Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-01-2013, 10:01   #139
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Lało od rana. Równo. Cały boży dzień. Nie jakoś intensywnie. Tak chyba w sam raz by rzęsistego deszczu starczyło do wieczora. Ciemne chmury musiały przyjść w nocy od strony centralnego Reiklandu. Nadal zresztą widać było, że na południu niebo wyglądało o wiele jaśniej. Nikt nie miał wątpliwości, że w taką pogodę to nic ino zamknąć się w karczmie i pić. Albo w karty porżnąć. Albo pić i w karty rżnąć. Tylko Gomrund nie kręcił nosem na tak hojnie odcedzane dziś przez Mannana kartofelki. Pierwszy też rano wstał i zorganizował z pomocą pani kapitan Hess kolaskę od tutejszej straży. Choć kolaską to po prawdzie ciężko było nazwać. Bardziej podchodziło pod wóz drabiniasty ino na środku przysposobiono pojazd do przewozu klatki na skazańców, których by z jakichś przyczyn gdzieś trzeba było przetransportować. Samą klatkę szczęśliwie udało się łatwo i szybko zdjąć więc miejsca na powozie dla wszystkich bez ścisku wystarczyło. Niestety nijak nie chroniła ona od deszczu, a szukanie dobrodusznego w imperialnym mieście co na słowo honoru wypożyczy obcym sensowniejszy powóz nie napawało optymizmem. Zaraz więc po śniadaniu niemal cała, bo bez Szczura i Julity, załoga Świtu opatulona w swoje płaszcze, lub jeśli kto chciał w peleryny straży grissenwaldzkiej wyruszyła południową bramą w kierunku spalonych farm. A że nikt za bardzo nie miał niczego do powiedzenia to podróż umilała wszystkim skromna wymiana zdań jaką Erich prowadził z rosłym bułankiem. Koń wprawdzie nie odpowiadał, ale że był jedynym towarzyszącym im przedstawicielem ramienia sprawiedliwości, nie należało od niego zbyt wiele wymagać.

***

Pierwszym miejscem, które mogło pogorszyć humory był ostrokół przy którym grissenwaldczycy w prowizorycznych szałasach tak jak wczoraj pilnowali, by żaden krasnolud z Khazid Slumbol nie wymknął się na zewnątrz. Obecny wśród koczujących był też Karel Strassdorfer. Mężczyzna teraz w dziennym świetle i na deszczu nie wydawał się już tak rosły. Owszem, był wysoki. Na osiłka jednak ie wyglądał. Kapitan Hess poinformowała ich jeszcze przed opuszczeniem z karczmy, że to były nowicjusz Vereny, którego jednak świątynia nie przyjęła na dalsze nauki. Wrócił więc do Grissenwaldu gdzie się urodził i od zawsze udzielał we wszelkich sprawach publicznych. Z pochodzenia nikt ważny, ale z czasem z jego głosem liczyło się coraz więcej mieszkańców. Czy miał coś osobistego do krasnoludów? Raczej nie. Po prostu nigdy nie miał wątpliwości do swojej racji.
Teraz gdy ich powóz przetaczał się po mokrej drodze w kierunku lasu na południu, wyszedł przed namiot i zagryzając ugotowane na twardo jajko przypatrywał im się trochę od niechcenia, a trochę jakby z pogardą. Jakby jeszcze pewniejszy niż wczoraj kart, które ma na ręku.

Potem zaś były farmy.
Najbliższa należała do lokalnego myśliwego i tropiciela Klausa Schlingera i jego skromnej bo składającej się z zaledwie dwóch synów i żony rodziny. Zarówno gospodarstwo jak i suszarnia skór uległy całkowitemu spaleniu zostawiając po sobie czarne, przemoknięte teraz zgliszcze. Tylko dwa niezasiane chyba jeszcze niczym poletka uprawne wyglądały jakby całkiem niedawno ktoś tu żył i pracował. Usypane obok nich cztery kopczyki nagrobne jasno wskazywały jednak na los tutejszych mieszkańców. Wszędzie dookoła unosił się ciężki zapach mokrego dymu. Niestety jeśli były tu jakieś ślady to te na ziemi zostały zmazane przez deszcz, a ewentualne inne... albo nie było, albo zabrakło szczęścia.
Następne dwie farmy znajdowały się nieco dalej i już na pierwszy rzut oka dało się poznać, że należały do tych większych. Choć nie największych w okolicy. Trzy domy mieszkalne, stodoła, chlewik, kurnik, a przy jednym nawet pasieka na kilkanaście uli. W takich miejscach poza liczną rodziną pracowało po kilku parobków... I tu jednak ogień niczego nie oszczędził za wyjątkiem loszków i ziemianek. Śladów tak samo na ziemi próżno było szukać i całe to śledztwo zaczynało wyglądać na stratę czasu. Póki Sylwia nie znalazła na jednym z krzaków agrestu rosnących obok głównego budynku całkiem dużego kłębka sierści. Ani Konrad ani Erich nie mieli pewności czy to psia czy wilcza, choć obaj bardziej skłaniali się ku wilczej.
Poza tym jednak znowu jedno wielkie nic.

Tylko Gomrund liczył, że póki nie zwiedzą czwartej farmy, nadal istnieje szansa coś znaleźć. Ruszyli więc. Do tej wysuniętej najdalej na południe. Niedaleko Czarnych Szczytów. Od drogi do wieży, w której miała zamieszkiwać Mara Herzen było niecałe dwieście kroków i nawet było ją widać z daleka.


Kapitan Hess poinformowała Dietricha, że kobieta, która prawie dwa miesiące temu zamieszkała w wieży, opuściła ją przed dziesięcioma dniami ruszając wraz z dużym wyładowanym jak na jakąś ekspedycję wozem w towarzystwie kilku lokalnych zbirów, jakiegoś dzikusa i pyszałkowatego żaka. Dodała też, że choć nie wszczęto śledztwa, jest podejrzenie, że jest zamieszana w śmiertelne otrucie jednego z przewoźników. Łamistrajka, który podczas zorganizowanej przez Strassdorfera blokady rzeki, przewiózł Marę na drugą stronę. Niestety nie można wykluczyć, że zabili go zbulwersowani taką postawą inni przewoźnicy. Jak również, że zdrowy silny mężczyzna po prostu, któregoś dnia nie został powołany przez Morra. Sprawa jest więc niewyjaśniona tak długo jak Mara Herzen nie wróci do Grissenwaldu, a podstaw do wystawienia listu gończego brak. Czy wznosząca się w oddali wieża mogła rzucić trochę światła na cel jaki przyświecał dietrichowej małżonce, nie dało się stwierdzić bez odwiedzenia. Nim jednak udało się dotrzeć do ostatniej farmy, by potem przyjrzeć się wieży, Erich gwałtownie zatrzymał bułanka.

- Tam ktoś jest - stwierdził powstrzymując się od chichotu wozak z dziwnym uśmiechem na twarzy.
Czemu tak się zachował nie było pewności, ale w odległości półsta kroków przy drodze oparta o drzewo siedziała jakaś postać. I z jej piersi chyba wystawały strzały. Widok ten rzeczywiście mógł się niektórym wydać znajomy, choć nie każdy wiedział gdzie już widział coś podobnego. Bułanek zarżał zaniepokojony, a Gomrund pokazał wozakowi by ten ruszył powoli do przodu. Koła zaterkotały, a każdy na wozie tylko wytrzeszczał ślepia to w siedzącą postać, to w rzadki dębowy las. W końcu wszystko już było wyraźne. Gomrund i Dietrich pierwsi zeskoczyli z wozu.
O drzewo oparty siedział krasnolud. Bez broni. Za to skuty kajdanami. I rzeczywiście z jego piersi sterczały trzy strzały. Obok niego zaś leżały dwa ciała wojaków w barwach straży grisenwaldzkiej. Po przemoczonej czarnej brodzie skapywała wąskim strumyczkiem na kolczugę woda deszczowa przemywając na bieżąco krew z nie broczących już ran.
Gomrund pierwszy ukląkł przy pobratymcy, by sprawdzić, czy ten nadal żyje. Ledwo jednak dotknął rannego ten szarpnął się gwałtownie i skrzywił z bólu gdy strzały poruszyły się w jego klatce piersiowej.


- Gobasy! - syknął słabym głosem patrząc na Gomrunda - W kopalni są gobasy! To one mordowały! Trzeba...
Jego słowa przerwał gwałtowny kaszel, po którym z ust popłynął mu całkiem spory strumień nienaturalnie ciemnej, niemal czarnej krwi. Po ostatnim wyraźnie bolesnym spazmie, krasnolud zemdlał.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin

Ostatnio edytowane przez Marrrt : 28-01-2013 o 10:41.
Marrrt jest offline