Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer > Archiwum sesji z działu Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 12-01-2013, 02:09   #131
 
Betterman's Avatar
 
Reputacja: 1 Betterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnie
Kiedy znad rozłożonych na stole papierów strofował Konrada, że ruszać owszem mogą, tyle że raczej z powrotem niż dalej, jeżeli tylko cały Grissenwald pod osłoną nocy nie przeniósł się był z przyległościami w górę rzeki, zabrakło jakoś między osobistym zafrasowaniem i ogólnym zniechęceniem miejsca dla upierdliwości z prawdziwego zdarzenia.
Ericha – po oszczędnej zapowiedzi Płomiennego – zaszczycił tylko przeciągłym badawczym spojrzeniem, po czym wrócił do bezczelnie wyniesionych z przybytku wiedzy zapisków, chociaż nie bardzo wierzył, że zdoła z nich wyczytać sobie albo innemu zainteresowanemu coś więcej.
Do czasu, aż znowu odezwał się Ghartsson.
Z każdym słowem posępnej tyrady krasnoluda bardziej tężała Spielerowi twarz, jakby zamiast piwa łyknął niespodzianie z kufla czegoś o wiele gorszego. I cięższego, gdyby ktoś zechciał sądzić po tym, jak nabrzmiały mu na dłoni żyły i pobielały kłykcie, choć niepozorne naczynie trwało niezmiennie na stole. Dopiero pod sam koniec przemowy dźwignął je wreszcie w powietrze, ale widać zaraz znowu się rozmyślił, bo zamiast donieść do gęby, huknął tylko dnem o blat, aż podskoczyły rozłożone wokół papierzyska.

Wyszedłby od razu, kręcąc gniewnie głową, gdyby nie Sylwia. Zatrzymał się gwałtownie w progu i zmusił do wysłuchania tego, co miała do powiedzenia, spoglądając na nią przez ramię.
Stamtąd też, zanim zniknął za drzwiami, odpowiedział chrapliwie:
– Nie wierz w te bzdury.

Tuż obok znalazł cichy, spokojny zaułek. Akurat, żeby pozbyć się nadmiaru piwa i emocji, a potem przysiąść na pustej skrzynce i pozbierać myśli, jeśli komuś nie przeszkadzają zanadto sterty śmieci i pokancerowane kocie mordy.
Żeby popatrzeć w zdumieniu na oderwane od kufla ucho.
– Gówno...

Pierwotnie zarzucił pomysł odwiedzin u mistrza Lehnera, bo zdawały mu się niepotrzebną stratą czasu. Wątpliwe, żeby majster od skrzynek, choćby nawet obijanych ołowiem, potrafił wskazać, gdzie Spieler mógłby poszukać swojej zagubionej żony. Na pewno nie precyzyjniej niż dokumenty z jej własnej szuflady.
Mimo to poszedł szukać warsztatu, popytać o tajemnicze zamówienie i tę, która je złożyła.
A gdzieś głęboko, w ciemności, obudziła się paskudna nadzieja, że mistrz Lehner spróbuje się stawiać.
 
Betterman jest offline  
Stary 14-01-2013, 14:20   #132
 
Viviaen's Avatar
 
Reputacja: 1 Viviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie coś
Gałka poręczy całe szczęście wytrzymała. Nogi też, choć mało brakło, by w miejscu klapnęła ciężko na tyłek. Przywołała na twarz oszołomiony z lekka uśmiech i już miała zapytać o „męża”, kiedy drzwi otworzyły się i zadowolony z siebie Tonn wyrzucając z siebie potok słów w stylu „kochanie, już wstałaś... chodź, zaprowadzę Cię na górę... nie możesz się przemęczać, śniadanie przyniosę...” za co miała ochotę wydrapać mu oczy, na pół zaprowadził a na pół zaciągnął ją z powrotem do pokoju.

Pierwszy wybuch złości ochroniarz przyjął ze stoickim spokojem. Miała do niego prawo a on to uszanował. Czuł się winny, choć zgodził się na badanie bo się martwił – najwyraźniej wbrew obiektowi zmartwień... co też usiłował przed sobą ukryć. Dlatego też na kolejne zarzuty zareagował szybko stłumioną agresją. Wyszedł, kiedy o to poprosiła.

Mara za to czuła taki mętlik w głowie, że sama nie wiedziała co myśleć. Stało się coś, co absolutnie nie miało prawa mieć miejsca. Nie dlatego, że nie chciała bo sama Shallya tylko wie, jak mocno chcieli mieć dziecko... lata płynęły, ale jej ciało nie potrafiło stworzyć tego cudu, powołać nowego istnienia. Próbowała się leczyć, ale kuracje były wątpliwe, kosztowne, czasem bolesne. Nikt nie potrafił jej pomóc – wtedy, kiedy jeszcze miałoby to sens... Czy dlatego właśnie mąż od niej odszedł? Zaśmiała się do siebie gorzko, kiedy zrozumiała całą ironię losu. Tej ostatniej nocy, kiedy on już wiedział, a ona jeszcze nie... to musiało być właśnie wtedy. Aż dziwne, że po tym wszystkim co przeżyła... Dlatego tak dziwnie się ostatnio czuła. Powinna była sama na to wpaść, ale wszystkie objawy odczytywała na opak, myślała, że jej ciało się po prostu poddało...
Ze złością zerwała z siebie ciasny gorset i rzuciła nim o ścianę. Dlaczego akurat jej wszystko musi się tak strasznie komplikować? Dlaczego teraz? Obrzędy... Włożyła pięść do ust, żeby stłumić obłąkany chichot, który ją obezwładnił na dłuższą chwilę. Prędzej pójdzie pod strażą do sigmarytów, niż da się obrządzać temu starowiercowi. Niech te swoje moce trzyma przy sobie. I swoje zmartwienia też.
Wbrew sobie zasępiła się i zamilkła. Podniosła się z klęczek i ciężko usiadła na łóżku, opatulając się pierzyną. Nagle zrobiło jej się zimno. Może byłoby łatwiej, gdyby mogła skorzystać z magii, upewnić się, że wszystko jest w porządku, gdyby nie czuła się tak przeraźliwie samotna... Lekkie poruszenie okrycia świadczyło dobitnie o tym, że kocur upatrzył sobie ciepłe legowisko. Już po chwili układał się kapryśnie na jej udach, przytulając do brzucha. A ona znów widziała błyszczące zielenią oczy ze snu...

***

Corrobreth był bardzo uprzejmy, nie wydawało się, żeby wyczuł w niej cokolwiek a z pytania o dziecko przebijała autentyczna troska. Nie taki zły ten druid, jak by się po jego religii zdawać mogło... Nie mogła jednak pozbyć się wrażenia, że przygląda jej się znacznie uważniej, niż powinien. Na widzenie nie wzięła ze sobą nic poza pachnącą perfumami chustką do nosa i kluczem do szkatuły, ale i tak czuła się mało pewnie. W ostatnim momencie przed wejściem do celi miała ochotę odwrócić się i uciec, ale nie zrobiła tego. Heidelman nie mógł być aż tak głupi, by z miejsca wskazać ją palcem, powiedzieć, że zna... wyglądał jak cień człowieka. Tak żałośnie, że prawie się nad nim litowała. Mocno wpiła palce w nadgarstek Tonna, kiedy mag na dłuższą chwilę zawiesił na niej spojrzenie. Starał się zachować w swoich oczach resztki godności, ale alergia nie ułatwiała mu zadania. „Bluźniercze” symbole miały tylko rozdrażnić wieśniaków, wiedziała o tym doskonale... bo przecież niczego nie znaczyły. Za to kolejne... z początku nie przywiązywała uwagi do jego gryzmołów, jednak w końcu spojrzała na nie uważniej. Pomoc, groźba i zdrada? Jakżeby inaczej...

***

- To na pewno on? – Mara z wahaniem spojrzała w oczy druida, nadal przykładając chustkę do nosa – Wygląda na chorego, zupełnie inaczej, niż... niż... – z trudem przełknęła ślinę – niż wtedy... – dokończyła cicho.

Na razie nie mówił nic, był arogancki i bezczelny, ale jeśli trafi pod opiekuńcze skrzydła kemperbadzkich strażników, w końcu zacznie mówić. Zwłaszcza, że raczej nie będą na tyle głupi, by najpierw wywieźć, później przesłuchiwać. Nie, już Corrobreth o to zadba. Uprzejmie poinformuje, że w obrębie megalitów heretyk nie ma mocy więc krzywdy im nie zrobi...
Dla własnego bezpieczeństwa powinna go uciszyć zanim przyjadą strażnicy. Jak to zrobić? Powoli w jej głowie powstawał plan, który jednak musiała jeszcze przedyskutować z Tonnem. Był ryzykowny, ale musiała się jeszcze upewnić, czy ma szanse powodzenia. Sama powinna jak najszybciej stąd zniknąć, ale do tego potrzebny jej wóz i pieniądze...

Zorientowała się, że Corrobreth coś do niej mówi i o coś pyta dopiero wtedy, kiedy Mika potrząsnął ją delikatnie za ramię.
- Przepraszam, to dla mnie trochę za dużo. Muszę... – potrząsnęła głową bezradnie i złapała ochroniarza za rękę, drugą dłoń nieświadomie kładąc na brzuchu – Potrzebuję teraz trochę spokoju... Chciałabym wrócić do domu... Pójdziemy do świątyni Shallyi, poprosimy kapłanki o pomoc i radę... - zawahała się – Nie zrozumcie mnie źle, nie chcę obrażać Waszej gościnności i jestem wdzięczna za wszystko, co dla nas zrobiliście, ale nigdzie poza domem nie będę się teraz czuła dobrze.
 
__________________
Jeśli zabałaganione biurko jest znakiem zabałaganionego umysłu, znakiem czego jest puste biurko?
Albert Einstein
Viviaen jest offline  
Stary 18-01-2013, 14:56   #133
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Szczura nie trzeba było dwa razy namawiać, by ruszył na miasto z małą szpiegowską misją. Co prawda Konrad twierdził, że to co najmniej strata czasu jeśli nie walka z wiatrakami, Gomrund jednak ku chichotliwej uciesze Ericha nie miał zamiaru zmieniać zdania. Chłopak więc chwilę po tym gdy towarzystwo zaczęło się rozchodzić ruszył za czarnowłosą złodziejką. Za nią i w jeszcze jednej sprawie, do której głośno się nie przyznał, ale wpadła mu ona do głowy jeszcze zanim Gomrund zaczął tak ładnie opowiadać o rodzinie, co jakoś nie wiedzieć czemu rozeźliło zarówno Dietricha jak i właśnie Sylwię. Najpóźniej przed zmrokiem miał być z powrotem na Świcie.

***

Mistrz Lehner jakby wiedział, że Dietrich zdążał w jego kierunku. I to wcale nie po to by pogwarzyć sobie z nim w cieniu przy piwku. Jego zakład rzemieślniczy mieścił się co prawda blisko, bo w dzielnicy Handelbezirk, jednak jak przystało na duże rozrastające się zakłady powoli przekształcał się w manufakturę i przez to mieścił w trzech różnych lokacjach. Co więcej pracownicy mistrza Lehnera wymijająco odpowiadali nijak nie wyglądającemu na biznesmena Dietrichowi na pytania o biuro szefa. Musiał więc ochroniarz kilkoma kubrakami trochę poszamotać i zwiedzić ze trzy warsztaty nim w końcu dotarł do celu.. Nie zdążył się jednak nawet ucieszyć na myśl co zrobi rzemieślnikowi po choćby jednej krzywej uwadze gdy młody sekretarz rzucił mu bodaj najgorszą z informacji jakie mógł tu usłyszeć. Jak się okazało świętej pamięci mistrz Eberhart Lehner, który podpisał rachunek za kufer Mary był wyzionął ducha. Niecałe dwa tygodnie temu. A dokładnie kiedy? A czy jest pan umówiony w biurze?
Z przyjemnością poprawił stosunki łączące go z tyczkowatym sekretarzem. Dokładnie dziesięć dni temu. Kapłani oddali ciało Morrowi w zeszły Angestag, a schedę po nieboszczyku sprawnie przejął jego brat Ludwig.
Tknięty dziwnym przeczuciem Dietrich raz jeszcze obejrzał rachunek i sprawdził datę. Mistrz pożył sobie jeszcze dwa dni po wystawieniu Marze paragonu. Jego podpis był zupełnie wyraźny. A jak zginął? Ano znaleźli go rankiem nieżywego w swojej pracowni. Medykus orzekł, że to infarkt. Zawał serca znaczy. U szczupłego zdrowego mężczyzny, któremu ledwo czwarty krzyżyk stuknął. Równie dobrze mogło to spotkać Dietricha. No ale objawy nie kłamały, a i osamotniony brat Ludwig nie nalegał na żadne śledztwo. Umarł mistrz, niech żyje mistrz. Ślepy zaułek. Za dużo jednak w swoim życiu Dietrich naoglądał się zaułków, by zniechęcony machnąć ręką. Griesenwald czekał.

***

Mały cwaniak. Nie był jednak stworzony do tego fachu. Zwinności z pewnością mu nie brakowało, ale tak się rozglądał, że nawet mijani przez niego kupcy przyciągali do siebie bliżej poły swoich płaszczy i odprowadzali go wzrokiem. Na stacji dyliżansów trochę z litości dała mu już do zrozumienia, by wracał na Świt. Zrobił to. Trochę zawiedziony, ale chyba nie zrezygnowany. Upewniwszy się, że zniknął oddalając się we właściwym kierunku, poszła wymienić bilet. Averheim nie zając. Poczeka.

Zdziwiła się lekko. Może nie jakoś bardzo po tym wszystkim co ją spotkało, ale wystarczająco by nie zignorować poczynionej obserwacji. Dyliżanse z Nuln, jak się okazało, obsługiwały trzy główne kierunki. Wschodni do Averheim, północny do Altdorfu i południowy do Wissenburga. Kierunek na stolicę jednak był wyjątkowo mało oblegany i obsługiwało go tylko jedno przedsiębiorstwo. Cztery Pory Roku. To właśnie na ich dyliżans kupiła bilet. Co więcej, zauważyła, że w tym jednym kierunku poza dwoma woźnicami do załogi dołącza zwykle jeszcze jeden mężczyzna wyglądający na wojaka i uzbrojony jak na wojnę z zieleńcami. Zwyczaje przewoźników może niespecjalnie ja interesowały, ale ponieważ rzucało to pewien cień niepokoju na bezpieczeństwo przejazdu, oczekująca na wyruszenie dyliżansu Sylwia wstała ze swojego miejsca. Rudolf nigdy nie mógł uwierzyć, że można tak po prostu podejść do obcego człowieka i zacząć z nim gadać jakby nigdy nic. Bardzo lichy byłby z niego złodziej.

Przebierać w kim nie było toteż wybrała szybko. Starszy facet z czarną przepaską na jednym oku. U pasa miecz, obok kolan rusznica, za każdą cholewą nóż. Niedawno przyjechał na dachu dyliżansu Czterech Pór i teraz siedział sobie przed biurem zawiadowcy stacji z wyrazem zmęczonego znużenia na twarzy. Zrobiła więc to czego Rudolf by nie zrobił. Zagadała.

Mężczyzna nazywał się Reuben Hahn i był wynajętym przez Cztery Pory Roku ochroniarzem kursów Nuln-Kemperbad. Tak też jak Sylwia przypuszczała miał wystarczająco wiedzy by zaspokoić jej ciekawość. Cała afera zaczęła się od ogłoszenia zarazy jaka miałaby panować w znajdującej się po drodze wsi Wittgendorf. Ile było prawdy w tej zarazie, nie wiadomo, ale z tego co mówili ci co wieś widzieli, głód i bieda piszczały tam nawet w sigmaryckiej kapliczce. Dość, że cesarscy medycy mieli zostać wysłani. W międzyczasie jednak przez wzgląd na podupadający biznes i dla bezpieczeństwa, straż kemperbadzka z błogosławieństwem władz cesarskich, zamknęła drogę prowadzącą do i z Wittgendorfu i otworzyła objazd starym leśnym duktem. Długi, ale teraz regularnie patrolowany. Mimo to jednak w raz z zamknięciem drogi w okolicy śmielsi zrobili się zbójcy i chaośnicy. A co gorsza w lasach przed Wittgendorfem powariowały wszystkie zwierzęta. Jak tylko znajdą się w pobliżu drogi atakują wszystko i wszystkich bez wyjątku i strachu w oczach. Woźnice mają przykazany spinać konie na tym odcinku co sił, ale bywa, że trzeba się zatrzymać i pobrudzić sobie ręce.

Reuben właśnie opowiadał Sylwii o jednej z karczm na trasie, w której oberżysta niedawno się na gałęzi obwiesił gdy na placu dyliżansów pojawił się Dietrich.

***

- Naprawdę widziałem! On pełną stówę zabulił co by ten mytnik niby oko przymknął.
- A ktoś cię o to prosił? - pytanie krasnoluda było zmęczone. Bardzo zmęczone.
- Nieee... ale kapitan powiedział, że możnaby...
- Napewno nie powiedziałem, że masz się szwendać po porcie w pogoni za skorumpowanymi urzędnikami -
stwierdził z przekąsem Konrad.
- No to nikogo nie goniłem. Oj trochę tylko popytałem...
Krasnolud wzruszył bezradnie ramionami.
- No to powiedz jeszcze raz powoli i wyraźnie coś tam uwidział.
I Szczur opowiedział. Bardzo dokładnie. Jak ten sam mytnik co sprawdzał Świt, właził jeszcze na kilka innych statków jakby przez siebie wybieranych, a na jednym dłużej posiedział. Szczur więc bez pytania wlazł na sąsiednią jednostkę przez nikogo nie pilnowaną i z burty podsłuchał. Bardzo podobna rozmowę do tej jaką już dzisiaj przeprowadził Konrad.
- No i?
- Co no i? -
odburknął Gomrund.
- Zrobimy z tym coś?
Problem był taki, że Sylwia pewnie już wyruszyła do Grissenwaldu, a i oni, żeby o rozsądnej porze dotrzeć na miejsce potrzebowali się śpieszyć.

***

Grissenwald. Mała mieścina na oko nie większa niż czwarta część Kemperbadu ulokowana w widłach rzek Reik i Grissen. Duża przystań promowa już z daleka brzęczy dzwonkami portowymi i naprowadza spóźnionych żeglarzy zawieszanymi wysoko lampami. Zatrzymują się tu najczęściej podróżni, którzy nie zdążą na noc dotrzeć do Nuln i ci którym droga wiedzie nieco bardziej na południe w stronę Dunkelburga. Okoliczne wzgórza i równiny nie są też tak bardzo zalesione, jak w dolniejszych rejonach Reiku, co z pewnością ułatwia lokalnemu chłopstwu uprawianie roli. Ogólnie miasteczko małe i raczej ciche. Z tych zdecydowanie nudnych, jak by określił je Erich. No i jak się okazało mogące wielce zmylić swoją spokojną atmosferą.

Krasnoludzkie osiedle Khazid Slumbol znajdowało się pod murami miejskimi Grissenwaldu po ich zewnętrznej stronie. Zaraz nad brzegiem rzeki Grissen. Było to kilkanaście chat przywodzących bardziej na myśl górską zabudowę. Niskie z grubo ciosanych drewnianych bali, zdecydowanie wybudowane nie dalej niż rok temu. Ponadto zakład kamieniarski i jedna smętnie wyglądająca keja przy której cumowała niewielka łódź. Co było jednak dużo bardziej nietypowe od krasnoludów koczujących niczym żebracy u bram miasta ludzi, to fakt, że osiedle otoczone było ostrokołem i rowem. W dodatku gęsto pilnowanym zarówno przez straż jak i przez ludność, którą w najlepszym razie można nazwać pospolitym ruszeniem. Nie zmieniało to faktu, że ludzi kręcących się przy ostrokole było co najmniej pięć dziesiątek. Wyglądało to więc na prowizoryczne, bo prowizoryczne, ale nadal, oblężenie.

Kilku spośród pilnujących w mig zaczęło pokazywać sobie palcami Gomrunda i nim ktokolwiek zdążył coś uczynić, zbrojna w cepy, miecze, pałki czy co tam innego, grupka ludzi już była przy krasnoludzie.
- A ten jak się wymknął?! - rzucił jeden.
- No małe kurduple są to im łatwiej - odparł mu drugi.
- Co jest? Ciągnie wilka do lasu? Mało wam jeszcze naszej krwi? Czy tylko kraść przyszedłeś? - Tymi słowy już odezwał się roślejszy z mężczyzn. Na oko przywódca, lub inszy autorytet tej zbieraniny.
Nim krasnolud zdążył po swojemu wyjaśnić zaistniałe nieporozumienie od strony bram miejskich rozbrzmiał żeński głos
- Spokój! Przypłynął dziś łodzią z Nuln. A i na pierwszy rzut oka widać, że to żaden z klanu. Więc rozstąpcie się natychmiast!


Kobieta ubrana była w sposób nieco urzędniczy, ale towarzyszyło jej czterech strażników miejskich. Od razu też gdy rozbrzmiał jej głos od strony ostrokołu nadbiegło jeszcze kilku.
- Pani kapitan Hess - uśmiechnął się przymilnie ten, który zdawał się przewodzić pospolitemu ruszeniu - Ci krwiożerczy brodacze wszyscy podobni jeden do drugiego. Nie możecie nas winić za taką drobną pomyłkę.
- Ja cię o nic nie winię Karel -
odparła spokojnie - Ale jak jeszcze raz zobaczę, że podjudzasz do linczu to posiedzisz trochę w ciemnicy.
- Słyszeliście panowie? Pani kapitan znowu grozi ciemnicą. Dobrze zatem. Wracajmy więc skoro tak ładnie nas proszą.

Jego ludzie bez gadania usłuchali i ruszyli w kierunku ostrokołu. Kapitan przez chwilę w milczeniu odprowadzała ich wzrokiem po czym zwróciła się do Gomrunda.
- Jeśli nie macie w Grissenwaldzie niczego do załatawienia panie krasnoludzie, to lepiej żebyście czym prędzej wyjechali. Nastroje tu nie są za dobre jak widzicie. I nie zanosi się na rychłą poprawę. Mieszczanie i chłopstwo oskarżają lokalny klan krasnoludzki o awantury i morderstwa i taki tego efekt. Jeśli chcecie przenocować to proponuję gospodę “Czarne Szczyty”. Ręczę, że nic przykrego się Wam tam nie wydarzy.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 22-01-2013, 20:21   #134
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
Reuben mówił głosem nawykłym do mocnej brandy. Nawet niezaskoczony jej ciekawością. Smutne to wszystko – myślała sobie – w środku Imperium na trakcie miedzy stolicą i wielkim Nuln, wydawałoby się, że gdzie jak gdzie, ale tu można mieszkać bezpiecznie.

I kto za to odpowiada? W Bogenhafen było trudno dojść prawdy. A tutaj mają tylko jedno nazwisko. I tą dziwną notatkę o kawałku Księżyca. Może ją należało komuś pokazać. Żeby cesarz wiedział, że to kapłanów trzeba wysłać, albo rycerzy zakonnych, nie samych medyków. Spaczony księżyc, narzędzie Tzeencha, gdzieś w wyłożonej ołowiem skrzyni. Splugawi ziemię, tak to szło?

Czy naprawdę Ranald nie mógł znaleźć kogoś mądrzejszego do tej roboty? Albo przynajmniej kogoś, kto umie pływać i jak Dietrich nie wierzy w wróżby.

Wtedy go zobaczyła. Poczuła radość i zaraz gniew, na siebie, że się bezmyślnie cieszy. W gospodzie Dietrich tak pobladł na słowa Gomrunda, że chyba nie do końca słyszał to, co potem mówiła ona. Albo uznał za pozbawione znaczenia. Więc może zwyczajnie reszta wysłała go tutaj. Jak Szczura. Nie ufają jej przecież. I dobrze, przynajmniej może ich zawieść. Zakończyła rozmowę z jednookim nagłym dziękuję. Podeszła do Dietricha.

Miała ochotę na ochroniarza nakrzyczeć. Poczułaby się lepiej. Bez znaczenia, że to jej wina. Że sama splotła los swój i tej głupiej Mary. Otworzyła usta i zamknęła je niemal w tym samym momencie. Po co… czemu… Ranaldzie, oby to była nieprawda, że któraś z nich musi zginąć. Coś ściskało jej żołądek. Dietrich miał dość kłopotów, nie powinna dokładać swoich. Nie znali się przecież aż tak dobrze.
- Co tu robisz? – Pytanie zabrzmiało oschle.
A wiesz... – Właściwie powinien przewidzieć taką reakcję i może nawet zawczasu przygotować sobie stosowną odpowiedź, ale zamiast odreagować kosztem mistrza Lehnera tylko bez sensu się nałaził, a przez to nie nabrał wcale chęci na dalekosiężne planowanie. Zresztą przy Sylwii jego skuteczność i tak byłaby raczej wątpliwa.
Milczał przez chwilę, jakby próbował dobrać najlepsze zakończenie do beztroskiego z pozoru, nieokreślonego początku, trąc w niejakim zakłopotaniu kilkudniową szczecinę na twarzy. W końcu uśmiechną się smętnie, wepchnął ręce głęboko w kieszenie i wzruszył ramionami.
Samej cię nie puszczę.
Dziewczyna jeszcze chwilę złowrogo spoglądała na mężczyznę, ale uśmiech samowolnie pojawił się w kącikach jej ust.
-To niedaleko – łatwo się poddała. – Siedzę od okna!
Skinął głową nie bez zadowolenia, bo kłótnia byłaby ostatnią aktywnością, której by sobie z Sylwią życzył.

Należność za kurs uiścił bezpośrednio u woźniców, ale zanim zapakował się do pudła, wywołał jeszcze spośród kręcących się po placu małoletniego spryciarza i błysnął mu w oczy drobną monetą.
– Znajdziesz w Północnych Dokach barkę Świt i powiesz, żeby na mnie nie czekali, to od kapitana albo rudego krasnoluda dostaniesz jeszcze dwie takie.

***

Dyliżans Czterech Pór Roku jechał szybko. W Grissenwaldzie, a właściwie pod miastem, wyrzucił z siebie wszystkich podróżnych na postój, bo konie potrzebowały odpoczynku przed kłusem leśnym duktem. Prom czekał na dyliżans, Dietrich i Sylwia właściwie mogli przeprawić się od razu, ale jakoś zgodnie skręcili w drugą stronę, do karczmy.

Przybytek był duży i zadbany, zajęli stolik na zewnątrz pod topolą z widokiem nie na rzekę tylko pastwisko. Byli tu jedynymi gośćmi. Sylwia wpatrzona w końskie zadki, w ciszy wypiła kubek jabłecznika. Powietrze pachniało antonówkami i miętą.

- Co zrobisz? Jak ją dogonimy?
- Nie wiem... - Przesunął dłonią po twarzy, jakby tym pytaniem obudziła go ze zbyt krótkiego snu. Potem pokręcił z żalem głową. - Myślę sobie... to przecież moja żona, słodka pani Spieler. Przecież ją znam. Wystarczy, że ją znajdę, a będzie jak dawniej. Ale... te listy, kwity, to wszystko... cokolwiek znajdę, pokazuje, jakim jestem durniem. To ktoś zupełnie inny. Obcy. - Zamilkł, żeby jednym haustem opróżnić swój kubek, po czym dokończył ze złością solidnie zaprawioną goryczą:
- Mara Herzen.
Sylwia słuchała ze spuszczonym wzrokiem, wpatrzona w sęki poszarzałego drewna. Zastanawiała się nad czymś od momentu, jak przeczytał im te papiery znalezione w rzeczach Mary.
- Może… to jakiś czar. Albo coś jak u Ericha. Może to nie jej wina, Dietrich?
Wyciągnęła rękę żeby pogładzić leżącą na stole dłoń mężczyzny. Chyba nie widziała, żeby się kiedyś śmiał. Uśmiechał się często, zwłaszcza, kiedy byli sami, ale pomyślała, że chciałaby, żeby się roześmiał. W głos i radośnie. Przez chwilę siedzieli w ciszy. Ale kolejne pytanie samo zadało się samo.
- Ale skoro chciałbyś … żeby było jak dawniej, to czemu … Czemu ją zostawiłeś?
Pożałowała zaraz jak zapytała. Wstała z ławki i chwyciła puste kubki.
- Przyniosę jeszcze jabłecznika.

Złapał Sylwię za przedramię i przytrzymał.
- Ufałem jej - powiedział posępnie, po czym przyciągnął dziewczynę tak, że chyba tylko prawdziwie akrobatyczną sztuką mogłaby wywinąć się od wylądowania na jego kolanach.
- Tak długo się staraliśmy... - wymamrotał jej wprost do ucha, zanurzywszy twarz w ciemnych włosach. - O kant dupy te ofiary i błogosławieństwa Shallyi. Porady uczonych medyków tyle warte, co mądrości starych wariatek. Wypróbowaliśmy wszystkie.
Bezwiednie zacisnął palce na udzie Sylwii, ale zaraz cofnął gwałtownie rękę, przestraszony, że sprawił jej ból.
- Jest jeszcze taki moździerz przy Szpetnej... Nieprzeciętny fachowiec, przynajmniej po cenach sądząc. U Fritzena takich pieniędzy nie umiałbym odłożyć, zresztą... Ech, Sylwia... Mara nie była zachwycona tym, co dla niego robiłem. A... całą resztą chyba jeszcze mniej.
Za dużo było tych słów. I nie chciała ich słyszeć. Odwróciła głowę i odnalazła usta mężczyzny. Wilgotne od jabłecznika, próbujące coś powiedzieć. Słodkie i słone jednocześnie. Rękę, którą cofnął, położyła z powrotem na swoim udzie. Wysoko. Zadrżała, gdy znowu ją zacisnął.

- Chodźmy –wyszeptała, gładząc wybrzuszenie na spodniach mężczyzny.

***

Siedziała nago na parapecie okna z brodą opartą o kolano. Dostali pokój na drugim piętrze, właściwie strychu, z podtrzymującymi strop dębowymi belkami. Nawet słyszała piszczące gdzieś za ścianą myszy. Z okien rozpościerał się widok na wody Reiku. Pokój był przestronny i prawie pozbawiony mebli. Dietrich za niego przepłacił, pewnie specjalnie, żeby uciszyć gospodarza, który gapił się na jej wymiętą bluzkę i wyglądał jakby chciał wypomnieć gościom niewłaściwe zachowanie. Osobiście wolałaby, żeby wtedy huknął na wścibskiego reiklandczyka, ale złoto faktycznie działało lepiej. Dostali wielką pachnącą łąką pierzynę. Dzbanek jabłecznika i balię gorącej wody. Wszystko w cenie noclegu.

-Przypłynęli –powiedziała.

Zeskoczyła na podłogę i zaczęła zbierać porozrzucane ubrania. Specjalnie robiła to wolno. Chciała, żeby Dietrich na nią patrzył. Najlepiej na tyłek, z niego była zadowolona. Wyraźnie zaznaczona talia i płaski brzuch też były w porządku, chociaż pępek mógłby być bardziej wypukły, takie jej się podobały. No i żałowała, że nie ma na nogach trzewików z obcasami. Mniej byłoby widać, jak są krótkie.

Gdy sięgnęła po plecak, przypomniała sobie o jaju. Rozsznurowała troki i ułożyła pakunek w plamie słońca. Niech się grzeje. Jej czarny hipogryf. Kolejny powód, żeby trzymać się z daleka od ołowianych skrzynek. Musi dbać o nienarodzonego wierzchowca.

Dietrich oczywiście obserwował ją spod zmrużonych powiek. Odwróciła się w jego stronę i położyła dłonie na swoim podbrzuszu.
- Chcę jeszcze – powiedziała.
- Chodź tu. –Poklepał dłonią miejsce obok siebie.
- Nie. Ty chodź tu.
Roześmiał się.
-Nie, ty.
Sięgnęła po złożone przed chwilą męskie spodnie. Podeszła do okna, wystawiła je na zewnątrz. Pod oknem stały beczki z deszczówką. Uśmiechnęła się złowieszczo.
- A masz zapasowe?
Zerwał się z łóżka i w sekundę był przy niej. Przycisnął ją do ściany. - Może być i tu.

Był silny, nie mogła się ruszyć. Na czole pulsowała mu błękitna żyłka. Uśmiech zgasł na ustach dziewczyny. Znowu ogarnęła ją fala gorąca.
- Grzeczny chłopiec – wyszeptała. Przylgnęła do niego jakby chciała skleić dwa ciała.
Zerżnij mnie mocno, bo może to ostatni raz.
 
__________________
"Kobieta wierzy, że dwa i dwa zmieni się w pięć, jeśli będzie długo płakać i zrobi awanturę." Dzienniki wiktoriańskie
Hellian jest offline  
Stary 22-01-2013, 21:47   #135
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Nieuczciwy celnik jakoś mało obchodzić teraz Gomrunda. Nawet gdyby robił wałki z tymi co załadowali im nieboszczyka na łajbę. - Za głupotę się płaci. Lepiej złotem niż krwią. Odparł Konradowi i Szczurowi, a potem skupił się na piciu. Dziś był jeden z tych dni w których musiał się urżnąć i to tak fest. Niestety jako, że łeb miał iście diabelny to był to nielada wysiłek... i nie tani. Ale co tam... stać go!

Praktycznie już resztką świadomości dotarła do niego wiadomość od Dietricha. Dobra wiadomość. Cenił mądrość tego staruszka... Młodzik nie dostał wprawdzie czterech obiecanych przez niego monet a jedną... za to złotą. Takie wiadomości trzeba odpowiednio opłacać. Ten czas powinien wyciszyć sprawę. Rzecz jasna to co mówił raczej wynikało z poczucia pewnej tęsknoty i niesprawiedliwości i tyczyło się wszystkich ludzi. Niestety jakoś tak się złożyło, że i Sylwia i Dietrich mogli to wziąć do siebie… Lepiej, że pojechali. Jakoś ciężko byłby Gomrundowi się z tego tłumaczyć… a przepraszać nie było za co. Kilka dni każdemu dobrze zrobi. Do tego czasu krasnolud powinien już nawet wyleczyć kaca.

***

Nim pani kapitan podeszła krasnolud zdążył odpowiedzieć naczelnikowi komitetu powitalnego na zadane pytanie o powód przybycia do Grissenwaldu. – Twoja stara pisała do hrabiny von Libevitz, że dalej nie wie co to porządne chędożenie i twardy kuś… no i jestem, żeby tego zaznała.

Gomrund od Nuln był w kiepskim nastroju, a takie przywitanie tylko pozwoliło mu na spersonifikowanie agresji. Niestety Kapitan Hess… oznaczała koniec zabawy. No, może tylko przerwę. Mina jednak jaką obdarzył chlewikowego watażkę oznaczała „kiedy będziesz tylko chciał zafajdańcu”. Szczerze wierzył, że zyskał sobie przyjaciela…

- Otóż mam droga Pani wiele spraw do załatwienia w tej mieścinie! Powiedział zdecydowanie i doniośle jakby stał za nim cały majestat krasnoludzkich mędrców. – Zwą mnie Gomrund „Płomienny Łeb” Ghartsson z domu Rot-Gorr członek klanu Kimril z portu Sjoktraken. Zostałem wysłany przez Głównego Inżyniera Krasnoludzkiej Gildii z Altdorfu aby rozwiązać tutejszy… jakby zabrakło mu słowa… - tutejsze nieporozumienia. Awantury i morderstwa, powiadacie… cóż chyba zatem warto by było abyśmy gdzieś usiedli i zobaczyli jak możemy razem pozbyć się kłopotu. W tym Czarnym Szczycie idzie porozmawiać spokojnie?

Droga pani, która już miała zamiar się odwrócić i odejść, zatrzymała się i spojrzała na krasnoluda z krótkim acz nader wyraźnym wyrazem zdziwienia na twarzy. Podeszła trochę bliżej i przyjrzała się khazadowi. W świetle latarni wyglądała na mocno już niemłodą i niezbyt urodziwą. I do tego bardzo zmęczoną. Nie przeszkodziło to jednak uśmiechowi, który pojawił się na jej twarzy na zupełnie szczery wygląd.

- Wybaczcie Panie Ghartsson. Niczego dzisiaj chyba bym się bardziej nie spodziewała niż tego. Nazywam się Mathylda Hess i jestem tu kapitanem straży. A Czarne Szczyty będą odpowiednim miejscem.

Czarne Szczyty wydawały się być gospodą jakich setki rozsianych są po całym Imperium… Pomimo tego, że Gomrundowi raczej daleko było do żebraczo – koczujących kuzynów z Grissenwaldu to co krok od jego napierśnika odbijało się jakieś krzywe spojrzenie. Być może tylko obecność pani kapitan sprawiła, że nie wyrzucono go za drzwi… a może to złoto, którym płacił i wygląd jakby potrzeba było pięciu chłopa żeby go zmusić do wyjścia przed posiłkiem. Rozsiedli się przy jednym z bocznych stolików… tak żeby wiedzieć kto wchodzi i nie być jak na widelcu. Mathylda dostała to co zwykle a Gomrund dla przepłukania gardła skusił się na lokalne pieniste. Do tego kazał upiec sobie trzy kaczki… wiedział, że na kolejną rozmowę to może udać się tylko z pełnym żołądkiem.

- Czy raczyłabyś mi powiedzieć o co tutaj chodzi? - Zwrócił się do Hess. – Altdorf jest daleko, ja jestem parę tygodni w podróży… a tutaj mowa jest o jakiś rzekomych morderstwach i oblężenie łyczków i chłopstwa z widłami? Podejrzewam, że równie jak ja chcesz szybko zakończyć tą sprawę jednak nim udam się do Gorima chciałbym poznać inne spojrzenie na sytuację.

Mathylda niby zamówiła sobie kubek czegoś co mocno dymiło, ale nie wyglądało na to by zamierzała to wypić. Póki co obracała tylko kubek w dłoni.

- Krasnoludy z klanu Wielkiego Młota żyją tu z nami już od lat. Odrestaurowały starą kopalnię w Czarnych Szczytach. Chyba złota szukały. Znalazły węgiel. U nas nikt na to nie narzekał. Dobre były między nami układy, bo Nuln skupuje wszystkie ilości okolicznych kopalin. Ale przybył do nas jakiś możny z Altdorfu i szukał ziemi, którą mógłby kupić. Zaoferował klanowi bardzo dobrą cenę, którą szybko przyjęli. Jeszcze im budowę wieży zlecił. Klan jednak zamiast zacząć coś nowego osiadł u nas pod murami. Jak rozmawiałam wówczas z Gorimem to powiedział tylko, że Altdorfczyk ich okpił i nigdzie się stąd nie ruszą póki tego nie udowodnią. Myślałam, że warunki bytowe ich w końcu do tego zmuszą. Ale nie doceniłam Waszej zawziętości. Nie wiem co się stało z pieniędzmi za kopalnię. Pewnie klan je przejadł, przepił... nie ważne. Co jest ważne to to, że krasnoludy popadły w gnuśność i zrobiły się skore to zwad i awantur. Wtedy doszło do pierwszego morderstwa. Dwóch młodych górników z klanu upiło się w karczmie, w której akurat przebywał elfi minstrel. Doszło do bójki. Zginął i długouchy i pomocnik karczmarza, który próbował ich obezwładnić. Tego co zabił powiesiliśmy zgodnie z prawem. Ale drugi siedzi teraz w ciemnicy. Sędzia nie wie co z nim zrobić i ja właściwie też nie. Ale to niestety był dopiero początek. Fakt, że tego drugiego nie obwieszono rozwścieczył mieszkańców, którzy już od pewnego czasu mieli dość krasnoludów. Wtedy właśnie Karel Strassdorfer doszedł do głosu. Od razu mówił, że nieukarani poczują się bezkarni. Czy miał rację, czy nie, ktoś zaczął palić okoliczne farmy mordując ich mieszkańców. Świadków żadnych nie ma, ale Strassdorfer i mieszkańcy przekonani są o winie krasnoludów. Na różne sposoby próbował już załatwić sprawę po swojemu. Teraz więc mamy to oblężenie i możenie klanu głodem. Niestety skuteczne. Nim krasnoludy zdołały sama nie wiem za co kupić łódź od jakiegoś rybaka, Gorim Wielki Młot zmarł. Tydzień temu. Przywództwo objął ponoć po nim jego syn, ale szczerze powiem nawet nie wiem kto to. Odkąd aresztowaliśmy tych dwóch górników prawie nie udaje mi się z klanem porozmawiać. A Strassdorfer ma coraz więcej zwolenników. W tej chwili byłby w stanie skrzyknąć dwie, może nawet trzy setki mieszkańców. Ja mam pięćdziesięciu ludzi. A i z tych za połowę nie ręczę. Wysłałam też dwóch ludzi na te farmy by powęszyli, ale nie wrócili jeszcze.

W końcu łyknęła z kubka. Bardzo mały łyczek i się zaśmiała.
- Wiecie panie Ghartsson ile listów wysłałam z prośbą o pomoc? Nulneńczycy umywają ręce, bo to nie ich teren jurysdykcji. Od księcia Pfeifrauchera dostałam tylko ogólną wskazówkę by przegonić tych uporczywych natrętów. Świątynie Sigmara i Vereny w Nuln jak na razie w ogóle nie odpisały. A tu proszę. Wsparcia udzieliła nam gildia inżynierów.
Pokręciła głową.
- Nie chcę was martwić panie Ghartsson, ale... Nie dokończyła. Znów upiła. Znów tylko łyczek. -Jeśli chcecie działać w tej sprawie, dam wam odznakę konstablera. Ale nawet z nią na wiele zaufania od tutejszych nie liczcie. Mało kto tutaj podziela moje wątpliwości.


- Wsparcia jak wsparcia. Przysłali mnie. A ja lepiej się nadaję do rozpędzenia tego stada baranów niż... Nie dokończył. Gomrund czy chciał, czy nie chciał, musiał działać w tej sprawie. Wprawdzie miał paktować z Gorimem ale jak go zabrakło to chyba Gildia oczekiwała aby rozpocząć rozmowy z innym przywódcą klanu... a jeżeli Młot był rzeczywiście tak uparty jak o nim opowiadano to może i lepiej. Potwierdził Matyldzie że przyjechał tutaj rozwiązać całą tą sytuację więc chwilę tutaj zabawi i rzecz jasna każda pomoc będzie mile widziana. Potwierdził to, że stanowisko Gildii jest jasne - klan powinien osiąść gdzie indziej... Potem wypytał jeszcze o tego Strassdorfer’a co to za człowiek i czy ma osobiste urazy do krasnoludów i przede wszystkim co to za pomysł z napadami na farmy. Bardzo grubymi nićmi to było szyte i jakoś nie mieściło się to w brodatej głowie aby banda górników w nocy bez zwracania na siebie uwagi wymykała się, paliła, mordowała i potem wracała do osady. Dlatego chciał się też dowiedzieć czy ktoś badał przypadki tych farm, czy ktoś znalazł jakieś ślady bytności krasnoludzkiej lub ludzkiej, bo to raczej na jakiś zwierzoludzi wygląda czy zielonoskórców.

Strażniczka w żołnierski sposób podsumowała sytuację. W przeciągu trzech tygodni spłonęły cztery farmy w bardzo krótkim odstępie czasu. Nikt nie przeżył… żadnych świadków ale zaczęło się to dziać w kilka dni po egzekucji krasnoluda więc ludzie bardzo łatwo znaleźli swoich winnych. Wysłani ludzie z miasta jeszcze nie wrócili z żadnymi informacjami. Gomrundowi było trudno jednoznacznie stwierdzić czy pani kapitan też cedowała winę na krasnoludów…


***

Gomrund wyprawił się na galowo rozmawiać ze swoimi pobratymcami. W końcu reprezentował nie siebie a Gildię Inżynierów… a jako, że nic lepszego nie miał tedy ubrał pełny pancerz. Trudno było stwierdzić czy groźna postura okutej w stal krasnoludzkiej maszynki do mordowania czy odznaka konstablera to uczyniła ale dotarł do oblężonych. Co ważne bez konieczności dobywania stali. Usłyszał parę ciepłych słów na temat swojej rasy, parokrotnie odpowiedział ale nie było w sumie tak dramatycznie.

Bardzo się zdziwił. Banda obiboków. Nędza i rozpacz ze wszami w brodach. Krasnoludy ulepione z mchu i paproci. Daleko było im do wojowników wykutych z kamienia czy odlanych ze spiżu. Zdawało się, iż każdy z miejscowych brodaczy miał gębę stworzoną do chlania bimbru i ciskania obelg. Oj dostało się Gomrundowi… dostało… wylali na niego pomyje znacznie gorsze niż ludzie za ostrokołem.

Powstrzymywał się ile mógł. Hamował złość. Poskramiał ogień jaki go trwaił… reprezentował w końcu gildię. Gomrund pieprzony dyplomata. Cóż z niego za matoł, że się na to zgodził?! Jemu, Płonącemu Łbu. Obiryjowi i łamikarkowi mediować się zachciało między długonogimi a jakimiś obibokami.

Sformułowania typu ludzka przechódka czy sprzedawczyk były jednymi z lżejszych… Gomrund odbił się od ściany. Ściany głupoty i uprzedzeń. Z nowym przywódcą klanu nawet się nie zobaczył. Ba nawet nie poznał jego imienia. Całe spotkanie można było uznać za wielce frustrujące i zakończyło się długim wywodem Płonącego Łba.

- Jeżeli macie użalać się nad sobą jak stare baby to najlepiej już teraz zgólcie brody i przebierzcie się w kiecki. Ja Gomrund „Płomienny Łeb” Ghartsson z domu Rot-Gorr członek klanu Kimril z portu Sjoktraken przybyłem tutaj reprezentując Gildię Inżynierów by porozmawiać z przywódcą waszego… klanu. Powiedział z lekkim powątpiewaniem patrząc na tych kilkunastu obdartusów.

- Przyjdę jutro… sprawdzę to co godzi w dobre imię waszego rodu i honor waszych dziadów pomimo tego, że wam nie starcza siły i charakteru by samemu tego dokonać. Zobaczę kto przypisuje wam winy za spalone farmy i pomordowanych ludzi. Przemyślcie czy rzeczywiście chcecie aby Gorim Wielki Młot spoczął w niesławie w grobowcu z gówna i błota czy nie powinien mieć wykutego pomnika z kamienia i spocząć pośród górskich szczytów. Przyjdę i niech ten co wstydzi się swojego imienia i twarzy danych mu przez przodków znajdzie czas na rozmowę ze mną.

Dał im przetrawić to co powiedział. – Nie przynoszę jałmużny ani łaski. Gildia chce się wam odwdzięczyć za to co przed laty dla niej uczyniliście… jeżeli mnie nie wysłuchacie to wasza sprawa. Mogą was tutaj zeżreć pchły albo kundle. Ja w tej mieścinie nie zabawię długo więc decydujcie się czy macie odwagę odmienić swój los czy jaja przehandlowaliście za gorzałkę.

- A ty – tu zwrócił się do jegomościa z cepem bojowym. Postury raczej nikczemnej z czerwonym kinolem na ryju. Tym samym, który był uprzejmy przypisać mu upodobanie do nadstawiania rzyci długonogim oraczom. – A ty wyczerpałeś swój limit taryfy ulgowej. Za następną obelgę każę zapłacić ci krwią… Potem długo mierzyli się wzrokiem. Gomrund wytrzymał świńskie spojrzenie ale i tamten nie odwrócił się… jednak nie odezwał się słowem.

***

Przechodząc przez obóz ludzi wyglądał jak życzenie śmierci… wkurwiony. Wyróżniał się na tle tych łyczków z widłami, cepami i jakimiś grabiami… on był wojownikiem. Wilkiem, który nie raz już czuł smak krwi a tamci byli tylko baranami czującymi się w silni w stadzie. Był na tyle wzburzony, że nie przejmował się ich przewagą. Wiedział, że by go zmiażdżyli liczbą… ale miał to gdzieś. On nie klękał. Brał wszystko na klatę… a jak nie był w stanie to niech go to zgniecie.

Chyba wyczuli jego złość… i jego siłę. Słyszał pomruki… słyszał szum… jednak nikt nie rzucił w niego obelgą. Nikt z pierwszego szeregu… nikt kto był w zasięgu jego miecza nie miał odwagi zadrwić mu w oczy.

I dobrze… polałaby się krew.

***

Wrócił zły… bardzo zły. Nikt z obecnych nie słyszał wcześniej z jego ust tylu obelg ciskanych pod adresem krasnoludów z Imperium… był zły. Zapowiedział reszcie, że przyjdzie mu ty tutaj z tymi osłami spędzić znacznie więcej czasu niż by chciał. Musi strawić ich głupotę… zejdzie mu pewno kilka dni. Będzie musiał sprawdzić te farmy… i pewnie nie tylko to.

Z Dietrichem przywitał się długim uściskiem dłoni. Dłuższym i mocniejszym. Takim pozwalającym bez słów wyrazić wiele. Takim, który mężczyzna rozumie w mig. Na Sylwię popatrzył dłużej niż zazwyczaj… trochę bardziej badawczo. Baby są inne. Z nimi trzeba inaczej. One nie rozumieją. Ale z nimi to brodacz działał jak we mgle. Nigdy nie wiedział gdzie ma postawić nogę żeby nie wpaść w pułapkę. Nie uściskał jej. Stał i się na nią gapił. A potem odpalił pierwsze co mu przyszło do głowy – Musisz więcej jeść. Jesteś za chuda… jeszcze się mi pochorujesz córuchna.


- Gzymsy są zazwyczaj cienkie i stare. – Sylwia odpaliła bez chwili namysłu – Chuda to dobrze.

Brodacz uściskał ją niczym niedźwiedź - Eh... gzymsie ty jeden.

Zapowiedział, że ruszy o świcie i rzecz jasna pomocy nie odmówi. Miał jednak świadomość tego, że Dietrichowi czasu zmitrężyć za wiele nie może dlatego nie chciał go wstrzymywać krasnoludzkimi kłopotami. Rzecz jasna jakby Erich był skłonny do wycieczki mogli wynająć wóz i obskoczyć wszystkie farmy w jeden dzień.
 

Ostatnio edytowane przez baltazar : 22-01-2013 o 22:06.
baltazar jest offline  
Stary 23-01-2013, 09:47   #136
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Nuln. Wielki ośrodek akademicki Imperium. Siedziba uniwersytetu, akademii magów, uczelni medyków i miejsce obecności świątyń wszystkich głównych bóstw i nikt … kompletnie nikt nie mógł sobie poradzić z wypędzeniem demona. No to niezupełnie była prawda.

Erich siedząc w swej kajucie i pociągając brandy zastanawiał się nad swym parszywym losem. Pewnie ktoś by potrafił, tylko jak go znaleźć? Przecież nie mógł do wiązu Deutz przybić ogłoszenia „Poszukuję egzorcysty. Płatność po wykonaniu usługi.”
- To magia. – stwierdził kiwając głową – I tylko magią da się go zwalczyć, tego tu.
Poklepał się po piersi cokolwiek wstawiony.
- Wykurzę Cię Kastorze jakiem Erich. Słyszysz?! – krzyknął pociągając z butelki potężny łyk.
- Zrobię to sam. Zostanę magiem i go załatwię, tylko … - Oldenbach osunął się na swoje łóżko – trochę odpocznę.
Mężczyzna zamknął oczy, ale sen nie nadchodził. W głowie kłębiły mu się niechciane myśli, niechciane postaci. Starał się za wszelką cenę nie myśleć o Tzeenchu, co przyniosło skutek całkowicie odwrotny. Pan Przemian z irytującą natarczywością pojawiał się w jego myślach złośliwie się szczerząc.
Zrezygnowany Erich otworzył oczy i wstał wlokąc się na pokład, by orzeźwić się wilgotnym wiatrem z nad Reiku.

Łódź płynęła na południe ku Grissenwaldowi. Erichowi ciągle chciało się spać. Od rozmowy w świątyni w Nuln sypiał fatalnie. Bał się zasnąć, a kiedy już mu się udawało budził się ze strachu, że Kastor właśnie przejmuje jego ciało, by dokonywać masowych rzezi. Nic też dziwnego, że ciągle ziewał, a podkrążone oczy, zmęczony, przepity wzrok i ziemista cera nie dodawały jego twarzy uroku.

Po kilku godzinach żeglugi dotarli do celu. Oldenbach obserwował Grissenwald oparty o burtę. Mieścina wyglądała nędznie. Mała jakaś taka. Pewnie nawet domu uciech nie mieli. Gdy tylko przybili do przystani Erich wyskoczył na brzeg doznając tego dziwnego uczucia uderzenia o twarde niczym skała podłoże. Chwilę mu się zakręciło w głowie nim uzyskał równowagę. Wziął ze sobą niezbędnik podróżnego w nowym miejscu. Miecz i kuszę. Wkrótce okazało się, że słusznie. Ledwo zrobili parę kroków, a już grupka tubylców z widłami miała jakieś nieuzasadnione pretensje do Gomrunda.
Przez całą pyskówkę krasnoluda z hersztem linczowników Erich nie mógł się zdecydować, czy naciągnąć kuszę, czy dobyć miecza. Sam się zdziwił, że w nim taka oskoma by komuś przywalić. Chyba mu się udzieliła atmosfera tłumu.
Później jednak zjawiła się trochę podstarzała, ale wciąż niczego sobie kobitka i pogoniła tą zgraję. Erich lubił zdecydowane panie.
Wkrótce przenieśli się na grunt bardziej przyjazny dla konwersacji i zadzierzgnięcia znajomości z „panią władzą”. Oldenbach siedział cicho w karczmie popijając grzane wino z korzeniami i mętnym wzrokiem przyglądał się kapitan Hess. Wydawało mu się, ze skądś znał tę twarz, ale nie mógł skojarzyć skąd.
Z niejakim opóźnieniem dotarł do niego sens słów Gomrunda, gdy jednak zrozumiał o co mu chodzi odparł walcząc z odruchem ziewania:
- A nie prościej pójść popytać krasnoludy? Bez obrazy pani kapitan, ale warto poznać historię z drugiej strony. Ja bym tego Stasse coś tam wsadził do ciemnicy i już. Możemy go sprowokować, jeśli pani potrzebuje pretekstu. - zaofiarował się z pomocą damie w potrzebie.
Konrad, który do tej chwili przysłuchiwał się rozmowom, nie wytrzymał.
- Erich, tyś się chyba rozumu zbył - powiedział cicho. - Gdyby ktokolwiek Strassdorfera do ciemnicy wsadził, to by piekło się zrobiło. Z krasnoludami pogadać trzeba, obejrzeć te farmy również. I z Gomrundem bym tam poszedł, rozejrzeć się, tak i do krasnoludów. Za to z tym samowolnym watażką inaczej by można pogadać. Gdybyś, na ten przykład, z Gomrundem się powadził, o złoto, które niby ten jest ci winien? Widać, żeś nie w sosie... Spory takie na człeku się odbijają, na obliczu również. Ty masz problemy, on ci pomóc nie chce. A gdy kto nagle wrogiem krasnoluda się stanie, to do kogo o pomoc uderzy? Przed kim się wyżali?
- Że co? - Oldenbach nie mógł ukryć zdumienia. - Ja na szpiega się nie nadaję. Jestem zbyt prostoduszny i uczciwy.
Stwierdził z godnością.
- Ano iść pójdę... i lepiej sam. - Odparł krasnolud. - W końcu po to żem tu przyjechał.
Erich tylko wzruszył ramionami zostawiając krasnoludowi co krasnoludzie.
- Jak będziesz mnie potrzebował, to będę tu, albo na łajbie.


Wkrótce okazało się, że w „Czarnych Szczytach” są już Sylwia i Dietrich, którzy dotarli do Grissenwaldu dyliżansem.
- O. Zakochana para. – przywitał ich Erich z uśmiechem. – Dawno przyjechaliście? Jest tu coś ciekawego do zobaczenia? Walki gladiatorów, albo mecze snotballa na przykład? Karczmarzu brandy dla moich przyjaciół i coś do żarcia. Rybkę może jakąś.

Na folgowaniu obżarstwu i opilstwu Erichowi minął czas oczekiwania na powrót Gomrunda. Krasnolud wrócił mówiąc delikatnie poirytowany. Widok Sylwii podziałał jednak na niego kojąco. Nie ma to jak wyściskać młódkę
- To co? Może weźmiemy jaką kolaskę i objedziemy te farmy? Ktoś tu robi krasnoludom koło pióra. Nie zdziwiłbym się, gdyby to były zielońce, albo jakieś innego kryjące się po lasach cholerstwo. W każdym razie szykuje się jakaś bitka, czuję to w kościach. – zaproponował Gomrundowi zagryzając kawałkiem placka z jabłkami.
Zdążył już bowiem dojść do deseru.
 
Tom Atos jest offline  
Stary 24-01-2013, 10:51   #137
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Każdemu to, co lubi...
Skoro Sylwii nie odpowiadały kołyszące się deski pokładu pod stopami - trudno. Nie można jej było do niczego zmuszać. Jeśli wolała ruszyć w świat, na własną rękę, dyliżansem - jej sprawa. Jeśli Dietrich miał zamiar, co było wielce prawdopodobne, jej towarzyszyć, jeśli wolał zadek wozić, zamiast na pokładzie pomagać - pies mu mordę lizał. Jego wolna i nieprzymuszona wola.

Nie zamierzali przedłużać pobytu w Nuln. "Świt" odbił od brzegu gdy tylko cała załoga (a raczej to, co z niej zostało) znalazła się na pokładzie łajby. A ledwo od pomostu odbili, postawili żagiel. Sprzyjający wiatr sprawił, że port w Nuln wnet zniknął za rufą, a oni zniknęli z oczu ewentualnych obserwatorów.

Na moment podpłynęli bliżej brzegu, gdzie rzucona przez Julitę sonda wykazała odpowiednią dla barki głębokość. Rzucili kotwicę, by prąd ich nie zepchnął i zatrzymali się na krótki postój. Korzystając z okazji, gdy ruch na rzece zamarł, pozbyli się kłopotliwej przesyłki. Wyciągniętą na pokład skrzynię pozbawiono wszystkich śladów, mogących zidentyfikować jej właściciela obciążono paroma ciężkimi kamieniami i po zrobieniu paru otworów opuszczono na linach na dno.
Parę bąbelków... i spokój.
Tylko dobywający się z ładowni zapach, który trudno nazwać cnotliwym, przypominał o nieszczęsnym ładunku. Ale zapach, prędzej czy później, musiał zniknąć. A co z oczu (czy nosa), to i z serca.

Do grissenwaldzkiego pożal się Boże portu przybyli dość późno.
I wiatr osłabł, złośliwy, i prąd był nad podziw silny, a zdekompletowana załoga niezbyt dobrze radziła sobie z przeciwnościami zsyłanymi przez naturę. Cóż jednak chcieć, skoro Gomrund żeglarzem nie był, a Erich więcej czasu w kajucie spędził, niż na pokładzie. A i tak pomocy od niego trudno było oczekiwać, bowiem niczym kupka nieszczęścia wyglądał.
- Szczur, sprawdź, czy ten pomost się nie rozsypie - powiedział Konrad.
- A wyciągniecie mnie, jak się zarwie? - spytał najmłodszy załogant.
Wbrew ponurym przewidywaniom pomost okazał się na tyle solidny, że nie tylko Szczura, ale i krasnoluda utrzymał, a i pachołki, na które się cumy zarzuca, z solidnego dębu być się zrobionymi okazały.
Wystawili słomiane odbijacze, by burty o pomost nie obtłuc i przycumowali solidnie “Świt”, co by im z prądem nie spłynął. Julita i Szczur pozostali na pokładzie, a Konrad i pozostali zeszli na ląd.
W sam środek kolejnej awantury i kłopotów.


- Jeśli masz ochotę na wycieczkę - powiedział Konrad - to możesz na mnie liczyć.
 
Kerm jest offline  
Stary 25-01-2013, 02:33   #138
 
Betterman's Avatar
 
Reputacja: 1 Betterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnie
Nie próbował spierać się z krasnoludzimi kanonami piękna, ale nie odmówił sobie bezczelnie niewinnego uśmieszku i znaczącego uniesienia brwi, zdradzającego, że na kształty Sylwii miał swój własny pogląd, a komuś obdarzonemu odpowiednim rodzajem wyobraźni – może nawet w jakich okolicznościach go sobie ostatnio wyrabiał.
W dodatku z niezgorszym najwyraźniej skutkiem dla samopoczucia, skoro wcale nie zaszkodziły mu powitalne kpiny Ericha, a i później prawie nie było po Spielerze znać, że wisi nad nim przykra bądź co bądź powinność przepytania obsługi i właściciela Czarnych Szczytów w sprawie gospodyni pobliskiej kopalni o tej samej nazwie. W pewnej chwili po prostu zebrał się w sobie i nie tracąc rezonu, zaczął od uwijającej się między gośćmi dziewki, zbrojny w długoletnie karczemne obycie.

Szkoda tylko, że na nic mu się nie przyda w nieuniknionej konfrontacji z Mathyldą Hess, a już na pewno nie mogło zrównoważyć zawodowej niechęci do przedstawicieli władzy. Może do tej pory nie zagłębiał się specjalnie w zawiłości misji Gomrunda, ale z relacji lepiej zorientowanych kompanów zrozumiał dosyć, żeby rozpoznać w pani kapitan kogoś, z kim bezwzględnie powinien pogadać.
Nie uwierzyłby zresztą, że sama nie zechce zaszczycić ich chociaż raz swoim towarzystwem, kiedy będą pałętać się po jej terenie pod bronią i światłym przywództwem Płomiennego Łba.

Może już z samego rana, kiedy Spieler wybierze się na barkę, żeby dociążyć się tym, czego w pośpiechu nie wziął ze sobą w podróż dyliżansem. Tak na wszelki wypadek.
 

Ostatnio edytowane przez Betterman : 25-01-2013 o 02:36.
Betterman jest offline  
Stary 28-01-2013, 10:01   #139
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Lało od rana. Równo. Cały boży dzień. Nie jakoś intensywnie. Tak chyba w sam raz by rzęsistego deszczu starczyło do wieczora. Ciemne chmury musiały przyjść w nocy od strony centralnego Reiklandu. Nadal zresztą widać było, że na południu niebo wyglądało o wiele jaśniej. Nikt nie miał wątpliwości, że w taką pogodę to nic ino zamknąć się w karczmie i pić. Albo w karty porżnąć. Albo pić i w karty rżnąć. Tylko Gomrund nie kręcił nosem na tak hojnie odcedzane dziś przez Mannana kartofelki. Pierwszy też rano wstał i zorganizował z pomocą pani kapitan Hess kolaskę od tutejszej straży. Choć kolaską to po prawdzie ciężko było nazwać. Bardziej podchodziło pod wóz drabiniasty ino na środku przysposobiono pojazd do przewozu klatki na skazańców, których by z jakichś przyczyn gdzieś trzeba było przetransportować. Samą klatkę szczęśliwie udało się łatwo i szybko zdjąć więc miejsca na powozie dla wszystkich bez ścisku wystarczyło. Niestety nijak nie chroniła ona od deszczu, a szukanie dobrodusznego w imperialnym mieście co na słowo honoru wypożyczy obcym sensowniejszy powóz nie napawało optymizmem. Zaraz więc po śniadaniu niemal cała, bo bez Szczura i Julity, załoga Świtu opatulona w swoje płaszcze, lub jeśli kto chciał w peleryny straży grissenwaldzkiej wyruszyła południową bramą w kierunku spalonych farm. A że nikt za bardzo nie miał niczego do powiedzenia to podróż umilała wszystkim skromna wymiana zdań jaką Erich prowadził z rosłym bułankiem. Koń wprawdzie nie odpowiadał, ale że był jedynym towarzyszącym im przedstawicielem ramienia sprawiedliwości, nie należało od niego zbyt wiele wymagać.

***

Pierwszym miejscem, które mogło pogorszyć humory był ostrokół przy którym grissenwaldczycy w prowizorycznych szałasach tak jak wczoraj pilnowali, by żaden krasnolud z Khazid Slumbol nie wymknął się na zewnątrz. Obecny wśród koczujących był też Karel Strassdorfer. Mężczyzna teraz w dziennym świetle i na deszczu nie wydawał się już tak rosły. Owszem, był wysoki. Na osiłka jednak ie wyglądał. Kapitan Hess poinformowała ich jeszcze przed opuszczeniem z karczmy, że to były nowicjusz Vereny, którego jednak świątynia nie przyjęła na dalsze nauki. Wrócił więc do Grissenwaldu gdzie się urodził i od zawsze udzielał we wszelkich sprawach publicznych. Z pochodzenia nikt ważny, ale z czasem z jego głosem liczyło się coraz więcej mieszkańców. Czy miał coś osobistego do krasnoludów? Raczej nie. Po prostu nigdy nie miał wątpliwości do swojej racji.
Teraz gdy ich powóz przetaczał się po mokrej drodze w kierunku lasu na południu, wyszedł przed namiot i zagryzając ugotowane na twardo jajko przypatrywał im się trochę od niechcenia, a trochę jakby z pogardą. Jakby jeszcze pewniejszy niż wczoraj kart, które ma na ręku.

Potem zaś były farmy.
Najbliższa należała do lokalnego myśliwego i tropiciela Klausa Schlingera i jego skromnej bo składającej się z zaledwie dwóch synów i żony rodziny. Zarówno gospodarstwo jak i suszarnia skór uległy całkowitemu spaleniu zostawiając po sobie czarne, przemoknięte teraz zgliszcze. Tylko dwa niezasiane chyba jeszcze niczym poletka uprawne wyglądały jakby całkiem niedawno ktoś tu żył i pracował. Usypane obok nich cztery kopczyki nagrobne jasno wskazywały jednak na los tutejszych mieszkańców. Wszędzie dookoła unosił się ciężki zapach mokrego dymu. Niestety jeśli były tu jakieś ślady to te na ziemi zostały zmazane przez deszcz, a ewentualne inne... albo nie było, albo zabrakło szczęścia.
Następne dwie farmy znajdowały się nieco dalej i już na pierwszy rzut oka dało się poznać, że należały do tych większych. Choć nie największych w okolicy. Trzy domy mieszkalne, stodoła, chlewik, kurnik, a przy jednym nawet pasieka na kilkanaście uli. W takich miejscach poza liczną rodziną pracowało po kilku parobków... I tu jednak ogień niczego nie oszczędził za wyjątkiem loszków i ziemianek. Śladów tak samo na ziemi próżno było szukać i całe to śledztwo zaczynało wyglądać na stratę czasu. Póki Sylwia nie znalazła na jednym z krzaków agrestu rosnących obok głównego budynku całkiem dużego kłębka sierści. Ani Konrad ani Erich nie mieli pewności czy to psia czy wilcza, choć obaj bardziej skłaniali się ku wilczej.
Poza tym jednak znowu jedno wielkie nic.

Tylko Gomrund liczył, że póki nie zwiedzą czwartej farmy, nadal istnieje szansa coś znaleźć. Ruszyli więc. Do tej wysuniętej najdalej na południe. Niedaleko Czarnych Szczytów. Od drogi do wieży, w której miała zamieszkiwać Mara Herzen było niecałe dwieście kroków i nawet było ją widać z daleka.


Kapitan Hess poinformowała Dietricha, że kobieta, która prawie dwa miesiące temu zamieszkała w wieży, opuściła ją przed dziesięcioma dniami ruszając wraz z dużym wyładowanym jak na jakąś ekspedycję wozem w towarzystwie kilku lokalnych zbirów, jakiegoś dzikusa i pyszałkowatego żaka. Dodała też, że choć nie wszczęto śledztwa, jest podejrzenie, że jest zamieszana w śmiertelne otrucie jednego z przewoźników. Łamistrajka, który podczas zorganizowanej przez Strassdorfera blokady rzeki, przewiózł Marę na drugą stronę. Niestety nie można wykluczyć, że zabili go zbulwersowani taką postawą inni przewoźnicy. Jak również, że zdrowy silny mężczyzna po prostu, któregoś dnia nie został powołany przez Morra. Sprawa jest więc niewyjaśniona tak długo jak Mara Herzen nie wróci do Grissenwaldu, a podstaw do wystawienia listu gończego brak. Czy wznosząca się w oddali wieża mogła rzucić trochę światła na cel jaki przyświecał dietrichowej małżonce, nie dało się stwierdzić bez odwiedzenia. Nim jednak udało się dotrzeć do ostatniej farmy, by potem przyjrzeć się wieży, Erich gwałtownie zatrzymał bułanka.

- Tam ktoś jest - stwierdził powstrzymując się od chichotu wozak z dziwnym uśmiechem na twarzy.
Czemu tak się zachował nie było pewności, ale w odległości półsta kroków przy drodze oparta o drzewo siedziała jakaś postać. I z jej piersi chyba wystawały strzały. Widok ten rzeczywiście mógł się niektórym wydać znajomy, choć nie każdy wiedział gdzie już widział coś podobnego. Bułanek zarżał zaniepokojony, a Gomrund pokazał wozakowi by ten ruszył powoli do przodu. Koła zaterkotały, a każdy na wozie tylko wytrzeszczał ślepia to w siedzącą postać, to w rzadki dębowy las. W końcu wszystko już było wyraźne. Gomrund i Dietrich pierwsi zeskoczyli z wozu.
O drzewo oparty siedział krasnolud. Bez broni. Za to skuty kajdanami. I rzeczywiście z jego piersi sterczały trzy strzały. Obok niego zaś leżały dwa ciała wojaków w barwach straży grisenwaldzkiej. Po przemoczonej czarnej brodzie skapywała wąskim strumyczkiem na kolczugę woda deszczowa przemywając na bieżąco krew z nie broczących już ran.
Gomrund pierwszy ukląkł przy pobratymcy, by sprawdzić, czy ten nadal żyje. Ledwo jednak dotknął rannego ten szarpnął się gwałtownie i skrzywił z bólu gdy strzały poruszyły się w jego klatce piersiowej.


- Gobasy! - syknął słabym głosem patrząc na Gomrunda - W kopalni są gobasy! To one mordowały! Trzeba...
Jego słowa przerwał gwałtowny kaszel, po którym z ust popłynął mu całkiem spory strumień nienaturalnie ciemnej, niemal czarnej krwi. Po ostatnim wyraźnie bolesnym spazmie, krasnolud zemdlał.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin

Ostatnio edytowane przez Marrrt : 28-01-2013 o 10:41.
Marrrt jest offline  
Stary 28-01-2013, 10:34   #140
 
Viviaen's Avatar
 
Reputacja: 1 Viviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie coś
Był uparty. Znała ten rodzaj uporu - wypowiedziane zdanie i usta zaciśnięte w wąską kreskę, sugerujące koniec rozmowy. Wiedziała, że nic więcej nie wskóra. Z równym powodzeniem mogła błagać męża by nie przyjmował kolejnego zlecenia akurat od Fritzena a jeśli nawet, by doniósł wynagrodzenie do domu po robocie. W całości i od razu a nie po kilku dniach pijaństwa. Dlaczego znosiła to tyle czasu? Dlaczego tak długo czekała na niego u wuja, choć czuła, że już nie wróci? Zaufała mu...

Zirytowana własnymi myślami odwróciła się na pięcie i odeszła bez słowa. Gdzieś za nią Tonn grzecznie przeprosił Corrobretha za zachowanie ciężarnej “żony”, na co ten burknął tylko, że większość się tak zachowuje. I dobrze, przynajmniej nie musi udawać, że jest miła, grzeczna i opanowana. Że nie ma żadnych innych problemów poza kradzieżą i że nigdzie jej się nie spieszy. Może się zachowywać normalnie i obrazić, czego nie zwykła czynić wcześniej. Poza tym tutaj i tak nie ma mocy więc i koncentracja nie bardzo jest jej potrzebna...
Czuła się zagubiona, ale powoli wracała do siebie. Umysł przyzwyczajony do szybkiego działania nabierał tempa po ogłuszeniu wiadomością o ciąży. Myślała, że Corrobreth zrozumie, jak ważny będzie dla nich powrót do domu, ale z dobytkiem! A ten nie, osioł jeden. Pieniądze oddał bez mrugnięcia okiem, Tonn błyskawicznie oszacował zawartość i z aprobatą kiwnął głową. Ale na wóz się uparł, druid miotłą chędożony, że podejrzana aura z rzeczy bije. Nie odda, póki Sigmaryci nie powiedzą, że to bezpieczne. Na nic się zdały prośby i błagania. Udowodniła ponad wszelką wątpliwość, że skrzynia jej, kluczem otworzyła, pokazała w środku, wytłumaczyła, że to sejf jest, na zamówienie robiony według instrukcji taty... a ten swoje. Dziwna aura z niej bije i skrzyni nie odda. Choć na cóż skrzynia bez narzędzi i wozu? Te oczywiście też podejrzane. Trudno żeby nie... ostatecznie to magiczne więc i aurę ma odpowiednią. No ale w końcu mogła się po ludzku przebrać, we własny płaszcz, świeżą suknię... we własny gorset nie weszła, ale kupiła sobie większy.
I jeszcze chciał ją furmanką do Kemperbadu puścić. Zacisnęła pięści z bezsilności. Nie chciał zrozumieć, że jej to koniecznie potrzebne. Nie mógł wiedzieć, że oddając im wóz i pozwalając jechać, zaoszczędziłby wszystkim kłopotów. Jak mógł w ogóle pomyśleć, że wyjedzie bez wozu? To chyba oczywiste, że na ślub bez prezentu nie pojedzie? Nie, jak grochem o ścianę.

***

Frustrację wyładowała na poduszce, którą najpierw porządnie stłukła, a później ukryła w niej twarz i wyła z wściekłości. Mika siedział w tym czasie na krześle i ze stoickim spokojem czekał, aż jej przejdzie. Wydawał się nawet jakby rozbawiony tym jej zachowaniem. Ale się nie wtrącał, z jakiegoś powodu wiedział, że nie warto się narażać. Może dlatego, że w jej oczach widział szaleństwo? A może dlatego, że warknęła ostrzegawczo, gdy na samym początku próbował jej położyć rękę na ramieniu? Może po prostu dlatego, że nie był głupi. Domyślał się, że to nie potrwa długo. Przejdzie.
Nie pomylił się. Po kilkunastu minutach rozczochrana i czerwona na twarzy Mara usiadła z godnością na łóżku, próbując przygładzić zmierzwione włosy. Oczy nadal jej błyszczały, ale tym razem kryła się w nich inteligencja. Skinęła głową. Wstał i przestawił krzesło tak, by siedzieć dokładnie naprzeciw niej.
Rozmawiali cicho, choć gdyby nawet ktoś podsłuchał ich rozmowę, niewiele by się dowiedział. Więcej w tym było oszczędnych gestów i kiwania głową, niż słów. Pieniądze zostały pochowane w bezpiecznych miejscach, na które tylko najemnik mógły wpaść i po chwili ramię w ramię zeszli do wspólnej izby.

Czwórka najemników już tam siedziała, choć nie tylko oni. Zbliżała się pora obiadu, całą karczmę wypełniał smakowity zapach gotującego się gulaszu i smażonych ziemniaków, który sprawiał, że stoliki zapełniały się w błyskawicznym tempie. Mara poczuła, że jest strasznie głodna, więc od razu skierowała się do jedynego wolnego stolika, jaki udało jej się wypatrzyć, zwinnie manewrując między gośćmi. Obdarzyła karczmarza swoim najbardziej uroczym uśmiechem i bezradnie rozejrzała za Tonnem, który powinien iść tuż za nią, ale z jakiegoś powodu go tam nie było. Karczmarz odwzajemniając uśmiech wskazał stolik, przy którym przysiadł “mąż” - ten, przy którym bracia Schurke ze Staubem grali w karty - i przyniósł jej kubek gorącej herbaty (o działaniu wzmacniającym, przynajmniej tak utrzymywał). Zapytał, czy może przekazać coś małżonkowi, na co rozbawiona odparła, że nie trzeba. Facet musi mieć jakieś swoje grzeszki a ten konkretny wie, kiedy przestać. Bruno pokiwał głową ze zrozumieniem i świętym zwyczajem wszystkich (dobrych) karczmarzy świata pogawędził chwilę z przyszłą mamusią, popytał o zdrowie, plany... poradził poczekać na strażników miejskich i przeprosił, by ruszyć ku kolejnym klientom.

Mało kto zwracał uwagę na grupkę karciarzy. Nikt więc nie zauważył, że pieniądze dorzucane do zakładu przez nowego gracza co i rusz wędrują do różnych kieszeni, przez co nastroje przy stoliku ulegają wyraźniej poprawie. Nikt też nie słyszał, że poza zwyczajowymi przechwałkami i obelgami (wśród których dało się wyłapać coś o kończącym się tygodniu a zaraz potem o rozpoczynającym się kolejnym i kolejnym, ach, jak ten czas leci...) zachodzi druga, znacznie cichsza wymiana zdań. W końcu niesforny “mąż” zgarnął wygraną i ignorując zachęty do “jeszcze jednej partyjki” z wielkim uśmiechem przysiadł się do “żony”, dumnie pokazując wygraną. Uśmiechnęła się pobłażliwie, w duchu odetchnąwszy z ulgą. Najemnicy są zawsze najsłabszym ogniwem planu, ale złoto przekonuje zwykle najbardziej opornych...

***

Tuż przed wschodem księżyca poderwała się gwałtownie na łóżku. Szarpnęła za ramię siedzącego pod oknem ochroniarza, choć wiedziała, że nie śpi. Już czas, przedstawienie czas zacząć... jednak Mara miała coś takiego w oczach, że poderwał się gwałtowniej, niż planował.
Za oknem kilka kształtów ciemniejszych od cienia, w którym się ukrywały, czekało za znak. Tonn zbiegł jak szalony budzić karczmarza, Mara zaczęła jęczeć i rzucać się na łóżku. Migiem rozbudzony Bruno wygnał “ojca” po Corrobretha a sam popędził do pokoju niosąc dzban wrzątku, który zawsze grzał w żarze na palenisku, miednicę, ręczniki i kubek z ziołami. Bał się, że kobieta może zaczęła przedwcześnie rodzić, takie rzeczy się zdarzały. Zwłaszcza po tym co przeszła...

Druid już na pierwsze przestraszone wołanie wybiegł na zewnątrz i razem popędzili do karczmy. Ciężarna leżała na łóżku, na którym w świetle zapalonych świec widać było ciemne plamy krwi. Tonn stanął na ten widok jak wryty. Nie przypuszczał, że cokolwiek może zrobić na nim takie wrażenie. Przez chwilę sam uwierzył w to, że wszystko dzieję się naprawdę... popchnięty przez Corrobretha przyklęknął przy łóżku i złapał Marę za rękę, omal nie przypłacając tego połamanymi palcami...

***

Cztery ciemne kształty oderwały się od ściany w tym samym momencie, w którym Corrobreth przestąpił próg karczmy i skierowały się tam, skąd przyszedł... Po chwili z loszku pod kapliczką dało się słyszeć zduszony jęk, szmer rozmowy, w ciemności błysnęło złoto i ciemne kształty rozpłynęły się w ciemności, jakby ich tam nigdy nie było.

***

Po godzinie wszystko się uspokoiło. Gwałtowne skurcze minęły, lekkie krwawienie ustało, ciężarna usnęła niespokojnie, zapewniana bezustannie, że nic złego się dziecku nie stało, że już wszystko dobrze. Trójka mężczyzn wyszła na korytarz, by porozmawiać cicho. Corrobreth stanowczo zakazał wszelkich podróży przynajmniej przez dwa-trzy dni. Tym razem nic się nie stało, ale kto wie... następny atak może być silniejszy. Matka musi odpocząć i nabrać sił zanim ruszy w drogę powrotną.
Na próby oponowania tylko machnął ręką. “Albo chcecie, albo nie chcecie mieć tego dziecka. Wybór należy do Was” powiedział cierpko, schodząc już do wyjścia. Tonn westchnął i przyjmując zapewnienia karczmarza o “gościnie, dopóki będzie taka potrzeba”, wrócił do pokoju.

Późnym popołudniem omal nie spoliczkował budzącej się dopiero Mary za to wszystko, co się stało w nocy. Wiedział, że popija jakieś gorzko pachnące zioła przed snem i umiał dodać dwa do dwóch. Naraziła życie swoje i dziecka... i to świadomie! Dlaczego tak stasznie go to zirytowało? Co go w ogóle obchodzi ta kobieta i to dziecko? Nie jego przecież...
Jednak miał ochotę rozerwać ją na strzępy za to, co zrobiła. Zdawał sobie sprawę, że druid mógł rozpoznać kłamstwo. Że mógł spojrzeć tylko raz i wrócić od razu do siebie, pewny, że ciężarnej nic nie jest, tylko “przeżywa, jak każda pierworódka”, jak to poetycko ujął poprzednio.
Ale żeby się z tego powodu narażać? W imię czego?
Jednak kiedy spojrzał w jej oczy, nie powiedział nic, tylko przytulił i dał się wypłakać. Pościel była cała przepocona, wiedział, że długo rzucała się przez sen i że dopiero nad ranem usnęła spokojniej. Wiedział, że zrozumiała ogrom okrucieństwa, które wyrządziła sama sobie i postanowił nie przysparzać jej cierpień.

***

Zupełnie nie przejmowała się ewentualnymi skutkami tego, co zamierzała robić. Niejednej “spuchniętej” przygotowywała “herbatkę odchudzającą”, niektórym wielokrotnie, więc nie miała problemu ze skomponowaniem odpowiedniego zestawu. Oczywiście zrobiła napar znacznie słabszy, żeby tylko spowodować niegroźne skurcze i wywołać wrażenie kłopotów. Nie pomyślała o tym, że jej ciąża jest znacznie bardziej zaawansowana, niż zwykle w takich przypadkach i że jej ciało może zacząć działać na własną rękę. Kiedy obudził ją pierwszy skurcz, pomyślała, że w ten przypadkowy sposób rozwiąże się jej problem. Że dziecko, które zostało zostawione przez ojca od razu po poczęciu, nie będzie się musiało borykać z tym faktem w późniejszym życiu. Że tak będzie lepiej...
Kiedy jednak zobaczył krew na prześcieradle, zawyła z rozpaczy. Zrozumiała, że chce mieć to dziecko bardziej, niż cokolwiek innego na całym świecie. Wpiła palce w ręce karczmarza, gorączkowo powtarzając w kółko jedno pytanie: “gdzie on jest? GDZIE ON JEST?”

Podane zioła wypiła jednym haustem, omal się przy tym nie krztusząc. Nie obchodziło jej, co zrobi druid, byle uratował jej dziecko...

I uratował.

Nie odprawiał rytuałów, nie stosował żadnej magii, choć zastrzegł, że zrobi to, jeśli nie będzie miał wyjścia. Dobrał odpowiednie zioła, które powstrzymały krwawienie, spowodowały rozluźnienie mięśni i senność. Wbrew sobie usnęła, ciągle słysząc, że już dobrze. I nie wierząc w zapewnienia.
Śniła o tym, że poroniła i że dziecko okazało się mutantem. Później o tym, że dziecko wyszło z niej samo, rozrywając jej brzuch. Kolejne urodziło się żywe, ale miało dorosłą twarz Dietricha i jego głosem robiło jej wyrzuty. Że zabrała mu to, co miałby najcenniejsze - syna. Nie zamierzało słuchać, że to on ją zostawił na łaskę i niełaskę losu. Zostawił, zapomniał... płakała przez sen, ale nie obudziła się.
Dopiero nad ranem ciepłe mruczenie kocura, który ułożył się jak zwykle w nogach łóżka, przeniosło ją do krainy snu bez snów.

Ucieszyła się, po obudzeniu zobaczywszy nad sobą twarz Tonna. Przez chwilę myślała, że ją uderzy i nie zamierzała się bronić, ale tego nie zrobił. Ryczała długo.

***

Zamieszanie rozpoczęło się już rankiem, kiedy Corrobreth poszedł zanieść śniadanie więźniom. Mara przespała właściwie jego większą część, zresztą nikomu nawet do głowy nie przyszło, by ją w jakikolwiek sposób powiązać z wydarzeniami.
Tonn opowiedział jej wszystko zanim zeszła na obiad, więc wzburzenie panujące w głównej izbie wcale jej nie zdziwiło. Panował potworny tłok - chyba wszyscy mieszkańcy wioski się tu skupili, by wymienić wieści - więc zamówiwszy obiad do pokoju, wróciła na górę, po drodze wyrażając stosowne wyrazy niedowierzania.

Kilka razy dowiadywała się, że ten mag, co go trzymali, powiesił się w swojej celi. Na własnym pasku, rozumiecie, przez co spodnie spadły mu do kostek... udało mu się przerzucić klamrę przez zakratowane okienko i zaczepić o jakiś występ w murze. Utrzymało go to, heretyka przebrzydłego, chociaż powinno puścić. Pętlę też sprytnie zrobił, nie ma co. Odpruł rękaw koszuli i przeciągnął przez dziurki w pasku. Musiał to długo planować... nie wiedzą jeszcze, jak udało mu się wdrapać na tyle wysoko, żeby się uwiesić, ale na ścianie były ślady wspinaczki i wygodne wgłębienia, w sam raz do wsparcia stopy. Tak, musiał to planować od dawna...
A ten drugi, ten wielki góral, niczego nie słyszał. Jakieś skrobania, jakieś stukanie... ale krótko i niezbyt głośno. Równie dobrze mogły to być szczury albo po prostu mu się coś przyśniło. Na razie został w celi, ale go pewnie łaskawiej potraktują, bo w końcu zaczął gadać. Potwierdził uczestnictwo w napadzie (co spowodowało lawinę współczujących spojrzeń) no i to, że on faktycznie był złym czarnoksiężnikiem. Tyle, że - tak mówił, naprawdę! - miał wobec niego dług życia, że niby uratował go przed niechybną śmiercią w górach, to i nic nie gadał. Teraz mag nie żyje więc dług przestał istnieć, więc gada...

***

Strażnicy z Kemperbadu - w liczbie dwóch i z wozem pancernym, zjawili się trzy dni później. Mieli ze sobą wszelkie papiery, jakie tylko powinni posiadać, i wiele, wiele innych. Ucieszyli się, że sytuacja jest czysta - samobójstwo w celi to oczywiste potwierdzenie winy - i że góral bez gadania dał się zakuć w kajdany i zapakować do wozu. Zgodzili się też, by odeskortować wóz z podejrzanym dobytkiem do świątyni Sigmara - z odpowiednim papierem oczywiście - i bez problemu przystali na towarzystwo przyszłych młodych rodziców. Przyjechali późnym wieczorem, więc postanowili wyruszyć po śniadaniu następnego dnia. Przed wyjazdem Mara podziękowała wylewnie gospodarzom i szczerze uścisnęła zaskoczonego druida. Promieniowała szczęściem, co zauważyli wszyscy obecni przy ich wyjeździe, więc ciesząc się razem z nią, życzyli jej dużo zdrowia. Tylko Corrobreth westchnął i pokręcił głową. Miał wrażenie, że coś mu umknęło, ale nie mógł skojarzyć, co. Wzruszył ramionami i pomachał im na pożegnanie, bezgłośnie błogosławiąc na drogę.

Niedługo później wyjechali też najemnicy, ale na nich nikt nie zwracał specjalnej uwagi. Ot, przyjęli się u wyruszającego do Trebbus kupca, tyle, że nie towarzyszyli mu długo bo i po drodze im nie było... za to wieczorem dogonili rozbijających właśnie obóz strażników. Zajechali od strony Kemperbadu i zapytali grzecznie, czy mogą się dosiąść do ogniska. Siedzącego w wozie górala zdawali się nie dostrzegać, dopóki jeden ze strażników sam go nie wskazał uprzedzając, aby się do wozu nie zbliżać pod żadnym pozorem.

Mara porządnie doprawiła gotowaną polewkę, na wyraźnie życzenie najemników dosypując im do misek dodatkowych ostrych przypraw. Sama zadowoliła się serem, suszonymi owocami i chlebem, jaki żona karczmarza upiekła im na drogę. Nader szybko też położyła się spać, zostawiając mężczyzn rozmawiających przy ogniu.
Strażnicy usnęli niemal równocześnie. Najemnikom pozostało ledwie dopilnowanie, by nie obudzili się już więcej. Wszelkie dokumenty spalono, Mara osobiście dopilnowała, by nie został po nich nawet strzęp. Pozostało już tylko pozbyć się reszty - starannie przeszukanych strażników wsadzono do wozu i zepchnięto do rzeki, która z czułością zajęła się podarunkiem i mocno przytuliła do dna. Jeśli nawet dopłynie do Kemperbadu, to w strzępach... puste siodła również wrzucono do rzeki a rozkulbaczone konie puszczono wolno. Niech wrócą do straży, jeśli chcą.
Bojan również poszedł swoją drogą, postanowiwszy wrócić do domu. Może faktycznie coś go z Heidelmanem łączyło? Trudno było przypuszczać.

***

Słońce powoli wstawało na horyzoncie, gdy wyruszyli z powrotem w stronę wioski, tym razem jednak Mara zdecydowana była nie popełnić jeszcze raz tego samego błędu i obejść krąg megalitów szerokim łukiem...
 
__________________
Jeśli zabałaganione biurko jest znakiem zabałaganionego umysłu, znakiem czego jest puste biurko?
Albert Einstein
Viviaen jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 06:18.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172