Modron wypluła śnieg, którego nałykała się razem z kawałkami kory i nie wiedzieć czego jeszcze. Dongorath krzyczał. W sumie wszyscy krzyczeli, zagrzewając się do tego czy tamtego działania i siekąc wrażą stronę obelgami i pogróżkami, nie wiedzieć czemu i po co. Tak to jest z tymi mężczyznami - wszyscy kłapią dziobami po próżnicy i niepotrzebnie zupełnie puszą się słowami, zamiast działać. I to patrzajcie - niezależnie od plemienia, które ich zrodziło!
Jeden Alarif siedział cichutko na sośnie i ani pisnął. To bardzo dobrze o elfie świadczyło. Skoro nie gadał, znaczy się działał. Albo przynajmniej cel już sobie wybrał.
Wstała i przygryzła wargi. Coś jej się w głowie zakołowało, a w piersi zakuło. Stłukła się jednak bardziej niż początkowo myślała. Z zaspy wygrzebała swój nóż i przygarbiona nisko pobiegła w kierunku drzewa, za którym ostatnio skrył się Dongorath. Przeskoczyła przez pień, gdzie był strażnik. Pusto. Rozejrzała się wokół.
Nic.
Wtem coś złapało ją za kostkę i poczęło szarpać z mocą.
Modron padła jak długa na śnieg i usłyszała złośliwy syk Czarnego Strażnika, który wygrzebywał się ze śniegu ze srogim sztyletem w dłoni.
- O, Dzikuska z pośledniego plemienia jak widzę. Znaj mą łaskę, zginiesz prędko.
Jak to mężczyzna, ozor strzępił po próżnicy. Kiedy tak gadał i gadał, i czynił na głos spostrzeżenie o dyskusyjnej ważkości, Modron zamknęła mocno w dłoni rękojeść noża, który wypuściła wcześniej przy upadku, odwróciła się na plecy i z rozmachem wyprowadziła solidnego kopniaka w twarz klęczącego nadal i zajętego cyzelowaniem gróźb Dongoratha. |