Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-01-2013, 05:23   #49
Tyaestyra
 
Tyaestyra's Avatar
 
Reputacja: 1 Tyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputacjęTyaestyra ma wspaniałą reputację
Marjolaine zamarła w jednej chwili słysząc to wyznanie padające akurat z jego ust. Dreszcz przeszył całe jej ciałko, a i w nim samym leniwie rozpłynęło się dziwne ciepło, odmienne od tego powodowanego pieszczotami.
..non, niemądre serduszko. To przecież nie było prawdziwe wyznanie. Jedynie kpina, wyśmiewanie się z cudzych uczuć. Nie jej.. oczywiście. Ale któż wiedział, ile dziewczątek Maur już tak sponiewierał swoimi kłamstwami?! Z jakąż łatwością przychodziło mu wypowiadanie takich słów, parszywiec jeden. Czy cokolwiek miało dla niego znaczenie oprócz pieniędzy i zaspokajania własnych żądz?

-Aaaa... a może jest na odwrót? Może powołuję się na tę tradycję i reguły, bo nie jest mym pragnieniem zlegnięcie z Tobą? - zapytała podirytowana jego zachowaniem, a jednocześnie.. miała pewne problemy ze skupieniem się. A raczej.. skupiała się, ale nie na swej złości na narzeczonego. Jej uwaga znalazła sobie inny cel, bardzo.. aż za bardzo wyczuwalny, straszliwie przez to dekoncentrujący młode dziewczę -Powinieneś to uszanować i mnie zostawić. Chcę się położyć.
Bardziej stanowczo wczepiła się palcami w jego dłonie nie dając za wygraną i ciągle walcząc z ich uściskiem. Starała się przy tym nie wykonywać gwałtownych ruchów, mogących tylko podsycić pragnienia mężczyzny. I jej własne rozkojarzenie.

- Jakiż byłby ze mnie dzikus i bandyta w takim razie ?- szepnął jej do uszka Gilbert muskając je wargami i nie rezygnując z pieszczot jej pośladków dłońmi.-Gdybym nie próbował zdobyć twych względów, gdybym poddawał się przy pierwszym oporze, non?
Jego usta znów zaczęły muskać szyję hrabianki, a i jego ciało drżało wraz z rosnącą żądzą.- Gdybym nie próbował przychylić twych pragnień ku mnie?
Uśmiechnął się spoglądając wprost w twarzyczkę dziewczęcia. - Dziwi mnie twoje poruszenie. Czyżbyś... chciała słyszeć takie wyznania, czyżbyś chciała bym ci szeptał takie słówka czule do uszka? Dziwi mnie, że mając mnie w garści ptaszyno, nie spełniasz swych kaprysów... Tylko się chowasz.
Dziwne słowa, zważywszy że to on ją trzymał w objęciach i puścić nie zamierzał.- Poza tym... chcę ci tylko sprawić odrobinę przyjemności przed snem Marjolaine. Wypieścić twe zmęczone ciało... choć może nie tak zmęczone, skoro nadal stawiasz opór.
-A ja nie życzę sobie, abyś to robił. Nie jestem jakimś byle prostym dziewczątkiem, bym wpadała w Twe ramiona, gdy tylko mnie zmacasz jak klacz –
nie było to stwierdzenie zbyt adekwatne to sytuacji, ale i rozeźlona panieneczka starała się zachować spokój oraz dystans do zaistniałych okoliczności. A już szczególnie duży dystans do silnego, twardego ciała Maura będącego o wiele bliżej niż tylko na wyciągnięcie ręki...

O to to. Właśnie takie myśli musiała od siebie oddalić, bo inaczej ten lubieżnik postawi na swoim. Z tego samego powodu postanowiła nie zniżać się do odpowiadania na jego pytania. Porzuciła za to pomysł walki z jego dłońmi i splotła ręce na swej piersi.
-Jestem zmęczona i idę spać. Bonne nuit, monsieur - uniosła dumnie podbródek spoglądając z wyższością na bezczelnego osobnika. A stanowczością tego spojrzenia oraz głosu zawiadamiając, że z jej strony to już koniec dyskusji.

-Nie jesteś prostym dziewczątkiem.- mruknął szlachcic przybliżając usta do jej szyi i muskając jej skórę.- Nigdy zresztą tak nie twierdziłem.
Nadal trzymając ją w swych objęciach, nadal pieszcząc pośladki dłońmi szeptał.- Jesteś uparta, wybuchowa, zmienna w nastrojach i z jadowitym języczkiem ukrytym za wyjątkowo słodkimi usteczkami.
Przybliżył usta swe do jej ust i muskał je zaczepnie w delikatnych pocałunkach, mrucząc.- Jesteś silna i intrygująca, jesteś trudna do odgadnięcia i bardzo, bardzo, bardzo...- każde “bardzo” Gilbert podkreślał delikatnym muśnięciem jej warg czubkiem języka.-... fascynująca. Na pewno nie jesteś byle dziewuszką. I bynajmniej nie traktuję cię jako takie dziewczę.
Pocałował jej usta delikatnie dodając.- Jesteś wyjątkowa Marjolaine, jedyna w swoim rodzaju... Nic więc dziwnego, że uległem twemu urokowi,non?

Pochwyciwszy ją mocniej, wprawnie wziął w ramiona i niósł niczym małą dziewczynkę, znowu. Bo i taką się czuła uwięziona w jego ramionach. Tym razem niósł hrabiankę do jej łóżka.
-Nie zjednasz mnie sobie ciągłymi pochlebstwami, Maurze. Powinieneś je zachowywać na takie okazje, zamiast karmić mnie nimi przy każdej rozmowie. Nawet nadmiar słodkości potrafi zemdlić.. – burknęła panienka utrzymując swą stanowczą postawę w głosie. Ale też i ciałem, chociaż bycie niesioną przez mężczyznę niezbyt pomagało w zachowaniu odpowiedniego efektu. Co gorsza, cichy pisk zaskoczenia wyrwał się z jej usteczek, kiedy tak nagle ją uniósł, co jednak szybko postarała się zatuszować. Nadal sztywno splatała ręce na piersi, niczym jakaś zimna statua niepomna zmiany swego położenia. Także i powieki opuściła, aby podkreślić swą wyższość oraz lekceważenie jego prostackich działań.

I możliwe, że to był błąd... bo przymykając oczy nie mogła wszak obserwować działań, tego lisa. Delikatnie trzymana i niesiona niczym władczyni przez swego uniżonego niewolnika, bądź... kochanka wielbiącego ją niczym boginię, nie mogła zorientować się co się dzieje... Dopóki nie poczuła że ląduje na miękkiej pościeli swego łoża, a usta jej dotykane są jego wargami w namiętnym pocałunku. Ale jakże lubieżnym pocałunku, znaczonym pieszczotą języka przesuwających się po jej wargach. Oraz skandalicznym muskaniu jego dłonią wpierw gołej stopy, potem łydki... dłoni która nic sobie nie robiła z granicy wyznaczanej przez falbankę stroju hrabianki śmiało jej przekraczając. Ale i jak tu protestować na tę napaść, gdy usta mężczyzny dociskały się do jej warg w gorącym pocałunku?

Na jej szczęście Gilbert przerwał, przynajmniej całować uwalniając jej usta z tej rozkosznej niewoli.
Nadal jednak muskając łydkę hrabianki mówił cichutko.- Masz okropnego narzeczonego mademoiselle. Toż to satyr nie człowiek, non? Tylko by cię tulił, pieścił, całował, prawił czułe słówka... albo i gorzej.
Uśmiechnął się nachylając nad oblicze hrabianki i całując czubek jej nosa.- Zupełnie nie wiem, jak ty z nim możesz wytrzymać.
Znów zniżył wargi i musnął czubkiem języka szyję hrabianki.-No i jeszcze ten potwór zmusza cię do takich strasznych wyborów. Wolisz... wypuścić go ze swego pokoju i narazić jakąś biedną służkę, bądź ochmistrzynię na zetknięcie z nim? Bo wszak może ta bestia zabłądzić do czyjejś komnaty po drodze do swego pokoju. Czy też... zatrzymać go przy sobie, zabrać do swego łoża i bohatersko znosić tortury jego pieszczot, pochlebstw i pocałunków?

-Ah! Zaiste, demon straszliwy! - Marjolaine od razu wczuła się w nową rolę. Ot, z równą łatwością jakby zmieniała rękawiczki. Oczka rozszerzyły się w przerażeniu, usteczka zaś rozchyliły w nagłym bezdechu, acz zaraz przesłoniła je pośpiesznie dłońmi w teatralnym geście -Jakże ślepa byłam, nazbyt oczarowana Twoją osobą. Niemądrze sądziłam, że droga maman jedynie nazywa Cię satyrem czysto pieszczotliwie, ale miała rację! Teraz i ja widzę te uszy jak u kozła, poskręcane rogi i.. oui, Twa koźla natura wyjaśnia też ten zapach.
Zmarszczyła śmiesznie nosek, kiedy tak palcami odsuniętymi od swych warg psotnie mierzwiła włosy mężczyzny poszukując tych wymienianych przez siebie cech satyra. To pociągnęła za jakiś kosmyk, to musnęła opuszkami jego uszy, to znowu ujęła mocniej za garść pukli, jak gdyby rzeczywiście za rogi go chwytała. Zachichotała przy tym wesoło, ale po chwili spoważniała tłumacząc -I nie możesz mnie torturować, skoro już odkryłam Twe prawdziwe oblicze, bestio. Teraz musisz mi być posłuszny i chronić mnie nocą przed cieniami pragnącymi wyrwać mi serduszko z piersi oraz topielcami straszącymi mnie w snach..
-Oui. Co tylko rozkażesz pani.
- Gilbert pocałował usta hrabianki delikatnie. -Wszak trzymasz mnie za ogonek, non? A tak... jeszcze nie.
Szlachcic odpuścił sobie wędrówkę palcami pod falbankami jej szaty. Za to położył się tuż przy niej i objąwszy ją ramieniem przytulił do siebie.- Wszyscy wiedzą, że ogonki to słabe miejsca satyrów i pozbawiają ich sił jeśli są umiejętnie ujęte dłonią. Nie za mocno, nie za słabo.
Dłonią zaczął wędrówkę po jej brzuchu, raz wędrując ku jej piersiom, raz ku udom. Całując ją w uszko szeptał.- Jestem wszak twoim osobistym satyrem, non? Twoim obrońcą, twoim opiekunem, demonem na twe skinienie.

Marjolaine prychnęła tylko w odpowiedzi. Dla zasady przede wszystkim, aby nie dać mu odczuć satysfakcji ze spędzania z nią już kolejnej nocy. I to pozornie z jej własnej woli. Bo przecież to nie tak, że jego obecność tuż obok pod kołdrą sprawiała jej przyjemność.
To nie tak, że pozwoliła mu potem jeszcze na drobne pieszczoty. To nie tak, że dawała całować swe usta w raz delikatniejszych, raz drapieżniejszych, ale zawsze namiętnych pocałunków. To nie tak, że i sama poddawała się tej pasji, wpijając się spragnionymi wargami w jego kłamliwe usta. I to też nie tak, że w końcu zasnęła wtulona w bezpieczne ciepło jego ramion odganiających wszelkie czające się w nocy strachy.
To nie tak.. non?





***




[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=Vn4dcxMIjgE[/MEDIA]



Hrabianka siedziała wśród zielonej trawy jednego z pagórków. Bosa, ze skromnie spiętymi puklami swych jasnych włosów i przyodziana w białą sukienkę mogłaby zaistnieć w roli uroczej pastereczki na jakimś sielankowym obrazie. Oh, ale nie była nią, oczywiście.
Wbrew swemu zwyczajowi zasłaniania się przed jego światłem dla zachowania porcelanowej skóry, teraz wystawiała się na przyjemne ciepełko słońca górującego wysoko na błękitnym niebie. W swym rozleniwieniu obserwowała leniwie płynące po nim obłoczki chmur. W swej próżności zaś podziwiała rodzinne włości rozciągające się zielenią przed jej wzrokiem.






Położone daleko na południowy-zachód od Paryża, nie mogły się pochwalić porównywalnymi do niego atrakcjami. A już tym bardziej tyloma intrygami wymienianymi między szlachtą. Ale w zamian rodzinne ziemie Marjolaine posiadały coś, czego na próżno było szukać w legowisku arystokratycznej śmietanki. Wzgórza. Pagórki. Pagóreczki, lasy, łąki, pola, strumyczki.. ah! Niort było idealnym miejscem dla miłośników natury, a także dla artystów szukających inspiracji dla kolejnych krajobrazów.
Na wiosnę całe się zieleniło, kwitło i świergotało bez opamiętania. W lecie zaś pola, na których chłopi uprawiali swe zboża, zmieniały się w połacie falującego złota. Na jesień wszystko powoli umierało, ale barwy Niort nijak nie przyjmowały żałobnych kolorów. Zamiast tego mieniły się wszystkimi odcieniami czerwieni, pomarańczu, brązu i żółci. Zima przykrywała wszystko ciężkim, białych puchem, a nieliczne jeziorka pokrywała taflą lodu.
Oui, ziemie Niort były widokiem zachwycającym o każdej porze roku.



Maaaa...


Drgnęła niespokojnie, gdy odgłos odmienny od szumu liści i ćwierkania ptaków przerwał jej rozmyślania.
-Słucham? - zapytała rozkojarzona, po czym odwracając się nieco zerknęła w kierunku źródła tego dźwięku.
.. i odkryła, że pytanie było zbędne i nie powinna oczekiwać odpowiedzi. Oto bowiem w pewnej odległości od niej stało sobie stadko kóz. Poodwracanych do niej swymi tyłami z uniesionymi w górę ogonkami i z głowami nisko przy ziemi, pożerające trawę z zatrważającą szybkością. Nic sobie nie robiły z obecności wysoko urodzonej damy, na której ziemi mogły radośnie hasać. A jakże wcześniej ona mogła ich nie zauważyć?
Cóż, wzruszyła lekko ramionami, póki jej nie przeszkadzały, nie próbowały podjadać jej sukienki ani też.. nie śmierdziały, to mogła posiedzieć w ich sąsiedztwie. W końcu to dzięki tym zwierzakom mogła od czasu do czasu zażyć rozkosznej i obrzydliwie luksusowej kąpieli w kozim mleku.

Prędko zatem minęło zainteresowanie Marjolaine stadkiem. Zwróciła się ponownie twarzyczką ku słonku, ale tym razem jeszcze bardziej pofolgowała swemu lenistwu. Opadła plecami na miękkie leże z pachnącej trawy i oczka przymknęła w rozmarzeniu.
Być może jak wróci do domu to weźmie sobie jedną z tych przyjemnych kąpieli. Niestety, w rodzinnej posiadłości nie było tak dużej wanny jaką kazała sobie sprowadzić do swego własnego dworku. Maman była przeciwniczką takich wygód i preferowała surowe kąpiele, pełne chłodnej wody i drucianych szczotek mających w teorii pobudzać krążenie czyniące cuda dla ciała. Nie przepadała za długim leżeniem w gorącej, pachnącej wodzie. W przeciwieństwie do jej córeczki, która uwielbiała się rozpieszczać na każdy z możliwych sposobów. Kąpielami, słodkościami, cudnymi sukniami, miękką pościelą, nawet pieszczotami Mau..



Maa..
Maaa..
..jooo...


.. i.. i..
Kolejne odgłosy zaburzyły tok jej beztroskich myśli. Drgnęły delikatnie jej brwi w sugestii mocniejszego i gniewnego przymarszczenia się, ale to była jedyna reakcja. Cieszyła się błogością w jaką popadła i nie chciała tego zepsuć denerwowaniem się. Zbytnim, przynajmniej. Postanowiła zatem stanowczo zignorować kozy, wrócić do swego bujania w obłokach, a potem..



Maaar...
Paaa....
Maaa...
Ko....


Non, tego było już za wiele!
Marjolaine szczyciła się dość wybuchowym temperamentem. A ten szczególnie dawał o sobie znać, kiedy coś nie szło po jej myśli.
Zirytowana tym przeszkadzaniem jej w chwili spokoju uniosła się z pretensją do pozycji siedzącej. Następnie odwróciła się ku stadku z zamiarem wygarnięcia tego i owego ich pasterzowi. Ale tylko zwróciła w tamtym kierunku swe lico i..
Zamarła z rozszerzonymi ze strachu i zdziwienia oczami. Bowiem to co zobaczyła.. przekraczało wszelkie granice zrozumienia. Coś takiego mogło się zrodzić tylko w umyśle o wybitnie wybujałej i wynaturzonej wyobraźni, bądź w głowie do cna przesiąkniętej już alkoholem.. co po prawdzie wychodziło na jedno i to samo. Był to tak potworny widok, że chociaż Marjolaine z całych sił chciała odwrócić spojrzenie, to ciągle wpatrywała się w zamarciu na.. na.. odwzajemniające jej spojrzenie kreatury. Kreatury o zbyt dobrze znanych jej oczach i ustach.






Kozy i koźlątka. Kozły i kózki. Capy i.. i capiątka. Wszystkie! Dosłownie wszystkie, całe stado miało jego twarz! Maur spoglądał na nią z kilkunastu owłosionych, kopytnych i czteronogich ciał. Długie uszy i zawinięte różki wyłaniały się pod czupryn ciemnych włosów, a ten i ów nawet memłał jeszcze między zębami źdźbła trawy. Wpatrywały się w nią tymi ciemnymi ślepiami, choć pozbawionymi typowej dla Gilberta lubieżności. Wpatrywały się nieruchomo i hipnotycznie wręcz. Niepokojąco bardzo.



Maaaaaaar...
Paaaaa...
..nieeeeenko..


I powtarzały swą mantrę. Wprawdzie ledwo dało się rozróżnić poszczególne słowa, które wszak nie były stworzone dla koźlich gardeł, ale mimo to hrabianka zrozumiała ich nawoływania. Jedne próbowały wołać ją po imieniu, inne zaś zwracały się doń tytułem panienki. Gdyby nie szok w jakim pozostawała, to zapewne uznałaby meczącego Maura za źródło niemałego śmiechu. Ale nie teraz, gdy te pokraczne chimery głównie napawały ją niezrozumiałym lękiem i obawami. Im dłużej jej się przyglądały, tym bardziej podsycały w niej chęć jak najszybszego oddalenia się.

Kierowana instynktem zerwała się gwałtownie na równe nogi. Widząc to wszystkie maszkary, niczym jeden zastęp wojska, wykonały równo krok w jej kierunku. I kolejny, gdy ona swój własny uczyniła w tył. Była w tym pewna niepokojąca spójność. Marjolaine nie miała jednak zamiaru wiele myśleć nad tą sytuacją.
Odwróciła się zatem.
I biec zaczęła. Tak jak nigdy nie biegła. Bo i cóż.. jako hrabianka nie musiała biegać.

Nie to jednak było teraz ważne! Nie to, że mogła się spocić. Albo pobrudzić. Albo nawet skręcić kostkę zbiegając zboczem na bosaka. Non, nic z tych rzeczy nie było ważne. Ważne było tylko to co słyszała za sobą, a był to istny.. tętent dziesiątek kopyt uderzających wściekle o ziemie. I harmider kilkunastu gardeł wydających z siebie jazgot, pomieszczanie z poplątaniem ich meczenia, jej imienia oraz tytułu panienki z trudem próbujących przejść przez koźle struny głosowe.

Uciekała. Biegła! Co tchu! Aby tylko nie dać się dogonić tym przerażającym kreaturom. Nie była jednak nawykła do takich wyczynów. Nic zatem dziwnego, że nóżki jej się poplątały i upadła boleśnie na ziemię. Zdołała jedynie obrócić się na plecy, nim stary, wyjątkowo rogaty cap przycisnął ją do ziemi przednimi kopytami. Przekrzywiła z obrzydzeniem główkę, gdy ten swoją pochylił nad nią. Rozwarł zadziwiająco ludzką szczękę o żółtych zębach i wraz ze śmierdzących tchem, ryknął donośnie:

-MAAAAAAA.....




-..rjolaine



Panienka otworzyła gwałtownie oczy. Nie widziała nad sobą ani błękitnego nieba, ani ( na szczęście ) pyska starego kozła. Zamiast nich ponad jej głową rozciągał się baldachim zdobiący łoże i często zasłaniający śpiącą Marjolaine przed natarczywymi promieniami słońca. Nie było trawy pod bosymi stopami, nie było ćwierkających ptaków. A najważniejsze – nie było przerażających maszkar, tych karykaturalnych satyrów podsuniętych jej w śnie przez przewrotną wyobraźnie.
Odetchnęła uspokajająco po uświadomieniu sobie, że był to tylko okrutny koszmar wywołany tymi niemądrymi słowami Maura na niedługo przed jej zaśnięciem. Parszywiec jeden. Miał przecież swoją obecnością odgonić od niego wszelkie strachy i...

Aż drgnęła niespokojnie, gdy zobaczyła go tuż obok całkiem obudzonego. Koszmar pomimo swej irracjonalności wydawał się tak rzeczywisty, że prawie chciała się zerwać do ucieczki przed straszliwym kozłem. Dopiero po chwili dostrzegła z ulgą brak u swego narzeczonego rogów, czterech nóg lub przesadnego owłosienia na torsie. Za to jego uśmiech był dla Marjolaine dziwnie.. podejrzany. Łobuzerski i zadowolony, ale w ten sposób jak mały chłopiec cieszy się po dobrze wykonanym psikusie. Tylko jakąż była ta jego psota...?


-Panienko.


Odwróciła główkę w drugą stronę i.. wszystko nagle się wyjaśniło. Z góry spoglądała na nią Beatrice, wyraźnie niezadowolona z okoliczności w jakich zastała swą podopieczną.
 
Tyaestyra jest offline