- Wracaj!
Nie poskutkowało.
Jost bezradnie patrzył w ślad za Erykiem, który głuchy na słowa rozsądku popędził przed siebie, pozostawiając daleko w tyle dwoje swoich towarzyszy.
- Gdzie żeś ty był, gdy bogowie rozum rozdawali! - krzyknął, bardziej by wyładować złość, niż by wpłynąć na Eryka. - Zwolnij!
Westchnął, gdy klacz kapłana, niosąca na swym grzbiecie Eryka, zniknęła za zakrętem.
Uderzył piętami boki kasztana, z pewnym trudem skłaniając konia do nieco szybszego kłusa. Oczywiście gdyby się bardzo uparł, to kasztan pobiegłby nieco szybciej, ale...
Było parę tych “ale” i upadek z konia na pysk, na oczach Marianki, nie należał do tych najważniejszych, chociaż z pewnością dziewczyna nieźle by go wyśmiała.
Gorzej by było, gdyby kasztankowi coś się stało. Chrońcie bogowie... Ojciec chyba by go zabił. Dzieci ma więcej, przyuczyłby je do zawodu. A koń jest tylko jeden, i to jeszcze dość młody. Dziesięciu lat nie ma...
Poklepał kasztanka po szyi.
- Prędzej czy później się zatrzyma - powiedział, ni to do siebie, ni to do Marianki.
Słowa nad wyraz wcześnie okazały się prorocze.
Eryka ujrzeli nim pół godziny minęło. |