Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-01-2013, 21:55   #83
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
WSZYSCY


W starym warsztacie panował straszliwy zaduch. Ubrania lepiły się do spoconych ciał, a wdychane powietrze zdawało się być tak gorące, jak to, które najpewniej unosi się nad pustyniami. Każdy oddech był niczym mordęga. Niczym wdech w pobliżu pieca hutniczego.

W takich warunkach umysł nie funkcjonował najlepiej, no a oni przecież nie mogli pozwolić sobie na najmniejszy błąd. Stawką w grze, którą podjęli było ich życie. Czym to się jednak różniło od codziennej służby? Od piekła, jakie Warszawie i całej Ojczyźnie zgotowali nazistowscy najeźdźcy. Teraz mieli pewien cel. Musieli uratować małą dziewczynkę. I jeśli nawet nie wierzyli w jej mistyczne zdolności wieszczki, to przecież była to, do licha ciężkiego, mała dziewczynka. Gdyby ocalili chociaż to jedno niewinne istnienie poczuliby, że ich walka ma jakiś sens. mimo, że codziennie ginęło w okupowanym mieście wiele innych dziewczynek. Głównie malutkich Żydówek, których niemiecka propaganda uczyniła bezimiennymi ofiarami w oczach katów w niemieckich mundurach.

Potrzebowali tego zwycięstwa. By przez chwile poczuć, że ich walka i ich poświęcenie mają jakiś cel. Dla nich samych i dla małej Sybille.
Gdyby tylko mogli domyśleć się, co przyniesie ich decyzja? Gdyby wiedzieli, co czeka na nich na końcu tej mrocznej drogi, możliwe że postąpiliby inaczej.
Plan jednak został ustalony. Decyzje zapadły. Teraz pozostało wcielić je w życie.

Prze chwilę przez ich głowy przebiegła dziwna myśl. Czy Sybilla to przewidziała? Czy wie, że jutro spróbują ją wyrwać ze szponów SS-manów? Niedługo mieli się przekonać.

STRYJ, TUNIA


Stryj opuścił punkt konspiracyjny razem z Tunią. Młodzieniec był dziwnie milczący, ale dziewczyna doskonale wiedziała, co jest powodem tego milczenia. Przed chwilą niemal został oskarżony o kolaborację, o zdradę ich ideałów. Niewinnie oskarżony, jak się oczywiście okazało. Chłopak musiał czuć się podle. Zraniony, może nawet rozgoryczony. Albo zły na siebie lub „górę”, że w ogóle pomyśleli o tym, że on może być kapusiem. Że może pracować dla Szwabów.

Nic więc dziwnego, że całą drogę do centrum głównie przemilczeli. Ani stan ducha, ani żar lejący się na ich z nieba, nie zachęcał do konwersacji.
Upał wysysał z ludzi życie. Wysysał chęć do jakiejkolwiek aktywności fizycznej. Nawet Niemcy zdawali się być bardziej ospali. Warszawa zaczynała śmierdzieć. Specyficznym zapachem ludzkiego potu, wydzielin organizmu, spalenizny, gotowanej kapusty. Śmierdzieli tłoczący się w tramwajach ludzie. Śmierdzieli mijani na ulicy przechodnie. Śmierdział też Stryj i śmierdziała Tunia. Na szczęście w tym warszawskim smrodzie nikt na to nie zwracał uwagi. Zmysły przyzwyczajały się. Gdyby tak łatwo, jak do smrodu, było się można przyzwyczaić do reszty wojennych okropieństw.

Ratusz był jednym z głównych urzędów kontrolowanych przez Niemców. Dostać się do środka nie było łatwo. A znaleźć kogoś, kto miał dostęp do przedwojennych planów Warszawy też nie było prosto. Zresztą trudno było zadawać takie pytania, bez zwracania na siebie uwagi.

Stryj miał pewne kontakty w urzędach. Znał ludzi. A oni znali ludzi. W końcu dotarli do Pana Józia. Dozorcy budynku. Jednego z wielu.

Pan Józiu był niewysoki, żylasty. Wysłuchał ich a potem pokazał uniwersalny ruch dwoma placami. Znaleźli jeden banknot, podarowany im na cele operacji przez Beniaminka. Szeleszczący papierek dyskretnie znalazł się w kieszeni pana Józia.


- Dobra. Plan jest taki. Wprowadzę was do ratusza w strojach sprzątaczy – chudy mężczyzna pochylił się w ich stronę łypiąc oczami. – Mam klucz do starego archiwum, gdzie fryce przetrzymują różne dokumenty sprzed wojny. Geodezja. Plany. Urbanistyka. Ja się na tym nie wyznaję. Wejdziecie tam. Niby coś naprawić. Znaczy ty wejdziesz, bo panienka będzie sprzątała ze mną korytarz. by zobaczyć co robią fryce. Po pół godzince wychodzimy. Czy znajdziecie to, czego szukata, czy nie. Jasne.

Pokiwali głową, że jasne, że zrozumieli.

- O trzeciej czekajta na mnie w „Magdalence”. To taka kafeja dwie ulice stąd. Przyjdę po was, coś zjem i wrócimy tutaj. Jasne.

Znów pokiwali głową. Plan wydawał się dobry. A oni mieli okazję odpocząć godzinkę przy zimnej lemoniadzie.


SPRZĘGŁO, DOKTOREK


Rozkazy zostały wydane i obaj mężczyźni opuścili zatęchły warsztat. Na ulicach, jak szybko się przekonali, było jeszcze gorzej. Upał zdawał się nagrzewać cegły do czerwoności, palić beton pod ich stopami.

Miasto śmierdziało i trudno było dobrze oddychać. Człowiek idący ulicami pocił się, jak nie przymierzając, jakaś świnia, a po przejściu kilkuset kroków marzył o cieniu i szklance wody. Jednak obaj nie mieli możliwości uświadczyć tych dobrodziejstw. Musieli dotrzeć do piekarni jak najszybciej, bo przecież tego typu miejsca nie pracowały dwadzieścia cztery godziny na dobę. Zapewne piekarnia pracowała nocami, a w dzień.... Właśnie. W dzień musieli się przekonać.

* * *

Nim dotarli na miejsce była prawie druga. Najgorsza pora w taki upał. Mieli wrażenie, że gardła mają zeschnięte na popiół.

Piekarnia, jak się obawiali, była zamknięta. Na próżno chodzili wokół, pukali do zamkniętych na głucho drzwi i szukali innego wejścia. Obok był mały sklepik sprzedający pieczywo, ale i on okazał się już nieczynny. Cóż. Reglamentacja mąki powodowała, że chleba nie starczało na długo. I mimo, że nie każdego było na niego stać, to i tak rozchodził się błyskawicznie.

Już mieli odejść z kwitkiem, kiedy los uśmiechnął się do nich. Drzwi do sklepiku otworzyły się lekko i stanął w nich wyraźnie zaspany jegomość, w którym Doktorek bez trudu rozpoznał Ludwika Biernackiego – właściciela piekarni, z którym rankiem załatwiał interesy.

- Chleba nie ma – warknął gniewnie piekarz. – Idźta stąd.
- Panie Biernacki, to ja – powiedział z uśmiechem Doktorek. – Sprawę mam do pana. Da się chwilę pogadać.

Nauczony porannymi doświadczeniami wyjął „górala”, którego dostali na akcję. Taka gotówka musiała zmiękczyć każdego, a już na pewno chciwego przecież człowieka, jakim był Biernacki.

Oczy piekarza błysły i po chwili znaleźli się w sklepie, a właściciel zamknął za nimi drzwi uważnie obserwując ulicę.

- Potrzebujemy jednego z pana dostawczaków. Do jutra.
- Za pińcset? – zapytał Biernacki chciwym tonem.
- Za tysiąc – to były resztki środków, ale z tym człowiekiem nie dało się raczej grać inaczej. – Pod warunkiem, że zapomni pan o wszystkim i o tym spotkaniu.

Biernacki pokiwał głową.

- Ja, panie, głupim nie jestem – powiedział zaczepnym tonem. – Ja wiem, że wy jesteście z konspiracji. Widać to, przeca. Nie obchodzi mnie, co i jak. Ale jutro o ósmej zgłaszam kradzież policmajstrom. Nie chcem mieć problemów, rozuminy się.

To było rozsądna propozycja, a jak będą działać zgodnie z planem, o tej porze zgłoszenie im nie zaszkodzi.

- Samochód zostawcie gdzieś nad Wisłą. Jakby co. Znajdę szkopy, to mnie oddadzą. A dzień później przyjdta do sklepa. Z drugim górolem.

Spojrzeli mu w oczy. Było prawie pewne, że nie wsypie ich, jeśli tylko dadzą mu pieniądze. Był przedsiębiorczym człowiekiem, który w czasie wojennej zawieruchy robił zapewne interesy. Typkiem, dla którego liczyły się pieniądze, nie honor czy Ojczyzna. Ale dla takich ludzi też walczyli. By później tacy Biernatcy mogli dorabiać się w wolnej Polsce.

- Umowa stoi, panowie partyzanty?
- Stoi. – zapewnili.
- Chodźta za mną.

Poprowadził ich przez pachnące mąką zaplecze do piekarni, z którą sklep był połączony. Stał tam samochód. Jeden z dwóch, jak wiedział Doktorek z porannej „pracy” dla Biernackiego.

- Bierzta ten – wskazał ręką jedną z furgonetek. – Kluczyki są w środku.
Ruszył, by otworzyć im drzwi wyjazdowe, ale zawahał się jeszcze na chwilę.
- Zara, panowie ładni – podał im dwa uniformy wiszące w pobliżu. – Tutaj mata strój. A rano podjedźta do mnie, to dam wam jeszcze pieczywo. Łatwiej wam będzie udawać komiwojażerów. W końcu mogliśta ukraść samochód tuż przed odjazdem, nie?

Spojrzeli na niego zdziwieni.

- No to tak się wybałuszata, panowie. Ja też ich nie lubia, tych fryców zafajdanych.

Po chwili byli już w drodze na warsztat. Tam mogli spokojnie przyjrzeć się samochodowi, jak chciał Beniaminek.


BENIAMINEK


Wydał rozkazy i sam postanowił zająć się kanałami. To wymagało troszkę zachodu. I sprytu. Ale powinien dać radę. W warsztacie znalazł mały łom. w sam raz do ukrycia za paskiem. I tak miał przy sobie spluwę, więc jeden kawałek żelaza specjalnej różnicy nie robił.

Musiał dostać się jak najbliżej dzielnicy niemieckiej i znaleźć jakąś nie rzucającą się w oczy studzienkę. W przebraniu kanalarza, które bez trudu można było nabyć na Pigalaku, nie powinien za bardzo zwracać uwagi. Do tego jakaś latarka. I może zrobić rekonesans.

Potem potrzebowali jeszcze broni. Tak na wszelki wypadek. Jeśli plan z samochodem wypali, to można było pokusić się o jakieś giwery maszynowe. By zwiększyć swoją szansę wydostania się cało, gdyby coś poszło nie tak. Na wszelki wypadek. Po drodze może przekazać gryps Tarczy. Przez jednego gońca na Pigalaku. Tak. To dobry plan.

Opuścił stary warsztat ostatni. Do wieczora nie zostało za wiele czasu, a on miał naprawdę sporo do zrobienia.

* * *

Zdobycie potrzebnych rzeczy na targowisku zajęło mu ponad godzinę. Spocił się przy tym niemiłosiernie. Słońce najwyraźniej chciało ich wszystkich wysmażyć na skwarki. Rozumiał, ze Szwabów, ale czemu zaraz i uczciwych, polskich patriotów. To nie było sprawiedliwe.

Potem, z rzeczami w torbie mechanika, dotarł w pobliże dzielnicy willowej, którą zajęły sobie niemiaszki. Sporym problemem było znalezienie jakiejś studzienki, na tyle na uboczu, by nie zwrócił uwagi wszystkich wokół, gdy ją otworzy i zejdzie na dół. W końcu, kiedy już tracił nadzieję, znalazł jedną w sam raz. W bocznej ulicy. W bramie szybko przebrał się w kombinezon i korzystając z łomu odsunął, nie bez trudu, właz pośród wyłożonej brukiem ulicy.

Po chwili schodził w dół po stalowej drabince nie zapominając zasunąć włazu nad swoją głową.


TUNIA, STRYJ


Magdalenka była typową knajpą okupowanej Warszawy. Niezbyt duża, z dość skromnym menu za wygórowane w stosunku do jakości i oferty ceny. Wygórowane, rzecz jasna, w porównaniu do cen sprzed wojny. Ale musieli się czegoś napić. Uzupełnić nadwątlone siły, jeśli chcieli mieć energię by sprostać czekającym im w ciągu kilkudziesięciu najbliższych godzin wyzwaniu.
Zimna lemoniada szybko znikła z ich szklanek. Zamówili kolejną porcję. O pieniądze nie musieli się martwić. Tarcza zadbał o odpowiednie finanse na poszukiwanie notesu. Po przekazanej im na łapówki kwocie widać było, że górze zależy na odzyskaniu notatnika. Bardzo.

Siedzieli blisko drzwi, skąd widzieli całą ulicę. I to ich uratowało.
Zobaczyli idącego na spotkanie z nimi pana Józia. Ale nie był sam. Towarzyszyło mu trzech uzbrojonych niemieckich żołnierzy, w tym jakiś podoficer. Pan Józio jednak okazał się być sprzedajną szują i najwyraźniej postanowił wydać ich w ręce Szwabów, słusznie domyślając się, że za ich zainteresowaniem archiwum i mapami kryje się coś więcej, niż ciekawość pasjonatów.

Musieli uciekać, jeśli nie chcieli wpaść w ręce wroga!


DOKTOREK, SPRZĘGŁO


Stary warsztat, w którym się spotykali, nadawał się do ich celów doskonale. W samochodzie znaleźli skrzynkę z narzędziami. Wystarczyła ona na działania serwisowe, za które Sprzęgło wziął się z zapałem. To było to, na czym znał się wręcz doskonale. Mechanizmy. Urządzenia. Zasady ich funkcjonowania i złożony, lecz piękny system złożoności i powiązań pomiędzy nimi.

Dla Doktorka z kolei cała ta mechaniczna krzątanina była czymś na tyle niezrozumiałym, co tajemniczym. Ale w warsztacie często przydaje się druga para rąk do pomocy: przytrzymania czegoś, podania narzędzia, dźwignięcia cięższego elementu, – więc nie miał powodów do nudy. Pomagał, jak tylko potrafił najlepiej, nie bojąc się pobrudzić czy spocić. Co jakiś czas wyglądał tylko, czy ich praca nie przyciągnęła czyjejś uwagi.

Godzinę później był pewien, że samochód spokojnie podoła zadaniu. Silnik był sprawny, świece przeczyszczone, hamulce i reszta sprawna. Klapa w podłodze, aczkolwiek kusząca, była trudna do zmajstrowania tymi narzędziami, które posiadali.


BENIAMINEK



Kanały śmierdziały, tak jak przypuszczał. Ale przynajmniej były chłodne, jak się pocieszał. To był inny świat. Świat ciemności, stłumionych dźwięków dochodzących gdzieś z góry i szumu wody. Beniaminek szybko przekonał się, że powinien też zaopatrzyć się w gumiaki. Co prawda poziom syfu w kanałach nie był zbyt duży, ale i tak były momenty, że zmuszony był brodzić w nieczystościach po kolana.

Latarka działała słabo i co rusz musiał podkręcać korbą jej akumulator. A światło, jakie dawała było niezbyt jasne.

Płoszył szczury. To był ich świat, a on był intruzem. Beniaminek szukał drogi. Starał się zapamiętywać schemat tuneli i szukał drogi pod ulicę, na której znajdowała się willa z Sybillą. Niestety, bez planów nie dał rady precyzyjnie określić położenia.

Gdyby miał więcej czasu, może Tarcza skołowałby kogoś, kto zna system kanalizacyjny Warszawy. A tak mógł jedynie przypuszczać, że znalazł drogę. Zaznaczył ją kredą na ścianach i wrócił po nich do punktu, z którego wyruszył.

Nawet, jeśli nie trafił w cel, to jednak miał szansę wyprowadzić kanałami oddział.

Kiedy był już blisko wyjścia i miał zamiar wspiąć się na drabinę usłyszał jakieś hałasy dochodzące z ulicy. Krzyki, tupot butów, nawet chyba jakiś płacz dziecka.

Stłumione dźwięki nie pozostawały wątpliwości. Nad głową trwała łapanka.
Spojrzał w górę, a potem zorientował się, że w tunelu, poza światłem latarki ktoś stoi. Jakiś nieduży kształt. Beniaminek wyraźnie wyczuwał na sobie czyjś wzrok. Przeszedł go dreszcz.
 
Armiel jest offline