Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-01-2013, 10:34   #140
Viviaen
 
Viviaen's Avatar
 
Reputacja: 1 Viviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie cośViviaen ma w sobie coś
Był uparty. Znała ten rodzaj uporu - wypowiedziane zdanie i usta zaciśnięte w wąską kreskę, sugerujące koniec rozmowy. Wiedziała, że nic więcej nie wskóra. Z równym powodzeniem mogła błagać męża by nie przyjmował kolejnego zlecenia akurat od Fritzena a jeśli nawet, by doniósł wynagrodzenie do domu po robocie. W całości i od razu a nie po kilku dniach pijaństwa. Dlaczego znosiła to tyle czasu? Dlaczego tak długo czekała na niego u wuja, choć czuła, że już nie wróci? Zaufała mu...

Zirytowana własnymi myślami odwróciła się na pięcie i odeszła bez słowa. Gdzieś za nią Tonn grzecznie przeprosił Corrobretha za zachowanie ciężarnej “żony”, na co ten burknął tylko, że większość się tak zachowuje. I dobrze, przynajmniej nie musi udawać, że jest miła, grzeczna i opanowana. Że nie ma żadnych innych problemów poza kradzieżą i że nigdzie jej się nie spieszy. Może się zachowywać normalnie i obrazić, czego nie zwykła czynić wcześniej. Poza tym tutaj i tak nie ma mocy więc i koncentracja nie bardzo jest jej potrzebna...
Czuła się zagubiona, ale powoli wracała do siebie. Umysł przyzwyczajony do szybkiego działania nabierał tempa po ogłuszeniu wiadomością o ciąży. Myślała, że Corrobreth zrozumie, jak ważny będzie dla nich powrót do domu, ale z dobytkiem! A ten nie, osioł jeden. Pieniądze oddał bez mrugnięcia okiem, Tonn błyskawicznie oszacował zawartość i z aprobatą kiwnął głową. Ale na wóz się uparł, druid miotłą chędożony, że podejrzana aura z rzeczy bije. Nie odda, póki Sigmaryci nie powiedzą, że to bezpieczne. Na nic się zdały prośby i błagania. Udowodniła ponad wszelką wątpliwość, że skrzynia jej, kluczem otworzyła, pokazała w środku, wytłumaczyła, że to sejf jest, na zamówienie robiony według instrukcji taty... a ten swoje. Dziwna aura z niej bije i skrzyni nie odda. Choć na cóż skrzynia bez narzędzi i wozu? Te oczywiście też podejrzane. Trudno żeby nie... ostatecznie to magiczne więc i aurę ma odpowiednią. No ale w końcu mogła się po ludzku przebrać, we własny płaszcz, świeżą suknię... we własny gorset nie weszła, ale kupiła sobie większy.
I jeszcze chciał ją furmanką do Kemperbadu puścić. Zacisnęła pięści z bezsilności. Nie chciał zrozumieć, że jej to koniecznie potrzebne. Nie mógł wiedzieć, że oddając im wóz i pozwalając jechać, zaoszczędziłby wszystkim kłopotów. Jak mógł w ogóle pomyśleć, że wyjedzie bez wozu? To chyba oczywiste, że na ślub bez prezentu nie pojedzie? Nie, jak grochem o ścianę.

***

Frustrację wyładowała na poduszce, którą najpierw porządnie stłukła, a później ukryła w niej twarz i wyła z wściekłości. Mika siedział w tym czasie na krześle i ze stoickim spokojem czekał, aż jej przejdzie. Wydawał się nawet jakby rozbawiony tym jej zachowaniem. Ale się nie wtrącał, z jakiegoś powodu wiedział, że nie warto się narażać. Może dlatego, że w jej oczach widział szaleństwo? A może dlatego, że warknęła ostrzegawczo, gdy na samym początku próbował jej położyć rękę na ramieniu? Może po prostu dlatego, że nie był głupi. Domyślał się, że to nie potrwa długo. Przejdzie.
Nie pomylił się. Po kilkunastu minutach rozczochrana i czerwona na twarzy Mara usiadła z godnością na łóżku, próbując przygładzić zmierzwione włosy. Oczy nadal jej błyszczały, ale tym razem kryła się w nich inteligencja. Skinęła głową. Wstał i przestawił krzesło tak, by siedzieć dokładnie naprzeciw niej.
Rozmawiali cicho, choć gdyby nawet ktoś podsłuchał ich rozmowę, niewiele by się dowiedział. Więcej w tym było oszczędnych gestów i kiwania głową, niż słów. Pieniądze zostały pochowane w bezpiecznych miejscach, na które tylko najemnik mógły wpaść i po chwili ramię w ramię zeszli do wspólnej izby.

Czwórka najemników już tam siedziała, choć nie tylko oni. Zbliżała się pora obiadu, całą karczmę wypełniał smakowity zapach gotującego się gulaszu i smażonych ziemniaków, który sprawiał, że stoliki zapełniały się w błyskawicznym tempie. Mara poczuła, że jest strasznie głodna, więc od razu skierowała się do jedynego wolnego stolika, jaki udało jej się wypatrzyć, zwinnie manewrując między gośćmi. Obdarzyła karczmarza swoim najbardziej uroczym uśmiechem i bezradnie rozejrzała za Tonnem, który powinien iść tuż za nią, ale z jakiegoś powodu go tam nie było. Karczmarz odwzajemniając uśmiech wskazał stolik, przy którym przysiadł “mąż” - ten, przy którym bracia Schurke ze Staubem grali w karty - i przyniósł jej kubek gorącej herbaty (o działaniu wzmacniającym, przynajmniej tak utrzymywał). Zapytał, czy może przekazać coś małżonkowi, na co rozbawiona odparła, że nie trzeba. Facet musi mieć jakieś swoje grzeszki a ten konkretny wie, kiedy przestać. Bruno pokiwał głową ze zrozumieniem i świętym zwyczajem wszystkich (dobrych) karczmarzy świata pogawędził chwilę z przyszłą mamusią, popytał o zdrowie, plany... poradził poczekać na strażników miejskich i przeprosił, by ruszyć ku kolejnym klientom.

Mało kto zwracał uwagę na grupkę karciarzy. Nikt więc nie zauważył, że pieniądze dorzucane do zakładu przez nowego gracza co i rusz wędrują do różnych kieszeni, przez co nastroje przy stoliku ulegają wyraźniej poprawie. Nikt też nie słyszał, że poza zwyczajowymi przechwałkami i obelgami (wśród których dało się wyłapać coś o kończącym się tygodniu a zaraz potem o rozpoczynającym się kolejnym i kolejnym, ach, jak ten czas leci...) zachodzi druga, znacznie cichsza wymiana zdań. W końcu niesforny “mąż” zgarnął wygraną i ignorując zachęty do “jeszcze jednej partyjki” z wielkim uśmiechem przysiadł się do “żony”, dumnie pokazując wygraną. Uśmiechnęła się pobłażliwie, w duchu odetchnąwszy z ulgą. Najemnicy są zawsze najsłabszym ogniwem planu, ale złoto przekonuje zwykle najbardziej opornych...

***

Tuż przed wschodem księżyca poderwała się gwałtownie na łóżku. Szarpnęła za ramię siedzącego pod oknem ochroniarza, choć wiedziała, że nie śpi. Już czas, przedstawienie czas zacząć... jednak Mara miała coś takiego w oczach, że poderwał się gwałtowniej, niż planował.
Za oknem kilka kształtów ciemniejszych od cienia, w którym się ukrywały, czekało za znak. Tonn zbiegł jak szalony budzić karczmarza, Mara zaczęła jęczeć i rzucać się na łóżku. Migiem rozbudzony Bruno wygnał “ojca” po Corrobretha a sam popędził do pokoju niosąc dzban wrzątku, który zawsze grzał w żarze na palenisku, miednicę, ręczniki i kubek z ziołami. Bał się, że kobieta może zaczęła przedwcześnie rodzić, takie rzeczy się zdarzały. Zwłaszcza po tym co przeszła...

Druid już na pierwsze przestraszone wołanie wybiegł na zewnątrz i razem popędzili do karczmy. Ciężarna leżała na łóżku, na którym w świetle zapalonych świec widać było ciemne plamy krwi. Tonn stanął na ten widok jak wryty. Nie przypuszczał, że cokolwiek może zrobić na nim takie wrażenie. Przez chwilę sam uwierzył w to, że wszystko dzieję się naprawdę... popchnięty przez Corrobretha przyklęknął przy łóżku i złapał Marę za rękę, omal nie przypłacając tego połamanymi palcami...

***

Cztery ciemne kształty oderwały się od ściany w tym samym momencie, w którym Corrobreth przestąpił próg karczmy i skierowały się tam, skąd przyszedł... Po chwili z loszku pod kapliczką dało się słyszeć zduszony jęk, szmer rozmowy, w ciemności błysnęło złoto i ciemne kształty rozpłynęły się w ciemności, jakby ich tam nigdy nie było.

***

Po godzinie wszystko się uspokoiło. Gwałtowne skurcze minęły, lekkie krwawienie ustało, ciężarna usnęła niespokojnie, zapewniana bezustannie, że nic złego się dziecku nie stało, że już wszystko dobrze. Trójka mężczyzn wyszła na korytarz, by porozmawiać cicho. Corrobreth stanowczo zakazał wszelkich podróży przynajmniej przez dwa-trzy dni. Tym razem nic się nie stało, ale kto wie... następny atak może być silniejszy. Matka musi odpocząć i nabrać sił zanim ruszy w drogę powrotną.
Na próby oponowania tylko machnął ręką. “Albo chcecie, albo nie chcecie mieć tego dziecka. Wybór należy do Was” powiedział cierpko, schodząc już do wyjścia. Tonn westchnął i przyjmując zapewnienia karczmarza o “gościnie, dopóki będzie taka potrzeba”, wrócił do pokoju.

Późnym popołudniem omal nie spoliczkował budzącej się dopiero Mary za to wszystko, co się stało w nocy. Wiedział, że popija jakieś gorzko pachnące zioła przed snem i umiał dodać dwa do dwóch. Naraziła życie swoje i dziecka... i to świadomie! Dlaczego tak stasznie go to zirytowało? Co go w ogóle obchodzi ta kobieta i to dziecko? Nie jego przecież...
Jednak miał ochotę rozerwać ją na strzępy za to, co zrobiła. Zdawał sobie sprawę, że druid mógł rozpoznać kłamstwo. Że mógł spojrzeć tylko raz i wrócić od razu do siebie, pewny, że ciężarnej nic nie jest, tylko “przeżywa, jak każda pierworódka”, jak to poetycko ujął poprzednio.
Ale żeby się z tego powodu narażać? W imię czego?
Jednak kiedy spojrzał w jej oczy, nie powiedział nic, tylko przytulił i dał się wypłakać. Pościel była cała przepocona, wiedział, że długo rzucała się przez sen i że dopiero nad ranem usnęła spokojniej. Wiedział, że zrozumiała ogrom okrucieństwa, które wyrządziła sama sobie i postanowił nie przysparzać jej cierpień.

***

Zupełnie nie przejmowała się ewentualnymi skutkami tego, co zamierzała robić. Niejednej “spuchniętej” przygotowywała “herbatkę odchudzającą”, niektórym wielokrotnie, więc nie miała problemu ze skomponowaniem odpowiedniego zestawu. Oczywiście zrobiła napar znacznie słabszy, żeby tylko spowodować niegroźne skurcze i wywołać wrażenie kłopotów. Nie pomyślała o tym, że jej ciąża jest znacznie bardziej zaawansowana, niż zwykle w takich przypadkach i że jej ciało może zacząć działać na własną rękę. Kiedy obudził ją pierwszy skurcz, pomyślała, że w ten przypadkowy sposób rozwiąże się jej problem. Że dziecko, które zostało zostawione przez ojca od razu po poczęciu, nie będzie się musiało borykać z tym faktem w późniejszym życiu. Że tak będzie lepiej...
Kiedy jednak zobaczył krew na prześcieradle, zawyła z rozpaczy. Zrozumiała, że chce mieć to dziecko bardziej, niż cokolwiek innego na całym świecie. Wpiła palce w ręce karczmarza, gorączkowo powtarzając w kółko jedno pytanie: “gdzie on jest? GDZIE ON JEST?”

Podane zioła wypiła jednym haustem, omal się przy tym nie krztusząc. Nie obchodziło jej, co zrobi druid, byle uratował jej dziecko...

I uratował.

Nie odprawiał rytuałów, nie stosował żadnej magii, choć zastrzegł, że zrobi to, jeśli nie będzie miał wyjścia. Dobrał odpowiednie zioła, które powstrzymały krwawienie, spowodowały rozluźnienie mięśni i senność. Wbrew sobie usnęła, ciągle słysząc, że już dobrze. I nie wierząc w zapewnienia.
Śniła o tym, że poroniła i że dziecko okazało się mutantem. Później o tym, że dziecko wyszło z niej samo, rozrywając jej brzuch. Kolejne urodziło się żywe, ale miało dorosłą twarz Dietricha i jego głosem robiło jej wyrzuty. Że zabrała mu to, co miałby najcenniejsze - syna. Nie zamierzało słuchać, że to on ją zostawił na łaskę i niełaskę losu. Zostawił, zapomniał... płakała przez sen, ale nie obudziła się.
Dopiero nad ranem ciepłe mruczenie kocura, który ułożył się jak zwykle w nogach łóżka, przeniosło ją do krainy snu bez snów.

Ucieszyła się, po obudzeniu zobaczywszy nad sobą twarz Tonna. Przez chwilę myślała, że ją uderzy i nie zamierzała się bronić, ale tego nie zrobił. Ryczała długo.

***

Zamieszanie rozpoczęło się już rankiem, kiedy Corrobreth poszedł zanieść śniadanie więźniom. Mara przespała właściwie jego większą część, zresztą nikomu nawet do głowy nie przyszło, by ją w jakikolwiek sposób powiązać z wydarzeniami.
Tonn opowiedział jej wszystko zanim zeszła na obiad, więc wzburzenie panujące w głównej izbie wcale jej nie zdziwiło. Panował potworny tłok - chyba wszyscy mieszkańcy wioski się tu skupili, by wymienić wieści - więc zamówiwszy obiad do pokoju, wróciła na górę, po drodze wyrażając stosowne wyrazy niedowierzania.

Kilka razy dowiadywała się, że ten mag, co go trzymali, powiesił się w swojej celi. Na własnym pasku, rozumiecie, przez co spodnie spadły mu do kostek... udało mu się przerzucić klamrę przez zakratowane okienko i zaczepić o jakiś występ w murze. Utrzymało go to, heretyka przebrzydłego, chociaż powinno puścić. Pętlę też sprytnie zrobił, nie ma co. Odpruł rękaw koszuli i przeciągnął przez dziurki w pasku. Musiał to długo planować... nie wiedzą jeszcze, jak udało mu się wdrapać na tyle wysoko, żeby się uwiesić, ale na ścianie były ślady wspinaczki i wygodne wgłębienia, w sam raz do wsparcia stopy. Tak, musiał to planować od dawna...
A ten drugi, ten wielki góral, niczego nie słyszał. Jakieś skrobania, jakieś stukanie... ale krótko i niezbyt głośno. Równie dobrze mogły to być szczury albo po prostu mu się coś przyśniło. Na razie został w celi, ale go pewnie łaskawiej potraktują, bo w końcu zaczął gadać. Potwierdził uczestnictwo w napadzie (co spowodowało lawinę współczujących spojrzeń) no i to, że on faktycznie był złym czarnoksiężnikiem. Tyle, że - tak mówił, naprawdę! - miał wobec niego dług życia, że niby uratował go przed niechybną śmiercią w górach, to i nic nie gadał. Teraz mag nie żyje więc dług przestał istnieć, więc gada...

***

Strażnicy z Kemperbadu - w liczbie dwóch i z wozem pancernym, zjawili się trzy dni później. Mieli ze sobą wszelkie papiery, jakie tylko powinni posiadać, i wiele, wiele innych. Ucieszyli się, że sytuacja jest czysta - samobójstwo w celi to oczywiste potwierdzenie winy - i że góral bez gadania dał się zakuć w kajdany i zapakować do wozu. Zgodzili się też, by odeskortować wóz z podejrzanym dobytkiem do świątyni Sigmara - z odpowiednim papierem oczywiście - i bez problemu przystali na towarzystwo przyszłych młodych rodziców. Przyjechali późnym wieczorem, więc postanowili wyruszyć po śniadaniu następnego dnia. Przed wyjazdem Mara podziękowała wylewnie gospodarzom i szczerze uścisnęła zaskoczonego druida. Promieniowała szczęściem, co zauważyli wszyscy obecni przy ich wyjeździe, więc ciesząc się razem z nią, życzyli jej dużo zdrowia. Tylko Corrobreth westchnął i pokręcił głową. Miał wrażenie, że coś mu umknęło, ale nie mógł skojarzyć, co. Wzruszył ramionami i pomachał im na pożegnanie, bezgłośnie błogosławiąc na drogę.

Niedługo później wyjechali też najemnicy, ale na nich nikt nie zwracał specjalnej uwagi. Ot, przyjęli się u wyruszającego do Trebbus kupca, tyle, że nie towarzyszyli mu długo bo i po drodze im nie było... za to wieczorem dogonili rozbijających właśnie obóz strażników. Zajechali od strony Kemperbadu i zapytali grzecznie, czy mogą się dosiąść do ogniska. Siedzącego w wozie górala zdawali się nie dostrzegać, dopóki jeden ze strażników sam go nie wskazał uprzedzając, aby się do wozu nie zbliżać pod żadnym pozorem.

Mara porządnie doprawiła gotowaną polewkę, na wyraźnie życzenie najemników dosypując im do misek dodatkowych ostrych przypraw. Sama zadowoliła się serem, suszonymi owocami i chlebem, jaki żona karczmarza upiekła im na drogę. Nader szybko też położyła się spać, zostawiając mężczyzn rozmawiających przy ogniu.
Strażnicy usnęli niemal równocześnie. Najemnikom pozostało ledwie dopilnowanie, by nie obudzili się już więcej. Wszelkie dokumenty spalono, Mara osobiście dopilnowała, by nie został po nich nawet strzęp. Pozostało już tylko pozbyć się reszty - starannie przeszukanych strażników wsadzono do wozu i zepchnięto do rzeki, która z czułością zajęła się podarunkiem i mocno przytuliła do dna. Jeśli nawet dopłynie do Kemperbadu, to w strzępach... puste siodła również wrzucono do rzeki a rozkulbaczone konie puszczono wolno. Niech wrócą do straży, jeśli chcą.
Bojan również poszedł swoją drogą, postanowiwszy wrócić do domu. Może faktycznie coś go z Heidelmanem łączyło? Trudno było przypuszczać.

***

Słońce powoli wstawało na horyzoncie, gdy wyruszyli z powrotem w stronę wioski, tym razem jednak Mara zdecydowana była nie popełnić jeszcze raz tego samego błędu i obejść krąg megalitów szerokim łukiem...
 
__________________
Jeśli zabałaganione biurko jest znakiem zabałaganionego umysłu, znakiem czego jest puste biurko?
Albert Einstein
Viviaen jest offline