Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-01-2013, 20:03   #32
Ghoster
 
Ghoster's Avatar
 
Reputacja: 1 Ghoster jest na bardzo dobrej drodzeGhoster jest na bardzo dobrej drodzeGhoster jest na bardzo dobrej drodzeGhoster jest na bardzo dobrej drodzeGhoster jest na bardzo dobrej drodzeGhoster jest na bardzo dobrej drodzeGhoster jest na bardzo dobrej drodzeGhoster jest na bardzo dobrej drodzeGhoster jest na bardzo dobrej drodzeGhoster jest na bardzo dobrej drodzeGhoster jest na bardzo dobrej drodze

„O żesz w mordę strzelił… Ale mam jeszcze kilka innych.”
- Hydra do biednego skurla, który zbyt późno zorientował się z czym walczy.

I wówczas tuż ponad ślepym kisielem zwłok coś się rozcięło w chaosie, a przez szczelinę tam powstałą poczęły wylatywać istoty z kompletnie innych bajek. Minotaur ścigający jakiegoś greckiego śmiałka, grający na kobzie jeż dosiadający koguta czy też niziołek, który niósł biżuterię do wujka w jakimś podejrzanie mało magicznym świecie. Po chwili jednak z wewnątrz wypłynęły tylko kolejne macki nieładu i nieskładu, które poupychały istoty te na powrót skąd przyszły – oczywiście nie do tych samych miejsc, bowiem gdzie byłby ten wszechogarniający chaos, gdyby tak się stało?

· Laurel · Gimrahil · Uthilai · Th’amar · Zarif ·

- Na kości Ul-Gorisa, co jest... – Wykrzyknął Laurel, przejeżdżając dłonią po plecach i patrząc na kapiącą z niej krew; skaleczenie szczęśliwie nie wyglądało zbyt groźnie. Powąchał i spróbował koniuszkiem języka posoki, z zadowoleniem nie wyczuwając w niej żadnej trucizny. Następnie zerwał z włosów szarfę, którą związał je na wiecu Tonących; kaskada czarnych kudłów spłynęła mu na ramiona. Złożywszy pas materiału przycisnął go do rany i przesunąwszy jeden ze zwojów opinającego go pasa zainstalował prowizoryczny opatrunek.
- Uważajcie – Syknął do towarzyszy, jednocześnie przysłuchując się wymianie zdań między parą githzerai. ~ To co oni, niewolnikami handlują? ~ Pomyślał, słysząc słowa “wędkarza” po czym spojrzał nań z wyrzutem. – Ciekawie witasz gości w swych progach... - Wtrącił, w domyśle mając skaleczenie, jednocześnie skrycie budując wokół siebie psychiczny kekkai, barierę ochronną, której użycie trenował. Nie miał pojęcia czy zadziała ona w jakikolwiek sposób, ale każda forma ochrony mogła tu być przydatna.

Złośliwe, planarne fatum, które zdawało się wisieć nad tą piątką śmiałków – przybyszów z Sigil – rosło z chwili na chwilę, a jako iż było ono teraz w Limbo, wrzeszczało tylko wrednie ponad nimi „Wy macie uprawiać seks, a nie warzywa!”. Wszystko zapowiadało się z początku całkiem zwyczajnie, ot, zlecenie od Tonących; i nawet jeśli zdawali się oni być dla niektórych jednymi z największych świrów w klatce, to w tym latającym obważanku każdy miał jakąś robotę. Potem jednak wieloświat postanowił pokrzyżować szyki dnia codziennego co poniektórym, tako też faktol Straży Zagłady została w ciemnościach zarżnięta, przybysze z Sigil trafili do sfery czystego, nieskrępowanego absolutnie *niczym* chaosu i zostali obłożeni klątwą przez kilka, najwyraźniej źle im życzących, przedmiotów. I na dodatek ta Kensirke…

- No! – Rzekł gith. – Starczy. Ty nic nie złapałeś, ale to nie szkodzi. – Powiedział, wskazując na koszyk, w którym powinny się znajdować ryby, chociaż było ich tam całkiem sporo. – Pomyśl co by się stało, gdybyśmy je złapali! Lepiej nie myśleć. – Wydawał się dziwnie rozchmurzony, kierując swoje słowa do slaada obok. Tamten wstał. – Chyba widzę ten statek. – Rzekł, a tamten znów odparł mu coś w dziwnym języku. – Pożegnaj się z babcią i idziemy.

Slaad wyciągnął z kieszeni małą, zieloną, pokrytą śliskim śluzem żabę, zaszeptał coś do niej z bliska, ucałował ją w usta i polizał po policzku, wsadzając ją następnie na powrót do ucha. Na horyzoncie zaś, o ile w ogóle dało się coś tym określeniem nazwać w tym miejscu, zaczął się malować coraz to wyraźniejszy kontur statku dryfującego w zupie chaosu – statku wielkiego i okazałego, chociaż nie tak bardzo jak Planarna Łajba. Okręt iście duży, choć cały w niezwykle mdłych kolorach, począwszy od wyblakłej żółci przez zgniły brąz aż po czarne smugi na jego rufie. Ale zaraz zza niego wyłonił się statek kolejny, nieco mniejszy, zza niego następny i zza tamtego jeszcze jeden. Nie minęła chwila, a w ich kierunku, czy tam w przeciwnym, bo co to zmieniało, dryfowała cała flota statków. Były one wypełnione po brzegi załogami, które, gdy przypłynęły bliżej, okazały się być zszyte z najróżniejszych ras wieloświata…

- Na stanowiska, pierdolone łamagi! – Wrzasnął kapitan, który okazał się być githyanki, nosił bowiem jedne z tych prastarych szat rasy, które były przekazywane z pokolenia na pokolenie kolejnym przedłużeniom krwi. – Chcę tu widzieć rum w sekundę, góra dwie! – Pogonił jakiegoś majtka.

Statek ten, jak i reszta, bo na każdym znajdował się taki podły i wredny kapitan, wypełniony był istotami tak osobliwymi, że gdyby pierwszak je zobaczył, najprawdopodobniej byłby bardziej oszołomiony sytuacją niż po przybyciu do Sigil; tak oto bowiem na pokładzie malowały się persony takie jak pokładowy balor wysokości niemalże trzech metrów, oczywiście z przepaską na oko i drewnianą nogą, popijając świeży, seledynowy rum z papugi, do której go wlał, a razem z nim pił jakiś nader miły glabrezu – ten jednak miał problemy, bowiem to raczej żadna tajemnica, iż trudno jest utrzymać takowy papugowy kielich, gdy miast ręki ma się stalowy hak. Gdzieś tam dalej grupa banshee, oczywiście skutych eterycznymi łańcuchami, polerowała usługliwie pokład śliną świeżych niemowląt, które wisiały na hakach tuż za masztami, a wcześniej wspomniana ślina skapywała ciągle w dół, abowiem wisiały one do góry nogami ciągle płacząc, chociaż nic nie było słychać. Śmiała się z tego także jakaś orczyca karmiąca małego lisza piersią – śmiała się dopóty, dopóki mały zgred nie zacisnął zębów na jej sutku, ale i z tym sobie poradziła: najzwyczajniej wyrzuciła bękarta za burtę. Ten zaś zatoczył się wokół statku i wrócił do niej spokojny. Wśród tego wszystkiego chyba tylko bandera zdawała się być czymś oderwanym od rzeczywistości, kompletnie nie z tego świata – abowiem tylko ona była normalna: zwyczajna. Ot, flaga z czaszką i skrzyżowanymi za nią kośćmi.

Łajba, razem z całą flotą, zatrzymała się w końcu przy przybyszach z Sigil, a także przy slaadzie z githem. Nie mając żadnej lepszej opcji do wyboru, także i ci dotknięci klątwą postanowili wejść na pokład, bo przecież liny zostały im spuszczone z góry. Niemniej po znalezieniu się na górze okazało się, iż nie było to literalnie zaproszenie. Stał tam bowiem bosman: Fazrun as-Sabbar al-Qadhim Musacurril al-Ibnun Asridżdżul Mitrikaddi az-Zarrafi Mutasqalar ar-Rahamdafi Subrun Qafilluhraz Harbazzin al-Mafradan Sahradan Diribzun ad-Dagnisail Mursun at-Tabqarmaninun Idżiz Surbamnad al-Qutrasnada…

- No! – Rzekł, odbierając od githa podarunek: pomniejszą puszkę pandory. Slaad natomiast postanowił dać mu dwa palce wskazujące narratora opowieści, zwinięte sznurkiem tak, aby się nie rozdzieliły. - …A wy? – Powiedział ifryt, abowiem Fazrun był ifrytem, w dodatku w niemalże pirackim przebraniu. – Chyba nie sądzicie, że weszliście tu za darmo? Dalej, dawać co macie, inaczej wywalimy was za burtę.

 

Ostatnio edytowane przez Ghoster : 14-05-2014 o 09:00.
Ghoster jest offline