Podróż na końskim grzbiecie, do tego w głębokim , sypkim śniegu do przyjemnych nie należała. Ale i skończyła się dosyć szybko, gdyż warunki nie pozwalały jeźdźcowi, mimo jego mistrzostwa, w sprawnym powodowaniu rumakiem. Bali zeskoczył z końskiego grzbietu,od razu zapadając się po pachy, co wzbudziło rozbawienie Seotha. W odpowiedzi khazad prychnął coś pod nosem i z uporem rozpoczął wędrówkę w kierunku odległego o kilkaset jardów lasu. Na jego skraju dostrzec można było szamotaninę, ale Bali nie był w stanie dokładnie stwierdzić kto z kim i dlaczego. Jedyne co dokładnie widział, to słusznych rozmiarów wilka otrzepującego się ze śniegu i krążącego wokół drzewa. Skąd ów wilk się tam wziął, tego krasnolud nie wiedział, ale z pewnością miało to związek z Dongorathem, którego róg słychać było raz po raz.
- Nie będziemy się bawić w żadne podchody – mruknął rozeźlony. To nie były warunki w jakich można było swobodnie operować toporem. – Idziemy prosto na nich. Rozbijamy opór jaki stawią w pył i w glorii i chwale odbieramy podziękowania od elfa i dziewczyny.
Plan w swej naturze był nad wyraz prosty, można by rzec – krasnoludzki. Bali raźno zabrał się za jego wykonanie, prąc w zaspach ku coraz bliższej ścianie lasu. Zatrzymał się jednak w chwili, w której z pomiędzy drzew wychynął kolejny wilk. Wyglądało na to, że to on i towarzyszący mu człowiek są celem. Mocniej chwycił topór, otarł śnieg z twarzy, otrzepał brodę i ruszył na spotkanie z bestią. |