuż obok wilka. Przerzucili bezwładne ciało.
- Zesrał się. – Mance z obrzydzeniem spojrzał na swoje ręce.
Alysa parsknęła śmiechem. Zabrzmiał donośnie i niestosownie. Zapanowała nad nim z wysiłkiem.
-Przepraszam –wyglądało jakby się zawstydziła.

Podnieśli koc. Korytarz, na który wyszli był jeszcze gorętszy niż cela. Rozkasłała się ponownie.
-Co ty tam…? –wykrztusiła w końcu. – Nieważne zresztą. – Gdyby mogła machnęłaby ręką. - On waży z 50 kilogramów, ale ma szybszy niż człowiek metabolizm. Ocknie się za dwie minuty. Musimy się pospieszyć.
Dym gęstniał i głównie szli na pamięć. Niektóre odcinki dawali radę biec. Płonął cały dół wieży i Alysa miała wrażenie, że kamienie parzą jej stopy. Stropy trzeszczały dokładnie w tych miejscach, w których akurat przechodzili. Ogień syczał jak żywe stworzenie, niezadowolone, że wypuszcza ofiary. Gdy poczuła powiew zimnego powietrza, pierwszy raz od dawna miała ochotę paść na kolana w dziękczynnej modlitwie.

- Nie ma już tam po co wracać –powiedział chłopak. Mogła tylko przytaknąć. – Co z nim? –dopytał.
- Ta jego dziewczyna? – Alysa nagle sobie przypomniała – Może być w środku?
- Nie - Mance pokręcił głową – Nie sądzę.

Nie miała wyjścia.. Musiała przyjąć te słowa za dobrą monetę. I tak już nie wejdzie do tej wieży. Rozejrzała się wokół siebie. I wtedy wrócił strach. Zaatakował gwałtownie, aż skuliła się obejmując ramionami powietrze przed sobą. Zaczęła słyszeć krzyki i jęki. Zdała sobie sprawę, że nie widzi nigdzie ojca, pod basztą nie ma już pachnącego latem Engana. Nie mogła zlokalizować Tytusa ani Qhorina. Podniosła się. Ukryła drżące ręce kieszeniach płaszcza.
- Potrzebna jest klatka.
- Septa – przypomniał sobie chłopak – Powinien mieć. Dobrze się czujecie, Pani?
Pokiwała głową. Przyklęknęła ponownie, tym razem świadomie, nad wilkiem. Delikatnie odgarnęła futro żeby obejrzeć ranę, którą zadała. Starała się ciąć płytko, ale nie miała wprawy w obezwładnianiu dzikich bestii. Tyle dobrego, że cięcie faktycznie wyglądało niegroźnie, w przeciwieństwie do oparzeliny. Zwierzęciu zaczynały drgać łapy.
- Zaraz się ocknie. Weź kogoś i zanieście go do Septy. Tylko potem znajdź Willema, Willama –poprawiła się zaraz. – Uprzedź go, że ma w celi wilka.

Patrzyła za odchodzącym. Powinna przycisnąć go do muru żeby wyśpiewał, co robił w kwaterze Półrękiego. Czego szukał. Bo to mogło być naprawdę ważne. Tak postąpiliby jej ojciec i brat. A ona tymczasem stoi tu i nie może się ruszyć. Pozwala chłopakowi odejść. Jest słaba.

Tu jest północ córko, miejsce, gdzie słabi nie mają racji bytu.

Strach nadal ją kontrolował, wysiłkiem woli zmusiła nogi do zrobienia pierwszych kroków. Po zioła i medykamenty z przygotowanych do drogi bagaży, po czystą wodę i pościel z własnego łoża, bo świetnie nada się na bandaże. Szybko, żeby nie myśleć, nie szukać w biegającym po dziedzińcu tłumie bliskich. Musi pomóc rannym i zaraz … zaraz wszystko się wyjaśni i będzie mogła… oddychać…
 
__________________
"Kobieta wierzy, że dwa i dwa zmieni się w pięć, jeśli będzie długo płakać i zrobi awanturę." Dzienniki wiktoriańskie

Ostatnio edytowane przez Hellian : 24-01-2013 o 19:32.
Hellian jest offline  
Stary 21-01-2013, 21:35   #64
 
woltron's Avatar
 
Reputacja: 1 woltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumny
“Szaleństwo” pomyślał Erland widząc jak Półręki znika w płonącym budynku. Szanse na uratowanie Aemona były bliskie zero, ale jeżeli komuś miało się to udać to tylko doświadczonemu zwiadowcy.

Kapłan szybko powrócił do opatrywania rannych. Brał najcięższe przypadki poparzonych, połamanych, a także tych z głębokimi ranami ciętymi - Wrony i Skagosów nie robiło mu to różnicy. Szeptał do samego siebie, prosząc bogów o litość, czasem jedynie wydając tylko krótkie rozkazy by ktoś przyniósł mu wody, podał moździerz z jego torby czy wybrane ziele.

Nie wszystkich udało mu się uratować. W ramionach Erland zmarł młody zwiadowca, który umierając błagał kapłana by przekazał jego matce, że bardzo ją kocha. Starzec nie zdążył też pomóc wysokiemu Rorkowi, który wykrwawił się na śmierć - miał głęboką, brzydką ranę zadaną toporem. “Jeszcze jedna ofiara bezsensownego konfliktu” powiedział sam do siebie.

Ratowanie życia pochłonęło Erlanda bez końca, nic innego się nie liczyło. Czasami tylko spoglądał w stronę wieży zastanawiając się czy Qhorin Półręki wyjdzie z niej żywy.
 
__________________
"Co do Regulaminów nie ma o czym dyskutować" - Bielon przystający na warunki Obsługi dotyczące jego powrotu na forum po rocznym banie i warunki przyłączenia Bissel do LI.
woltron jest offline  
Stary 23-01-2013, 14:41   #65
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Stocznia w Karhold miała swoją kuźnię. Pamiętał doskonale tę małą brudną przybudówek, po której przez dobrych kilka lat miał czarne ręce od sadzy, co każdego dnia właziła w najgłębsze zakamarki ran po bąblach. Oj choćby chciał to by jej zapomnieć nie mógł. I żeby jeszcze coś tam powstawało z czego człowiek mógł cień dumy poczuć. Gdzieżby. Cały dzień machania kowalskim miechem tylko po to by powstało kilka knag i szekli. Odrobić swoje, zgarnąć tę odrobine grosza i iść spać. I jeszcze się cieszyć. Marny los. Tak samo marny jak ten, który spotkał ową kuźnię i całą stocznię zresztą. Ponoć ktoś celowo zapruszył ogień z pieca kowalskiego. Nie wiadomo. Ale wtedy Engan pierwszy raz w życiu widział prawdziwy pożar. Wiele osób myśli, że to ogniem można się popażyć. Że jak się ujdzie płomieniom to nic złego stać się nie może. Nic bardziej mylnego. Engan pamiętał tych co chcieli się wedrzeć do płonącej kamiennej hali stoczni. Choć może nie do końca ich. Pamiętał, że później już ich twarzy pamiętać nie chciał.


Przestał napieprzać siekierą. Spękania pobudziły jego pracujący na dłuższych od alkoholu wodzach mózg do wzmożonego wysiłku. Hwarhen i ten drugi Skag tłukli bez opamiętania. Drzazgi fruwały na lewo i prawo. A Engan jakby znów nad książką z zagadkami Aemona, łączył kropki tworząc sobie w głowie obraz przyczyn i konsekwencji. Ktoś spróbował przejąć od niego siekierę, że niby się zmęczył. Odtrącił bęcwała. I dalej gapił się na Bastion. Unosząc wzrok wyżej i wyżej... Przecierając z brwi i rzęs drobinki spopielonego dachu stajni, który wesołymi iskierkami dogasał nad dziedzińcem...

Gruby mur Czarnego Zamku miał za zadanie trzymać te niewielkie ilości ciepła jakich w stanie były dostarczyć porozmieszczane w środku paleniska i pochodnie. Oczywiście paleniska z zapewnioną wentylacją, żeby wronia brać się nie potruła chcąc ogrzać przemarznięte gnaty. Szalejący w środku ogień nawet nie musiał być duży. Wystarczyło, że ciepło nie miało dokąd uciec... Gromadziło się w środku i narastało skłębione i zagęszczone...
Sam z siebie by pewnie na to nie wpadł, ale tę spękanie i tętnienie...

- Stój! - zawołał do uderzających w drzwi - Stój kurwa jeden z drugim! Już! Odsunąć się!
Spośród atakujących wrota usłuchał tylko jeden. Oczywiście brat. Skagosi zdawali się nie widzieć i nie słyszeć niczego. Zostali więc tam tylko ci dwaj rąbiący i jeszcze jakiś jeden inny wyspiarz. Enganowy autorytet może nie był duży, ale wraz z zawartą w rozkazie asekuratywnością wystarczył, by cała oczeukjąca na taran brać odstąpiła od wrót.
- Hwarhen! Zostaw to! - Engan przekrzykiwał z odległości zgiełk próbując zwrócić na siebie uwagę wielkoluda, który bez opamiętania rąbał toporem dębinę - Zaraz stamtąd buchnie, zostaw!
Skagos ani myślał poświęcić mu choćby sekundę. Ani myśleli też bracia by wesprzec Engana, który ku swojemu zdziwieniu próbował wyciągnąć ledwo co poznanego Skaga z łapsk wydedukowanego swoim umysłem zagrożenia. Jakże więc się zdziwił chwilę później gdy w ciągu ułamka sekundy rzucił się na Hwarhena, który właśnie poluzował swoją część odrzwi.
Coś trzasnęło we wnętrzu sfatygowanej dębiny, a rozszerzone od gorąca zawiasy zazgrzytały nieprzyjemnie, gdy powstały cug jakby od niechcenia rozwarł wrota wzdłuż powstałych spęknięć, uderzając w twarz całym swoim wewnętrznym ciepłem jednego ze Skagosów. Wyspiarz krzyknął zasłaniając gwałtownie głowę, po czym przewrócił się na ziemię jęcząc coś w tych ich jazgotliwym języku. Hwarhen się nie przewrócił tylko dlatego, że leżał już na ziemi. Przewrócony przez przytrzymującego go Kamyka. I też zasłaniający sobie twarz od buchającego z wnętrza żaru.

Podnieśli się patrząc na niedostępne wejście do Bastionu. Gorąc nie pozwalał na zbliżenie się choćby na odległość chluśnięcia wiadrem wody. Bez szans... Ale przecież była jeszcze furta od strony niskiego muru...

Nim jednak ruszył w tym kierunku obok niego pojawił się Septa. Koniuszy coś powiedział. Coś o jakichś obcych. I najważniejsze na koniec. Idziesz? Są osoby, którym na tak zadane pytanie nie odpowiada się nie. Są chwile gdy na tak zadane pytanie nie odpowiada się nie. Engan powiódł wzrokiem do furty, a potem na Septę. To chyba była i chwila i osoba.

Złapał Hwarhena mocno za jego byczy kark i odwrócił do siebie. Pożoga, ranni, chaos, krzyki... jak bitwa. Przekaz też musiał być jak na bitwie.
- Tam jest drugie wejście do Bastionu - wskazał Skagosowi palcem schodki wiodące na górę w ciemności. Poniekąd architektoniczny sekret Czarnego Zamku - Lady Qorgyle tam poszła. Pamiętasz? Wiedźma! Idź tam i dopilnuj by wyszła cała. Słyszysz?! Hwarhen! Słyszysz?!
Skagos miał w oczach płomienie. Płomienie i mord. Kiwnął jednak głową. Tym samym kiwnięciem odpowiedział mu Kamyk.
- Prowadź - powiedział do Septy.

Biegnąc za koniuszym zastanawiał się jak to się stało, że na pomoc córce Lorda Dowódcy wysłał skagoskiego wojownika i brata Moruad w jednym.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 23-01-2013, 21:59   #66
 
Hawkeye's Avatar
 
Reputacja: 1 Hawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputację
Joran Lannister wykrzykiwał kolejne rozkazy, które przebijały się przez panujący gwar i docierały do uszu, tych do których były przeznaczone. Lata praktyki i teorii, dawno nauczył się jak krzyczeć, aby po chwili nie brzmieć, jak zapijaczony bywalec Zapchlonego Tyłka. Umiał też zachować głowę, chociaż w takich momentach było ciężej niż zazwyczaj. Ogień trzaskający wśród murów, przypominał mu inną sytuację, sprzed wielu lat. Być może przez to w jego uszach rozbrzmiewały takty "Deszczów Castemere". Walczyli ... acz ta walka wydawała się beznadziejna. W momencie, gdy zadał sobie pytanie, czy mogłoby być gorzej, do biegu zerwał się jeden z koni, pędząc prosto w jego stronę.

W pierwszym odruchu chciał wskoczyć na wóz. Na szczęście powstrzymał się przed tym. Łucznik siedzący niedaleko na murku, dostałby wtedy wspaniały prezent. "Nie dzisiaj skurwysyny", przebiegło mu przez myśli, gdy gdzieś z tyłu głowy, dzwony biły na alarm.

Wskazał palcem tajemniczą postać, krzycząc do najbliższych strażników
-Zdjąć go do kurwy nędzy! Już! - nie przejmował się w tym momencie kwiecistym językiem, był zły ... a takie słowa lepiej wpływały na jego podwładnych. I tym razem okazał się to prawda, gdyż czterech strażników, usłyszało jego komendę. Dwóch łuczników, posłało za nim strzały. Pierwsza odbiła się od murku ...

W tym momencie Joran odwrócił się w stronę biegnącego konia, podnosząc z ziemi kamień ... gotowy go użyć w każdej chwili. Za sobą słyszał krzyki "trafiłem! trafiłem!", widział też trzy postacie biegnące w kierunku, gdzie jeszcze przed chwilą znajdował się jego niedoszły zabójca. A koń był coraz bliżej ... jeszcze chwila ... i nagle zwierzę jakby zmieniło zamiar. Czarne Serce odsunął się, w stronę wozu, odczuwając dużą ulgę.

A wraz z ulgą, wzrosła jego złość. Próbowali przeciąć mu siodło, chciano go otruć ... ale zabić go ze strzały, albo stratować! Tego było za wiele. Przynajmniej plotki o wargu, okazały się prawdziwe ... nie zostawi tego ... "Lannister zawsze płaci swoje długi" ... hasło, które było zapisane głęboko w jego duszy, teraz cisnęło mu się na usta.

-Stout! - krzyknął tak, że musieli go usłyszeć chyba wszyscy na podwórzu. Stary rycerz podszedł spokojnie do zwiadowcy.

-Posłuchaj, nie jesteś tutaj w tym momencie, aż tak potrzebny. Jest tu wystarczająco wielu ludzi ... a w zamku jest gdzieś warg - ostatnie słowa wypowiadał cicho, uważnie obserwując swojego rozmówcę

-Wiem, jak to brzmi, ale miałem już informacje, że coś takiego może się zdarzyć. Posłuchaj mnie, bo potrzebuję twojej pomocy, nie mogę zostawić tego tutaj - zrobił gest ręką, pokazując płonącą wieżę i popędzając kilku zarządców, ociągających się z wiadrami.

-Weź kilku ludzi i spróbuj go znaleźć. Na pewno jest niebezpieczny ... i chociaż wolałbym dostać go żywego, równie chętnie zobaczę jego trupa. W tym momencie jesteś najlepszą osobą, którą mogę wysłać ... uważaj na siebie - po tych słowach znów skupił się na próbie, koordynowania akcji ratunkowej. Przede wszystkim pożar nie mógł rozprzestrzenić się dalej ... a może jeżeli będą walczyć ... może wygrają?
 
__________________
We have done the impossible, and that makes us mighty
Hawkeye jest offline  
Stary 24-01-2013, 22:53   #67
 
Kovix's Avatar
 
Reputacja: 1 Kovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znany
Aemon – dźwięczało w głowie Roddarda – Aemon, gdzie jest Aemon?

On sam, Roddard Worsworn, był już u kresu sił. Płuca wypełnione dymem paliły go niemiłosiernie, ręce miał poparzone i chyba całe w pęcherzach, a ramiona na przemian piekły go nieznośnie i mdlały, odmawiając posłuszeństwa. Nigdy przedtem nie czuł się tak skrajnie wyczerpany, bliski omdlenia, a może nawet czegoś gorszego. Miał ochotę wyjść, pobiec do bramy i paść na trawę, umrzeć, leżeć, konać.

Ale jednak nosił, kolejni Strażnicy na jego ramionach wynoszeni byli z walącej się wieży na bezpieczną glebę, gdzie układali ich dalej i pomagali inni nie mniej już zmęczeni bracia. Raz zdawało mu się nawet, że ktoś z zewnątrz krzyknął do niego, żeby odpoczął, ale natychmiast o tym zapomniał. Walka z żywiołem zawładnęła jego umysłem i uczuciami, zapomniał o swojej wcześniejszej ucieczce i o odkryciach, jakich dokonał. Zapomniał o konieczności raportowania i być może natychmiastowego wysłania pościgu. Rodzina była w potrzebie; braci się nie zostawia.

Teraz, pochylając się nad półprzytomnym Qhorinem, przypomniało mu się to wszystko. Qhorin zawsze, nawet teraz, tak na niego działał. Jak się go widziało, to po prostu miało się przed oczyma TE słowa. Straż, lojalność, obowiązek, braterstwo. Taki już był. Roddard wiedział, że akurat jego po prostu musi ocalić.

- Wszyscy? A gdzie Aemon?

Półręki jednak, zanim Roddard zdołał wykonać jakiś ruch, wstał, zataczając się, i pobiegł do drzwi. Nie potrzebował pomocy, on nigdy jej nie potrzebował. Uratowałby się sam, nawet, gdyby odcięto mu wszystkie kończyny i zostawiono dwieście mil od Muru.

Roddard znowu zakaszlał; tym razem miał wrażenie, że wypluje płuca. Czuł chyba posmak krwi, wiedział, że zaraz może zemdleć. Jednak głos wciąż wołał; gdzieś tutaj był Aemon, stary maester, pewnie pobiegł ratować swoje książki. Obrócił głowę, szukając wzrokiem brata. Dym i ogień jednak nie dawały dobrej widoczności nawet na pół stopy; żeby znaleźć Aemona, musiał zagłębić się dalej w wieżę, może nawet wyżej.

- Stropy zaraz puszczą!

Niech puszczają, pomyślał Roddard. Braci się nie zostawia.
 
__________________
Incepcja - przekraczamy granice snu...
Opowieść Starca - intryga w ogarniętej nową wojną Północy...
Samaris - wyprawa do wnętrza... samego siebie...
Kovix jest offline  
Stary 27-01-2013, 12:59   #68
 
McHeir's Avatar
 
Reputacja: 1 McHeir jest godny podziwuMcHeir jest godny podziwuMcHeir jest godny podziwuMcHeir jest godny podziwuMcHeir jest godny podziwuMcHeir jest godny podziwuMcHeir jest godny podziwuMcHeir jest godny podziwuMcHeir jest godny podziwuMcHeir jest godny podziwuMcHeir jest godny podziwu
Tyria stała bezradna w chaosie, jaki ogarnął to miejsce. Ludzie krzyczeli, spanikowani, żywi próbowali dostać się do rannych albo już stojących przed bogami, Szepczący zajęty był udzielaniem pomocy jęczącym lub nieprzytomnym.
Dzika i nieokiełznana panika koni przeszkadzała jej skutecznie w myśleniu. Ktoś coś krzyknął, żeby komuś gdzieś pomogła. Ktoś, coś, gdzieś... Straciła rachubę czasu, zakręciło jej się w głowie.

Ah, to tej wronie przy koniach trzeba pomocy, pomyślała. Ale nie potrafiła się zmobilizować do działania. W końcu potężniejszy od niej umysł to zrobił, to znaczy poradził sobie ze zwierzętami.
W głowie przemknęła jej myśl, że mógłby jej pokazać parę rzeczy.
Wśród przerażonym myśli starała się wyczuć uwięzionego w Bastionie towarzysza-wilka. Widząc, że sytuacja jest już opanowana, w tej samej chwili miała skierować się do wejścia, które Hwarhen wściekle rąbał, gdy nagle żar buchnał z zewnątrz i przewrócił Skagosów na ziemię.

Nie czuła wilka, nie mogła go też odszukać.

I po chwili jakimś nieznanym Tyrii przejściem wyszedł Mance. Rozejrzał się gorączkowo, spojrzał na młodą Skagijkę i jakby myślami zaskoczył, co chciał właściwie zrobić i do kogo mimo całej sytuacji najpierw się udać.
A Tyria już wiedziała, czego może się spodziewać. Wyciągnęła zawiniątko spod futra i zacisnęła w pięści tak, by nikt oprócz nich nie dojrzał paczuszki.

Mance już do niej doskoczył. Coś wykrzykiwał, może niewyraźnie ze wściekłości, może to Tyria nie zrozumiała albo słyszeć tego nie chciała. Dochodziły do niej strzępki wyrazów: złodziejka, zaufanie, wdzięczność...
Zbliżyła się do zdenerwowanego dzikiego tak, by bezpiecznie przekazać to, co wzięła z palącego się pokoju. Podeszła bardzo blisko.

Wyciągnęła rękę i wcisnęła mu jego własność w żebra tak, by poczuł owalny kształt pudełka.

- Trzymaj - powiedziała dostatecznie głośno, starając się uspokoić - Złodziejką nie jestem, to Kieł znalazł, a nie chciałam żeby się spaliło. Skoro to dla ciebie ważne to uratowałam. I nie muszę wiedzieć, co to jest. Ważne, że jest bezpieczne.

Mance szybko zamrugał oczami i jakby przez chwilę myślał. Tyria wykorzystała okazję i zapytała o Kła. Ten bez namysłu wskazał jej palcem kierunek, gdzie Tyria powinna się udać by dostać wilka.

- Dziękuję. I jeszcze sobie porozmawiamy, mam nadzieję - powiedziała i pobiegła we wskazanym kierunku. Obawiała się najgorszego.
 
__________________
Yup!
McHeir jest offline  
Stary 30-01-2013, 14:02   #69
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Alysa


- Muszę iść – jej usta wypowiadają słowa bez udziału jej woli, ale ten Skagos o zniekształconym blizną nosie nie rozumie. Klęczy przy niej, zawinął na dłoni skraj jej sukni, trzyma mocno i patrzy błagalnie. Mówi coś we własnym języku, czego z kolei Alysa nie pojmuje. Wojownik wolną ręką przyciska do swego boku pojękującego z bólu ziomka. Każdy ma kogoś, kogo kocha i boi się stracić . Mówi coś do niej i córka Lorda Dowódcy poznaje jedno ze słów, pamięta, że widziała je w księdze o kopalniach, ale nie pamięta znaczenia.
- Muszę iść! - powtarza mu twardo. Wojownik przetacza ręką, obejmując gestem wszystkich kaszlących i nieprzytomnych, rannych i poparzonych, wrony i Skagosów. Ona powtarza ten ruch, na migi próbuje przekazać, że właśnie dlatego, że zaraz wróci. Wreszcie ją puszcza.

Wyważone drzwi do Bastionu Strażników, do których chciał się dobijać Kamyk są otwartymi ustami piekła. Nigdzie nie widać Engana. Nie ma też Willama, dlaczego go nie ma, dziedziniec jest pełen koni... on nigdy by ich nie zostawił. I dlaczego nie słyszy głosu ojca? Słyszała go biegnąc korytarzami Bastionu, za każdym razem gdy mijała okno, mocny i twardy przebijał się do jej uszu przez krzyki Lannistera. Teraz milczał. Pod wieżą, do której posłała Tytusa, ktoś krzyczał że stropy puszczają. Wszyscy gdzieś biegli. Wszyscy coś krzyczeli. Zapomniała, po co miała iść. Ręce jej trzęsły coraz mocniej i coś dusiło za gardło. Sylwetki w splotach dymu zaczęły się poruszać wolno, zwiewnie i tajemniczo jak duchy... krzyczeli nadal, lecz mogła to poznać tylko po ruchu ust i powykrzywianych twarzach. Nie słyszała nic.

Wtedy wielkie, mocne dłonie złapały ją od tyłu za ramiona. Odwracając się, była gotowa na to, że zobaczy ponure oblicze Greystarka. Ale to był Hwarhen. Brodę miał spaloną prawie do gołej skóry, warkoczyki poskręcane od żaru, ale to był on. Te swoje dziwne oczy, zwierzęce ślepia miał otwarte szeroko i mówił do niej, potrząsając nią w objęciach. I ona mówiła, o ziołach, kopalni, ojcu, rannych, ogniu i wilku, aż sensy się jej przemieszały i jej mowa skręciła się w bezsensowny zwitek słów. Potrząsnął nią raz jeszcze, ściągnął usta w dziwnym geście, a potem trzasnął ją w policzek. Samymi końcami palców, ale i tak mocno. Zabolało, jakby liznął ją płomień, a on znów złapał ją za ramiona.
- Co się stało? - zapytał, i wreszcie usłyszała. - Jesteś cała?
Wzięła głęboki oddech, a gdy przemówiła, jej głos był równie silny jak głos ojca.
- Na murze za Bastionem leżą ranni. Idę po bandaże. Trzeba ich stamtąd ściągnąć. Idziesz ze mną.

Gdy jednak wrócili na mur za Bastionem z bandażami i ziołami, nie było tam już nikogo.

Roddard


Widział go tylko przez chwilę. Potem Półręki zniknął w zasnutych dymem schodach. Ruszył za nim i zdążył przeskoczyć przez kilka stopni, gdy ktoś wpadł mu z rozpędem na plecy.
- Do wszystkich diabłów! Do wszystkich cholernych diabłów! - zbrojny służący lady Qorgyle klnął na czym świat stoi, dając wyraz swojego braku entuzjazmu wobec sytuacji, w jakiej się znalazł. Ale biegł razem z nim. Oddechu jednak nie oszczędzał i puszczał wiązankę za wiązanką. Na wrony, na budowniczych Muru, dzikich, Skagów, lorda i lady Qorgyle, a i samego siebie nie oszczędzał.
- Daję się upiec dla jakiejś wrony, jakiegoś bękarta, jakiegoś złodzieja od stryczka odciętego! Chyba mnie popieprzyło! - wrzeszczał z furią, ale miało to swoje dobre strony... jeśli ktoś tam jeszcze został żywy i przytomny, to miał szanse ich usłyszeć. Schody w wielu miejscach płonęły i gdy Worsworn wysiłkiem woli zmusił się do skoku, na dobrą sprawę nie wiedząc, jak szeroka jest ściana płomieni – i czy za nią będzie miał na czym stanąć – przez tę jedną chwilę wróciło do niego jak obuchem oburzone pytanie Morta, czy on sam zawsze jest taki pewien swojej własnej przysięgi.

To była chwila. Tytus wrzeszczał, tym razem przeklinając nie wiedzieć czemu własnego ojca, Roddard zagryzał wargi i sadził długimi susami po stopniach, i nagle schody pod jego stopami zadrżały.
- Szybko! - wrzasnął i zmusił mięśnie do ostatniego wysiłku. Zdążył dopaść kamiennej podłogi piętra i odwrócić się, gdy schody runęły z łomotem.

Widział, jak jego własne ręce wystrzeliły w dym, zaciskając się na ozdobionym skorpionem i lilią wamsie biegnącego za nim Tytusa Sanda. Szarpnął się w tył i legli obydwaj na podłodze, w czułych objęciach niczym kochankowie, tuż nad przepaścią, w którą zawaliły się płonące schody.
- Kurwa nie pozwalaj sobie! - wrzasnął mu w twarz pięknolicy Dornijczyk i wstał, podrywając Roddarda za sobą.
- Gdzie teraz? - wydyszał mu w twarz.

Roddard zakaszlał. To były pokoje maestera. Wyżej znajdowała się biblioteka i krukarnia. Dym się poruszył, jakby coś go rozepchało na boki, i zwiadowca poczuł dotyk zimnego powietrza. Zaraz potem usłyszał ptaki. Te ptaki, z których jednego miał w herbie on sam, ostatni z rodu.
- Kruki – szepnął. - Słyszysz?

Tyria


Każdy krok wzniecał w jej głowie ognisko rwącego aż do bólu niepokoju. Nadal nie czuła swego towarzysza. Był z nią tak długo. A ona go zostawiła. Zostawiła go w płonącej klatce kamiennego budynku, z której nie mógł uciec. Zostawiła go na pastwę płomieni i własnego strachu. Zostawiła go, by cierpiał w samotności i by w samotności umarł.

Musiała pomylić drogę, nikogo tu nie było. Zaczęło się jej zbierać na płacz. Dzicy nienawidzili Skagosów, od zawsze. Mance był dzikim z urodzenia. Mógł z niej zakpić. Mógł jej skłamać, tylko dlatego, że jest Skagijką.

Potem usłyszała kaszlenie i język Pierwszych Ludzi. Ktoś zapewniał kogoś, że pajęczyca zaraz przyjdzie, że już na pewno jest niedaleko, i żeby wytrzymał jeszcze trochę. Ktoś inny powiedział, że wilk się budzi. Powietrze z sykiem wyciekło jej z ust. Pobiegła w stronę głosów. Jakaś sterta kamieni, maleńkie schodki, szczyt muru... z dwie, może trzy dziesiątki pozwijanych w kłębki ludzkich ciał, wron i Skagosów. Ktoś charczy, ktoś kaszle, ktoś woła pomocy.

Był i on. Na szczęście – żywy, choć nie zareagował, gdy wsunęła dłoń pod jego łeb. Pysk miał skrępowany paskiem, a gdy rozsupłała także i pled, którym był obwiązany, zobaczyła dużą oparzelinę na jego boku, futro i skórę spaloną do żywego mięsa.

Ktoś położył jej dłoń na ramieniu. Po spiłowanych zębach rozpoznała, że wojownik pochodził z klanu Rork.
- Wilczyca Moruad – stwierdził bardziej niż zapytał. - Z moim bratem jest gorzej. Pajęczyca powiedziała, że zaraz wróci, ale jej nie ma.
Otarła twarz i spojrzała na maleńkie drzwiczki, z których bił coraz gęstszy dym.
- To od dymu. Zejdźmy na dziedziniec. Znieśmy rannych. Erland musi gdzieś tam być.

Mam nadzieję, że jest.

Erland


Nachylił się nad chłopcem z klanu Rork. Bo to był jeszcze chłopiec, choć rosły i szeroki w barach jak mężczyzna. Nad ramieniem wisiał mu drugi Rork, który go tu przyniósł, jego brat, kuzyn czy inny ziomek, wielkolud o nosie zniekształconym blizną, znać, że wielki wojownik... ale łzy i tak toczyły mu się po twarzy, żłobiąc głębokie parowy w sadzy na jego policzkach Erland podniósł ubrania rannego i pokręcił głową. Zanurzył palce w krwi i przeciągnął po swoich powiekach. Czerwień oczu w bladej twarzy, oblicze czardrzewa. Ujął dłoń chłopca.
- Droga przede mną otwarta i idę – powiedział spokojnie, ale dzieciak i tak załkał. Jego krewniak przykląkł przy nim.
- Droga przede mną otwarta i idę – dołączył własny szept do szeptu Erlanda. - Żyłem życiem wojownika. Nie znałem strachu. Nie dopuściłem się zdrady. Nie przyniosłem wam wstydu.
- Teraz się nie lękam. Czekajcie na mnie u bram z lodu...
- ... za którymi lato się nie kończy – szept zamierał na ustach młodego Rorka, aż przestały się wreszcie poruszać. Oczy chłopca były nieruchome i patrzyły już tylko we wrota zaświatów, w których czekali na niego jego przodkowie.

Obok Erlanda Tyria pochylała się nad swoim wilkiem. Wieża, w której znikł Półręki, za nim podążył kolejny czarny brat i ten pięknolicy mężczyzna z kwiatem na wamsie znów plunęła ogniem z okien.

Jakaś kobieta o ciemnych włosach wydawała rozkazy. Kazała przenosić rannych do Wieży Hardina. Wrony słuchały.

Alysa, Tyria i Erland


Ranni odnaleźli się na dziedzińcu. Ktoś już się nimi zajmował, siwowłosy Skagos pochylał się właśnie nad rannym, do uszu Alysy dobiegły skrawki obcej mowy. Potem klęczący przy nim wojownik, w którym rozpoznała tego z blizną na nosie, przeciągnął dłonią po oczach leżącego. Starzec się podniósł i obrócił się w jej stronę. Upuściła torbę z ziołami.

Jego twarz była obliczem czardrzewa, czerwień oczu na bladej skórze, twarz bezimiennych bóstw Północy, jakie rzeźbiły dzieci lasu.
- Pani, to tylko Erland – Hwarhen uścisnął jej dłoń. - Erland rozmawia z bogami, by otworzyli zmarłym bezpieczną drogę... Tyria! - ryknął nagle, zrzucił wszystkie pakunki, które mu kazała nieść i skoczył do dziewki, klęczącej na ziemi z głową wilka na kolanach.

Tyria przez chwilę poczuła się jak podczas morskiej przeprawy ze Skagos, gdy łupinami łodzi szarpały wichry i tajemnicze, szalone prądy. W jednej chwili siedziała na ziemi, a w drugiej wisiała już w powietrzu, poderwana w górę przez Hwarhena jak kłębek puchu. Przydusił ją do siebie tak mocno, że wycisnął jej z płuc całe powietrze.

Alysa zdążyła wydać polecenie, żeby rannych przenieść do Wieży Hardina i nawet nie miała czasu się zdziwić, że została wysłuchana. Przez wieżę przed nimi przebiegło drżenie. Potem trzask i łomot, przez drzwi buchnął kłąb sadzy, dymu, płonących drzazg i posypały się kamienie.

- Kurwaaaaaaaaa! - wrzeszczał młodzik o słomianych włosach, podopieczny Roddarda Worsworna. - Rodaaaaaaaaaaaaard! Nieeeeeeeeeee!

Chciał skoczyć w drzwi, ale brat bibliotekarz złapał go w pół i obalił na ziemię. Ale nawet wtedy szarpał się i krzyczał, już bez słów, tylko ze strasznym, tępym, zawodzącym żalem.

Erland uniósł głowę. Gdzieś w górze, pomiędzy kłębami dymu, załopotał skrzydłami kruk. I kolejny. I następny, i następny... zbite w stado kołowały nad płonącą wieżą ze złowróżbnym krakaniem, i dołączały do nich kolejne. Wylatywały z okien niedaleko kamiennej kładki, przewieszonej wysoko nad ziemią do sąsiedniej wieży.

- Klatki się nadpaliły i udało im się uciec – rzucił ktoś.
Tyria oswobodziła się z ramion Hwarhena i zadarła wysoko głowę, przymknęła oczy.
- Nie... one czują ogień. Ale go nie widziały. Ktoś je wypuścił.

Joran


Stajnie spaliły się mniej więcej do połowy i to była dobra wiadomość. Właściwie najlepsza. Bastion Strażników był wypaloną od wewnątrz kamienną skorupą, którą właśnie dogaszano pod dowództwem Flinta i Lorda Dowódcy.

A wieża z lazaretem i biblioteką hajcowała się nadal wesoło i raźno, ze środka dobiegł łomot obwieszczający światu, że załamały się schody, a kto wie, czy i nie stropy... i że właściwie nie ma co gasić.

- Pilnować, żeby ogień nie skoczył dalej! - ryknął Joran i poczuł, że siły mu się kończą.

Fallon przytoczył się i stanął obok niego. Wyglądał nie najlepiej – jak nie do końca upieczony prosiak, tu ślad po ogniu, tam ślad po ogniu, najwyraźniej się nie oszczędzał.
- Ulmera koń ugryzł.
- W co?
- W ramię. Kurwa, nie pytaj.

Po czym odstawił z łomotem pusty ceber, westchnął i położył się obok Lannistera na ziemi.
- Wstawaj.
- Nie teraz, Joran. Umrę tu sobie, a ty sobie nie przeszkadzaj. Nie przejmuj się mną wcale – jęknął grubas i przymknął oczy.

W grupie rannych pod wieżą nagle kilka osób wstało i poczęło pokazywać sobie palcami coś w górze. Była wśród lady Alysa i trójka Skagosów z poselstwa od Moruad. Ponad płonącą wieżą krążyło stado kruków. Joran odetchnął i zagapił się w ten swobodny, ptasi lot.

Chyba na chwilę osłabił uwagę. Fallon szarpnął go za nogawkę i próbował wstać sprężyście, ale przy jego tuszy nie było to takie proste.

- Zabić Skagów podpalaczy jebanych! - gruchnął za nim tubalny głos.

Odwrócił się pomalutku. Farwynd wstawał, wspinając się po nim jak bluszcz. Zza Wieży Hardina wyszła grupa może czterech dziesiątków braci. Mieli broń. Niektórzy, zabawne, mieli pochodnie. Wszyscy zaś mieli na gębach wypisaną nienawiść i chęć mordu. Na czele postępował Kyle zwany Pastuchem, i wywijał trzymaną w ręku halabardą.

Joran zagapił się w wychudzoną mordę Kyle'a i jego wredne zielone oczyska, w których jarzyły się ogniki tej szczególnej inteligencji, której Lannister nie znosił wyjątkowo. Tej, która pozwalała właścicielowi zawsze znaleźć okazję do dania upustu chęci gwałtu i przemocy.

A już naprawdę myślał, że po dwóch tygodniach nauk, jakie urządził Pastuchowi i kilku jemu podobnym parę lat temu w ruinach Szronowego Wzgórza... naprawdę myślał, że ten śmieć zaczął rozumować jak człowiek a nie wściekłe zwierzę.

Engan i Willam


Engan w biegu wyrwał z pniaka koło drewutni siekierę. Nie żeby bardzo w porządku była, ale w sam raz. W kieszeni podskakiwał mu kamulec. Willam parł przed siebie z pewnością świadczącą, że wie, gdzie biec – toteż wszystkie elementy dobrej zabawy znalazły się właściwie na miejscu.

Wszystko więc zmierzało w odpowiednim kierunku. Aż do chwili, w której wypadli biegiem za drewutnię, minęli obory i zawaloną do połowy wieżę, chwiejącą się całkiem jak Ulmer po całonocnej popijawie. Przy murku na resztkach belki wisiały przecięte rzemienie, a błoto było poznaczone śladami końskich kopyt. Podkutych, rzecz jasna. Willam ujął rzemienie w dłoń.

Każdy człowiek ma osobistą listę przewin i grzechów, uporządkowanych według gradacji od największej zbrodni po mały wyskok. Willam też taką listę miał. I właśnie został świadkiem największej zbrodni wszech czasów. I nie, nie było to bynajmniej koniokradztwo... ono zajmowało zaszczytne, lecz trzecie miejsce. O wiele bardziej podłe było koniokradztwo dokonane na koniach należących do Willama – a coś takiego właśnie miało tu miejsce. Na domiar złego – zostało popełnione po raz drugi! Tego samego dnia! To był już szczyt wszystkiego!

Kamyk oszacował wyraz gęby kompana i nawet jakby trochę zaczął współczuć temu, co go to Septa dopaść chciał. W oczach koniarza – i to o wiele bardziej czytelna niż mądrości w księgach maestera – pojawiła się solenna zapowiedź darcia żywcem na strzępy i wypruwania flaków. I jeszcze ten wilk, co się trzymał nogi Willama... też wyglądał, jakby nie był niechętny dopadaniu, zagryzaniu i rozdzieraniu.

Wilk uniósł łeb i w tej samej chwili Willam podniósł głowę. Dobiegł ich tętent. Daleko, na wykarczowanej przestrzeni wciśnięty w siodło ukradzionego konia uciekienier wyjechał z zagłębienia terenu i dalej wyrywał w stronę linii drzew.
- Za nim! - ryknął Septa.
- Za nim! - krzyknął wyrastając nagle za ich plecami ser Świętoszek Stout, a prowadzonych przez niego kilkunastu zwiadowców skoczyło nazad po konie.

W ogólnym rwetesie i siadaniu na koń Kamyk wyszedł parę kroków naprzód z cienia budynków i spojrzał za uciekającym. No, teraz to wali prosto jak strzelił, ale gdy dojedzie do lasu, skończy się rumakowanie! He... hehehe... No chyba że...

Zwiadowcy powskakiwali na konie. Niektórzy na oklep, bo czasu na siodłanie nie było i kotłujący się rwetes przerodził się w rozciągnięty pościg. Willam odstąpił Kamykowi okulbaczonego konia, sam wskoczył na oklep. Poradzi sobie. I już miał wyrwać przed siebie, kiedy zobaczył, że ten drwal jeden zapluty już popędził! Nie dość, że nie czekając na niego, to jeszcze zamiast za uciekającym, jak zwiadowcy Stouta, to jakoś tak ostro w prawo!

- Gdzie? - wrzasnął do oddalających się pleców Kamyka.
- Odciąć mu... - odwrzasnął Engan i potem dodał coś, co brzmiało jak „głowę”. W sumie, nie był to zły plan. Odciąć głowę. Jak Septa zdążył się już przekonać, większość planów Engana była genialna w swej niewysublimowanej prostocie. Zgonił go chwilę potem.

Punktem początkowym zabierania się do odcinania głowy okazała się przecinka w lesie. Puszcza pachniała wilgocią, prastare drzewa zdawały się napierać na nich z dwóch stron. Gdzieś wysoko zaśpiewał przebudzony ptak. Nad przecinką widać było gwiazdy i od biedy można tu było szybciej jechać – ale pod drzewami zalegały wierutne ciemności, ukrywając wśród paproci i małych drzewek różne leśne pułapki...

Wilk zawrócił przy krawędzi lasu w stronę, z której dobiegał tętent koni zwiadowców. Krążył przez chwilę z nosem przy ziemi, by nagle zawrócić w miejscu i wyrwać biegiem w przecinkę. I tak pędził czas spory, taki mniej więcej, jaki septonowi zajmuje odśpiewanie chwalby dla dwóch, albo nawet i trzech obliczy boga o siedmiu twarzach, a oni za nim. Przystanęli, gdy i on przystanął, dysząc i trzęsąc ze zdezorientowaniem łbem. Daleko za nimi słychać było konie zwiadowców. Pewnie Stout rozdzielił ludzi i zrobił to, co oni – kazał szukać przecinek, którymi można było uciekać konno. Wilk krążył niepewnie. To wybiegał paręnaście kroków w przód, to zawracał znów do nich. Kilka razy wsadził łeb w paprocie z boku przecinki.

- Co jest? - zapytał Kamyk, a jego własny głos pod milczącymi drzewami zdał mu się ochrypły i nienaturalny.
Septa milczał. Prócz niepewności i zagubienia wilka czuł i wahanie konia – daleko przed nimi w przecince. Konia, który stracił cel i naprawdę wolał wrócić do ciepłej stajni, pełnego żłobu i towarzystwa swojego stada, zamiast łazić samotnie po nocy po mokrym lesie.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 31-01-2013 o 11:07.
Asenat jest offline  
Stary 05-02-2013, 22:18   #70
 
Hawkeye's Avatar
 
Reputacja: 1 Hawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputację
Joran patrzył na wściekłą grupę mężczyzn, zbliżających się do nich. Ich zamiary były jasne, za nim nawet usłyszeli krzyki. Nim, rozpoznał przewodzących nimi ludzi ... a zwłaszcza jednego człowieka.

Stojący obok niego członkowie Nocnej Straży mogli usłyszeć, jak oddycha z wściekłością. To wydarzenie dopełniło czary goryczy ostatnich kilku dni. Na przedzie tłumu pragnącego wymordować Skagosów stał Kyle Pastuch. Błąd. Lannister mógł go zabić dawno temu. Oszczędził mu życie, gdyż był przekonany, że ból i upokorzenie zapamięta do końca życia, że w tym jego małym, zwierzęcym mózgu wykształci się instynkt, który powstrzyma go przed takimi czynami. Cóż ... być może nie będzie mu dane już tego przeoczenia naprawić. Krew ponownie uderzyła mu do głowy ... nie! Jasna cholera nawet jeżeli ma tu zginąć, to Pastuch nie ujrzy światła kolejnego dnia ...

Zwiadowca spojrzał na stojących obok niego ludzi. Farwynd, który podniósł się na ziemię trzymając się paska Jorana, teraz chwycił grubą belę z wozu i z zaciętą miną czekał na rozwój wydarzeń. Stojący obok Wiotki, schował swój nóż do rękawa i gestem przywołał dwóch kolejnych lannisterowskich ludzi. Zaraz obok nich, dwóch stajennych ciągnęło konia. Nie wyglądali na uzbrojonych, a z przechodzących obok trzech zarządców jedynie jeden miał miecz ... nie była to armia. Nie mieli jednak wyboru.

Czarne Serce z mieczem w ręce wysunął się do przodu. Wolałby wybrać jakiekolwiek inne miejsce na starcie. Cóż, nie mógł dopuścić jednak do masakry Skagosów. Jeżeli będą chcieli tego dokonać, będą musieli przejść przez niego. Oczywiście pewnie zginie przy tym, ale może ... może da czas ludziom z wieży do przygotowania się ... może ubije ich wystarczająco wiele, aby reszta uciekła ...

Chciał jeszcze dać im ostatnią szansę, chociaż wiedział, że raczej na niewiele się to zda.

-CO TO KURWA MA BYĆ?! - ryknął tak, że nawet lew będący jego herbem, nie miałby się czego wstydzić. Przynajmniej temu oficjalnemu zawołaniu Lanniserów stała się zadość. Usłyszeli go ...

Tłumek zatrzymał się mierząc go wzrokiem

-KURWA! TO WOJSKO CZY BURDEL? - nie czekał na jakiekolwiek odpowiedzi, widać było, że wyprowadzili go z równowagi. Nawet nie próbował się powstrzymywać. Nie było tu miejsca na dworską elokwencję ... za to na "starego sierżanta" już tak ...

-SAM SIĘ ZAJMĘ POŻAREM! WY TU NIE OD TEGO JESTEŚCIE! - darł się przez cały czas, a nawet raz nie załamał mu się głos.

-NIKOGO KURWA NIE ZABIJECIE JAK WAM TAK NIE POWIEM! CZY TO KURWA JASNE?! -

Przynajmniej zatrzymał ich na chwilę. Przynajmniej go słuchali ... na niewiele się jednak to zdało. Joran nie zatrzymał się jednak na tym. Jego palec pokazywał co jakiś czas kolejną osobę, a głos wywrzeszczał imię i zadanie jakim powinni się zająć "Do koni! Nie widać, że pomocy tam trzeba!", "A kto miał północnego krańca muru pilnować! Na posterunek już!" i tym podobne hasła padały w stronę tłumu.

Wahali się ... wahali ... z samego końca tłumu odłączyło się kilka osób. Jeszcze chwila ... jeszcze jedna chwila myślał Joran, może uda im się załamać ich "morale". Niestety nie zawsze wszystko idzie po naszej myśli ....

Kyle podniósł rękę i wycelował w Jorana palec. Lannister usłyszał wyraźnie, jak stojący obok niego Lord Budowniczy przełknął głośno ślinę.
A potem Pastuch wrzasnął głosem przesyconym odrazą i poczuciem krzywdy niezawinionej, a pomsty się domagającej.

- Sprzedał nas tej dziwce Moruad! Zawsze był dzikich i Skagów miłośnik! Lannister zdrajca! -

A potem ruszyli ... ruszyli wprost na nich ... ten moment dwóch zarządców i jeden stajenny wybrało, aby podać tyły. Może ... może wezwą jakąś pomoc ... kogoś zaalarmują ... był cień takiej szansy ...

-Trzymać się razem, bo nas zaszlachtują! Nie dajcie się rozdzielić i poślijcie ich w diabły jak najwięcej! - rozkazał szybko ludziom znajdującym się obok niego.

A potem podwórze i zamek rozdarł krzyk, który mógłby chyba obudzić zmarłego. Czarne Serce był już w złych położeniach, ale to było jedno z tych, które mogło być końcem. Wiedziony jakimś instynktem i tradycją, wzniósł okrzyk swoich przodków, okrzyk który był dobry w takich okolicznościach

-USŁYSZ MÓJ RYK! - a potem jego miecz ciął po gardle najbliższego przeciwnika, upadającemu ciału wyrwał z ręki miecz i rzucił do tyłu, w stronę stajennego, który mógł się w ten sposób uzbroić. Uchylił się przed ciosem i szybkim cięciem pozbawił ręki kolejnego przeciwnika.

Stanął wyprostowany unosząc w górę miecz ... wiedział, że jeżeli ma zginąć ... to zabije też Kyle'a ... szukał go wzrokiem ...
 
__________________
We have done the impossible, and that makes us mighty
Hawkeye jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 23:02.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172