Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-01-2013, 06:37   #124
Campo Viejo
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację





Nie mogą zrobić jej krzywdy!
Ed rozejrzał się po okolicy. Tym razem musiał lepiej ocenić sytuację. Tym razem od tego zależało jego życie. Nie wiedział czy Felipa przeżyła wypadek. Samochód przeleciał nad niską, betonową barierką dzielącą expresway po środku i wbił się w metalową już po drugiej stronie przeciwległego pasa.
Nie!
Fuck.

Za wcześnie było na jakiekolwiek wsparcie. Okolica była pusta. Wyglądało na to, że kierowca stracił panowanie nad kierownicą. Na takie akcje nie zabiera się przygodnych frajerów na kierowców. Żachnął się pomyślawszy o Waylandzie. Wyjątek potwierdzający regułę. Auto dymiło przewrócone na bok. Podejrzewał, że szyki najemników pomieszała Felipa. Do wraku miał sto metrów. Czasu na podjęcie decyzji kilka sekund. Kryć się za położonym motorem nie było najmniejszego sensu. Od tak sobie podejść wraku nie mógł po odkrytym terenie. Zerwał się do biegu w kilku sprawnych ruchach, uprzednio, nie odrywając wzroku od podwozia furgonetki złożywszy karabin snajperski. Dłużej nie było co się zastanawiać i na co czekać.
Niepotrzebnie ją narażałem...
Ed ruszył poboczem, skulony i szybki. Wiadukt znajdujący się niewiele dalej za rozbitym vanem wydał mu się najlepszym miejscem. Był też wygodniejszy do obserwacji, bowiem dopóki znajdował się po przeciwnej stronie drogi wciąż widział tylko podwozie przewróconego samochodu. Po kilku sekundach usłyszał cichą eksplozję.
What the fuck?
Znowu cos wyleciało w powietrze. Miasto nocą było niczym pole bitwy, nie zdziwiło go to zbytnio. Nawet gdyby to miał tym razem budynek Umbrelli złożyć się jak domek z kart.
Piepszony Wayland musiał być jej facetem!
Przebiegł dobre sto metrów, znajdując się teraz już naprzeciwko vana i kryjąc pomiędzy drzewami. Nie było tu zbyt jasno, spora część latarni nie działała najlepiej. Być może żadnej ze stron to nie przeszkadzało. Kilkakrotnie pociągnął za spust za każdym razem widząc, że chybił. Strzelał raczej, żeby przypilić wroga za czarną barykadą furgonetki, aby nie miał szans na komfortowe strzelanie do kaczki, którą był teraz Ed, mimo osłony nocy i tych kilkunastu drzew, które porastało pas zieleni między jakimś zjazdem a autostradą. Ze swojego miejsca przeciwnik migał mu już momentami, nie pozostając biernym. Na szczęście chybiał również tylko pobudzając Waltersa do szybszego biegu. Czy się bał? Gdyby się zatrzymał i miał czas zreflektować, wczuć w emocje to pewnie stwierdziłby, że tak. Jednak podczas działania, kiedy stawia się wszystko na szali życia i nie ma odwrotu, lęk o nie zostaje gdzieś daleko w tyle z tyłu głowy wyprzedzony przez pompowaną adrenaliną determinację. Kwadratowy osiłek przestał ogryzać się pociskami, bo Ed wbiegł już na zakręcającą rampę, która wiodła na most przecinający w poprzek drogę z nieruchomym pojazdem. Zniknął z pola widzenia przeciwnika, który postanowił wykorzystać czas do swoich celów inaczej jak bezczynne mierzenie w barierkę wiaduktu, gdzie mógłby wychylić się czarny hełm motocyklowy Eda.
Walters wyjrzał ostrożnie.
Był bezpośrednio nad pasem drogowym, na którym w oddali leżał na poboczu jego motor. Najemnik nie próżnował. Najwyraźniej pozbył się w tym czasie szyby i wyciągał kogoś ze środka. Skurwysyn musiał mieć niezłe wspomaganie, żeby wybić kuloodporne, przyciemniane okno. Z drugiej strony mogło wylecieć samo podczas wywrotki lub niektóre podzespoły auta wciąż działały i może musiał tylko nacisnął przycisk opuszczania szyby. Tak czy inaczej jedno ciało jakiegoś mężczyzny już leżało na asfalcie, nieruchome. Czy martwe, nie wiadomo. Ed z tej pozycji widział też, że inteligentne polimery, z których zrobiono pojazd, zdecydowanie nie sprostały uderzeniu w ścianę, chociaż strefa zgniotu nie była duża.
Żyje. Nie żyje. Żyje. Nie żyje?
Walters przesunął się jeszcze kilkanaście metrów przebiegając zgięty do ziemi i miał już lepszy ogląd sytuacji. Drugą osobą, którą tamten wyciągał, była Felipa. A więc żyła! Nie miał czasu pozwolić radości na zmianę jego stężałej w skupieniu twarzy. Uklęknął, wyćwiczonym ruchem unosząc broń. Tamten już był na ziemi, ciągnąc za sobą latynoskę jak bezwładną kukłę. Ed miał może sekundę na wycelowanie, ale dla doświadczonego snajpera było to dość. Musiał trafić...
I trafił.
Nie wyglądało to jednakże tak, jak sobie wyobrażał. Mężczyzna zrobił coś na kształt niesamowitego uniku. Krótkim ruchem głowy na bok oszukał przeznaczenie i choć pocisk i tak trafił, to nie zabił. Przeorał go nad uchem, a najemnik przewrócił się, być może także celowo, bo zniknął za vanem, nie dając szansy Waltersowi na powtórzenie strzału. Felipa zsunęła się na jezdnię, zupełnie bezwładna. Jej prawa ręka wygięta była w nienaturalny sposób w kierunku sugerującym złamanie otwarte.
Ołć! Zajebię ich wszystkich...
Kimkolwiek był tamten człowiek, musiał mieć w sobie elektronikę i dużo metalu za grube pieniądze. Ed był pewien, że pocisk skrzesał skry, a nie krew. Zadrutowany skurwysyn jakby to powiedziała de Jesus. Trafiła kosa na kamień, pomyślał Ed zarzucając karabin na plecy. W oczach solo Ed musiał stanowić mało przekonywujące zagrożenie, jeżeli faktycznie wiedzieli o nim tyle, ile sugerowali. Przynajmniej w walce wręcz. Cokolwiek by się działo, Ed niemiał zamiaru tanio skóry sprzedać, choć wiedział, że w żelaznych kleszczach wspomaganego wszczepami mięśniaka, nie będzie miał żadnych szans w walce wręcz. Zamiast pakować wszczepy we własne ciało, Ed wolał pakować pieniądze w broń, która wyrównywała w takich sytuacjach szanse obu stronom. Dopóki miał amunicję, czuł się półbogiem. Wysunął z kabury pistolet, który warty był na czarnym rynku razem ze snajperką ćwierć nagrody za głowę Felipy. Płaszcz zapiął się automatycznie, dopasował do ciała nie krępując ruchów.
Honey, here I go!
Walters zwinnym ruchem upewniwszy się, czy nie nadjeżdża żaden pojazd, sprawnie przeskoczył przez barierkę spadając trzy metry w dół. Wylądował zwinnie w półprzysiadzie gotowy do przeturlania w bok, gdyby chowający się na tyłach wraku osiłek rzygnął pestkami z karabinu.
Jakiś samochód przejechał bez zwalniania nawet na moment, chwilę potem wręcz mignęły dwa ścigacze, pędząc powyżej 300 km/h. Na wsparcie którejkolwiek ze stron było jeszcze za wcześnie. To były postronne gapie. Walters zbliżał się do vana powoli, szóstym zmysłem rejestrując poruszanie się kolesia za pojazdem. Dźwięk kroków, przygotowanego do strzału pistoletu maszynowego. A potem... głos.

- Poważnie chcesz dla niej ginąć, Walters? Dla tej ćpunki?!

Najemnik, sądząc po głosie, wydawał się rozbawiony. Czy Ed robił to tylko dla niej? Co za różnica, ważne, że faktycznie ryzykował życie.

- Rzuć to. Jesteś już spalony. A nam przyda się ktoś taki jak ty. Wypłacimy ci całą nagrodę za tę laseczkę. Jej kochanek przeżył naszą małą niespodziankę?

Fuck. Wayland. I fuckin knew it... Goddammit!
Na koniec rozbawienia było jeszcze więcej w wypowiadanych słowach. Głos przesuwał się nieznacznie, ale pozwolił też dotrzeć Waltersowi prawie do samego vana.

- Są w życiu takie rzeczy, których nie można kupić. Są bezcenne do czasu kiedy przestają nimi być...

Ed gadał od rzeczy nawet nie starając się zrozumieć sensu własnych, wypowiadanych słów. Miał raczej nadzieję, że najemnik to zrobi, a że facet nie był typem inteligenta, to mogło mu to zająć chwilę dłużej. Ed potrzebował czasu. Chciał grać na zwłokę przy odkrytym podwoziu oceniając szanse spowodowania wybuchu. Nie było jednak takiej możliwości. Pojazd był elektryczny. Kto wie, może gdyby była na jego miejscu tutaj Ann, to miała by przy sobie granat. Ed saperem nie był a cała akcja pościgu była niezaplanowana. Z wyposażenia bojowego nie miał przy sobie nic innego prócz broni palnej.

- Pół miliona, Walters. Pomyśl co możesz zrobić z taką kasą. I zapomnimy o tym, że zabiłeś dwóch naszych. To co, zastanów się. – widać facet też grał na zwłokę.

Ed zerknął na nieprzytomną Felipę.
Na cholerę narażała tego Waylanda? Gdyby baran jej nie kochał, to by nie panikował i nie palił gum na ulicy... Jesus! Spierdoliłem to wszystko koncertowo. Nie wybaczy mi jak się hacker przekręci...
Najemnik albo czekał na posiłki albo chciał zaatakować z partyzanta. Gadać z nim w nieskończoność w tej absurdalnej sytuacji Walters nie miał, ani ganiać dookoła auta z kryjącym się po drugiej stronie przewróconego furgonu najemnikiem, więc zrobił to po co podszedł do wraku. Zresztą jak o kasę szło, to może się zastanowi nad strzelaniem do nich... Że może się chociaż zawaha...
Nie zostawię Cię.
Uniósł Felipę na tyle, by móc na pół nieść, na pół ciągnąć, pozostawiając jedną rękę całkiem wolną. Tamten za wozem przez chwilę może kalkulował szanse, a może właśnie czekał na to, co obecnie zrobił Walters, bowiem wypadł zza wozu nagle i nie czekając na odpowiedź. Przez sobą trzymał pistolet maszynowy...
Był szybszy od motocyklisty, który zdążył wycelować, ale to broń przeciwnika wystrzeliła pierwsza. Kula trafiła Waltersa w bark, mężczyzna jednak zacisnął zęby i sam wystrzelił. Minimalnie wytrącony z równowagi nie trafił w głowę a w pierś, tuż pod szyją. Za słabo na bojowy uniform przeciwnika, który nie zdjął palca ze spustu. Kolejna kula uderzyła w pierś Eda, padającego już na ziemię, razem z Felipą, której tamten przecież nie chciał zabić. Wymiana ognia z tak krótkiej odległości musiała się źle skończyć. Ale to Walters był tu snajperem. Drugi pocisk elektrotermalnej amunicji wpakował już w twarz napastnika. Zaiskrzyło, gdy tamten padał jak kawał metalu. Leciało z niego tyle samo iskier co krwi, wydawał się jednak być trupem.
Ed przeturlał się z pleców na zdrowe ramię i dźwignął na łokieć, po czym najszybciej jak umiał wstał na nogi. Dostał znowu w bark.
Fuck!
Ból był przeogromny, ale przecież mogło być gorzej. Wzmocniony na piersiach kevlarem płaszcz zatrzymał uderzenie w pierś, choć ból z niej promieniujący mógł sugerować pęknięte żebra lub co najmniej stłuczone mięśnie klaty. Z trudem łapał oddech jakby płuca zapadły się niczym balonik ze spuszczonym powietrzem. Na wdechu podszedł do Felipy i odciągnął ją na pobocze aby nie wpadła pod koła żadnego najeżdżającego pojazdu. Potem ruszył do najemnika i bezceremonialnie wpakował mu na wszelki wypadek jeszcze dwie kule. Ciężko dysząc pod czarną przesłoną hełmu, lecz w końcu łapiąc oddech, zrobił kilka kroków ku leżącemu na jezdni nieprzytomnemu kompanowi Solo. To chyba musiał być ich dowódca, skoro golem ratował go w pierwszej kolejności. Ed wyrwał chwasta pociągając za spust odwracając głowę na bok obserwując okolicę. Wszystkie kamery w okolicy rejestrowały z pewnością każdy szczegół. Nic na to nie mógł poradzić. Kto wie, może gdyby mil przy sobie zagłuszać... Ostrożne wejście do wywróconego auta zajęło mu kilka sekund dłużej niżby to być miało, gdyby był w pełnej formie. Nie sprawdzał czy żyją, lecz widział, że ani na przesłuchanie nie ma czasu ani luksusu miłosierdzia zostawiać najemników żywymi. Kilka strzałów z bliskiej odległości zadławiło sprawę. Kończył to co zaczęli i zostawiał wiadomość następnym.
Back the fuck off. Or die.
Bezceremonialnie i metodycznie przeszukał wszystkie trupy. Zebrał holofony.
Spierdalamy mała.
Tym razem już przerzucając Felipę przez zdrowe ramię truchtem pobiegł do przewróconej na bok maszyny. Sto metrów zdawało się być dla tracącego krew i siły Eda niczym ostatni kilometr maratonu...
W końcu wsadził ją na motor. Z głowy leciała jej strużka krwi przez czoło i kapała na policzek. Ale oddychała stabilnie.
Wysłał wiadomość i niemal natychmiast otrzymał potwierdzenie od adresata.
Spróbował ocucić dziewczynę. To nie była żadna paniusia. Może da rady utrzymać się sama w jeździe. Inaczej weźmie ją „na bak”, co zważywszy na jego uszkodzony bark i unieruchomioną przez to rękę, samo w sobie było dość ryzykowne. Jak życie w NYC.
Pogładził jej policzek ocierając z krwi.
Z trudem otworzyła oczy.
Jakaś ty śliczna, nawet w takim stanie...


(...)

Ruszyli zostawiając za sobą śmierć i zniszczenie.
Wysłał dla Remo wiadomość zapisując ja głosowo, ale hacker nie odpisał.
Po drodze zadzwonił do Dirkuera.

- Alan. Najemnicy polujący na przesyłkę Suareza, te same ciule, których szukasz, tyle, że martwe, są do pozamiatania. – podał miejsce rozbitego wraku. – Żywi z tej szajki są prawdopodobnie pod tym adresem. – podał dane o klubie jachtowym. - Wyślij ludzi póki jest czas. My nie damy rady.

- Absolutnie. Nie ma mowy. Nie możemy od tak wysyłać oddziałów na niesprawdzone i niepotwierdzone akcje. – zaprzeczył chyba nawet bez namysłu, ale z przekonaniem swojej słuszności.

A pies cię...

- Rób jak chcesz. Chciałeś informacji to masz. Tyle w tym temacie. Jesteśmy ranni. Niech szpital przygotuje lekarzy.

- Będą czekali. – spuścił z tonu.

Dlaczego tak, a raczej dlaczego nie? Czyżby Dirkuer nasłał na nich sprzątaczy? Nie...

Za chwilę w słuchawkach hełmu pojawił się głos Ann.





***






Szybko i bez przygód dojeżdżali pod szpital.
Wiedział, że zaleje się w trupa po tym wszystkim. Będzie pił kilka tygodni. Lepsze było to, niż zmierzenie się z demonami emocji na trzeźwo. Bo, że egzekucja na najemnikach wróci do niego w długim orszaku sennych koszmarów bladych trupich twarzy, nie miał wątpliwości. Jak nie dzisiaj, nie jutro, to za jakiś czas. Dyrdymały, że mogli mieć żony, kochanki i dzieci. Ze ktoś będzie po nich płakał. Że komuś ich zabrał na zawsze.
Fuck it.
Ilu uratował od straty najbliższych wysyłając przedwcześnie tych cyngli na tamten świat? I tak będzie miał kaca moralnego. Choćby takiego małego, którego zmywa się bezinteresownym czynem. Zakamuflowanym kupnem samoprzebaczenia. Tak było zawsze gdy bawił się w Boga. Na najbliższe dni jednak dni musiał zdusić sumienie i nie myśleć. Nadmiaru czucia i myślenia najchętniej odłożyłby na emeryturę a dzisiaj żył dniem dzisiejszym. Najważniejsze, że robił to co uważał za słuszne. Jutra mógł przecież nie dożyć...




***





Wychodził ze szpitala czując się na trzy ćwierci gwizdka lecz o całe niebo lepiej niż gdy do niego wchodził. W ciągu dwunastu godzin miał być znowu jak młody bóg. Lekarze uwinęli się w niecałą godzinę. Superspray, nanoboty i pełna anestezja dla bogatych. Goldstein skończył dyżur. Ed dyskretnie rozglądał się czy nikt go nie obserwuje. Według Ferric cyberwszczepista mógł być pod obserwacją prześladowców Jack. Ciekawe czy to ci sami przyjemniacy, z którymi zapoznali się dzisiaj z de Jesus?
Felipę z kolei jakby zdjęli z krzyża.
O, o. Co jest?

- Fuck. – zaklął słysząc jej słowa. – Jak tobie nie zależy, to mi zależy honey. Póki jesteś ze mną nie będziesz chodzić jak połamana, ostatnia fleja. – zatrzymał się i zawrócił ja o sto osiemdziesiąt stopni.

- Chodź kupię Ci zdrowie kochanie. Oddasz w naturze. – puścił oczko żartobliwie podszczypując pośladek latynoski.

W poczekalni na spokojnie przygotował i wysłał dwie ważne wiadomości. A w zasadzie jedną. Do dwóch adresatów.
Dobrze, że „Chinkie” pomyślała o motelu bliżej. Tylko czemu Remo nie odpisał... I co z paraliżem Jack?
Ze skwaszoną miną, w oczekiwaniu na latynoskę, siedział na elektrycznym wózku inwalidzkim okręcając się na korytarzu dookoła własnej osi.
Na nowym kwadracie mieli obgadać nową sytuację. Miało wyjaśnić się wiele rzeczy.
Czy w takim stanie nadal będą realizować plan wymiany fantów na podpuchę? Czy zaatakują willę na przedmieściach? Czy znajdą tam Newt Weaver? Czy Miracle jest cudem czy cuda? Gdzie jest słonko kiedy śpi...
Co właściwie osiągnął w ciągu tych kilku dni? Dwa postrzały. Więcej wydanej kasy niż zarobionej. Kupa trupów, kupa wątpliwości i kupa nowych wrogów. Same kupy.
Shit...

Felipa miała fajny biust.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline