Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-01-2013, 22:01   #26
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Emma Harcourt

Szpony barona wysunęły się z rękawic. Zalśniły w blasku sodowych latarni ulicznych. Baron skoczył, wymijając Emmę. Popędził w zaułek. Nie tak szybki, jak to sobie wyobrażała Harcourt. Widziała już zdecydowanie szybszych typków. Jak ten koleś z dredami, który zamordował Charlottę. Ale i tak wystarczająco szybko, by wielu ludzi uznało go za nadludzkiego potwora. I w końcu słusznie, bo przecież zębaty łysol nim był.

Po chwili pokraczna sylwetka władcy wampirzej koterii wyłoniła się z zaułka, w którym znikł. W ramionach William trzymał ciało Charlotte. Martwe i zgniłe. Kiedy podszedł bliżej Emma ujrzała, że z oczu po jego policzkach spływają strugo czerwieni. Wampir płakał krwią. Nie z bólu – bo to właśnie takie monstra widziała fantomka najczęściej – ale z żalu i nieskrywanego smutku.

Podał ciało zabitej Apple jednemu z pomagierów, których cały wianuszek otoczył Williama.

- Szak on wyszglądał? – zapytał Fantomkę krwiopijca.

Chwilkę zajęło jej, o co ją pyta. Opisała krótko napastnika z zaułka, lecz pominęła swoje podejrzenia dotyczące tego, że jest to zwampirzony Odmieniec. Necrofenomen.

- Zna go pan, baronie? – zapytała regulatorka.

William nie odpowiedział. Poprawił poły swojego dobrze skrojonego płaszcza, spojrzał na nią jakoś dziwnie i ruszył w stronę zaparkowanego nieopodal luksusowego samochodu.

- Baronie – wiedziała, że trafiła w czuły punkt.
- Nie terasz, regulaszorko – usłyszała cichą odpowiedź.

Trochę go rozumiała. Stracił właśnie kogoś, na kim mu zależało. Pracowała w Ministerstwie na tyle długo, by wyrobić sobie coś w rodzaju szczątkowej empatii dla wampirów. Co nie oznaczało, że mogła jej ona przeszkodzić w pracy.


Ava Rose

Krew. Wszędzie pełno krwi. Osiem ciał. Dwa dość niekompletne. Trzy czy nawet cztery, jeśli liczyć tamto jedno pod ścianą musiało należeć do wampirów. Reszta to raczej ludzie.

Rozbudzone hyperadrenaliną zmysły Avy rejestrowały wszystko z zadziwiającą precyzją. Nie oznaczało to, że widzi czy słyszy lepiej. Po prostu jej instynkt ostrzegał ją w ten sposób przed ewentualnym zagrożeniem. Postrzegał teraz wszystko wokół w kategoriach – „groźne” lub „niegroźne”.

Samuel też tam był. Rozpoznała jego ciało po twarzy. Leżał na szczątkach metalowego stolika, przy którym zapewne siadywali właściciele „Wiecznie młodych” obserwując bawiących się na dole gości. Złamany kręgosłup – bez wątpienia, oraz rozdarte na strzępy gardło. Poza tym jeszcze kilka innych ran. Ślady ostrzy na piersiach.

Cokolwiek zabiło Egzekutora musiało być niezwykle szybkie.
Nagłe poruszenie spowodowały, że jej zmysł walki podkręcił obroty. Szybciej niż myśl sięgnęła po broń mierząc w stronę, skąd zarejestrowała ruch.

Spod ciała jakiegoś wampira gramoliła się jakaś postać. Mężczyzna, cały we krwi, z kocimi, żółtymi oczami. Wampir.

Brewer był bliżej i zareagował dość szybko. Nim pijawka wydostała się spod trupa Siepacz mierzył już w niego z pistoletu maszynowego.

- Nie ruszaj się. Jesteś zatrzymany do wyjaśnienia przez Ministerstwo Regulacji. Podaj swój numer identyfikacyjny.

Brewer działał zgodnie z procedurą.

- Siedem cztery siedem osiem pięć – powiedział okrwawiony wampir zaprzestając jakichkolwiek ruchów. – Andreas Toons.

- Skuj go, Ava – poprosił Brewer tonem głosu zdradzając, że nie ma zamiaru zbliżać się do krwiopijcy.

Ava nie miała nic przeciwko. Mogła nawet odrobinę popuścić cugle samokontroli. Przecież martwi nie mieli żadnych praw obywatelskich.

W chwilę później do atrium wkraczały już służby pomocnicze, a Andreas Toons z workiem na głowie został wyprowadzony na zewnątrz i wepchnięty do furgonetki GSR-ów.


Vincent Fox


Vincent wyszedł z dziewczyną przed lokal. Chłodne, wieczorne powietrze otrzeźwiło go szybko, ale nie zlikwidowało uporczywego bólu głowy oraz uczucia mdłości. Na to lekarstwem był jedynie sen.

W tłumie gapiów i w kordonie ochronnym Vincent nie dostrzegł Emmy. Dopiero po chwili wypatrzył ją nawołującą za jakimś mężczyznom, który jednak wsiadł do samochodu. Auto ruszyło.

Jean znalazła się w jednym z samochodów GSR-ów.

Po chwili z lokalu wyszli Ava i Brewer prowadząc jakiegoś faceta w kapturze na głowie. Więzień został wepchnięty do wozu .

- Ludziska – Freddie podszedł do Foxa z miną nieszczęśnika. – W międzyczasie miałem telefon z MRu. Wasz koordynator kazał wam wracać i iść do domów. Chce, jak to powiedział, mieć was wszystkich u siebie o ósmej.

Zapalił papierosa.

- Wiesz, Fox – wyciągnął paczkę w stronę telepaty. – Poszła plota, że ktoś zabija rodziny regulatorów. Większość funkcjonariuszy, którzy mają dzieci lub bliskich, wzięła wolne.

Zaciągnął się nerwowo.

- Cholera. Jak tylko się potworzaki o tym dowiedzą, jak wyczują nasze miękkie podbrzusze, to wgryzą się nam głęboko w dupę. Głębiej, niż członek gangu motocyklistów w więzieniu.

Ręka zadrżała mu lekko.

- Zbierz swój zespół. Bierzcie kierowcę i wracajcie do MRu. Ci co mieli zginąć, zginęli już tej nocy.

Mylił się. Bardzo.


Daniel Hensington

Nie było sensu, by czekał dłużej. Coś poszło nie tak podczas akcji. A on był zmęczony. Zaplanował sobie sporo zadań na jutrzejszy dzień i wolał przed tym należycie odpocząć.

Zostawił wiadomość dla zespołu i skierował się do wyjścia.

Po drodze dowiedział się, że nie jest jedynym, który odpuszcza sobie nocną pracę. Był świadkiem kłótni dwóch koordynatorów, którzy zbyt głośno rozprawiali o brakach kadrowych. O tym, że łowcy z MRu boją się o swoich bliskich. A więc tajemnicy nie udało się dochować? No tak. MR był jak jedna wielka, plotkująca rodzina. Pozostawało jedynie pytanie, kto posiał ziarno.

Na zewnątrz prószył śnieg. Szybko jednak rozpuszczał się na szarym betonie i asfalcie.

Londyn zza okien samochodu wyglądał jak podczas wojny. Zaciemniony. Pozbawiony prądu w znacznej większości. Trudne czasy wymagały harty ducha i ciała. A przecież były kraje, gdzie było znacznie gorzej. Dajmy na to Wielkie Królestwo Siedmiogrodu czyli Transylwania. Rządzona przez stary Ród Wampirów i wilkolaki. Albo Wilcza Rzesza – terytorium wilkołaczych klanów z lasów Szwarcwaldu. Albo Austria rządzona przez koterię czarowników i demonologów. A w Polsce ponoć władzę sprawował Smok. Taki prawdziwy. Z legend. Dziki i niepokonany. Ile w tym było prawdy, Daniel nie wiedział. Nie było TV. Radio działało na krótkich dystansach. A poczta dochodziła z opóźnieniem lub wcale. Świat pogrążał się ponownie w czasach, gdy informacja wędrowała dniami, tygodniami czy nawet miesiącami z miejsca na miejsce. Skończyła się doba internatu i „globalnej wioski”.

W domu przynajmniej miał ciepło. Mógł zjeść, odpocząć, wyspać się. Tego potrzebował.


Vannessa Billingsley

Londyn po zmroku o tej porze roku był nienaturalnie cichy i ciemny. No tak. Energię elektryczną oszczędzano. Głownie prądem zasilano fabryki, stacje paliw oraz inne ważne elementy industrialnej infrastruktury. To, co zostawało, nie mogło zaspokoić potrzeb zwykłych obywateli. Jeszcze jeden z mankamentów życia po Fenomenie.

W końcu kołdra rozgrzała się od ciała Vannessy i regulatorka zasnęła wyczerpana wcześniejszymi „wycieczkami” w nieznane.

Nie śniła. A jeśli nawet, to nie pamiętała snów. Spała, jak kamień. Nawet nie zauważyła, kiedy wrócił jej mężczyzna.


WSZYSCY

MUZYKA


Śmierć nie działa przypadkowo. Postępuje planowo. Metodycznie. Kontroluje każdy swój ruch.

Krew opuszczająca rany napełnia głodne ciała. Taka potężna. Jak narkotyk. Tej nocy tylko jedna wybrana ofiara. Nie ma potrzeby zabijać ich więcej. Reszta trupów to czysty przypadek.

Okruszki zostały rozrzucone w ciemnym lesie. Teraz tylko trzeba trafić za nimi do chatki Baby Jagi. Ale ta baśń wymaga krwi. Krwi i śmierci.

Ta ofiara miała lat szesnaście. Nazywała się Aime Holland. Matka – wiedźma zatrudniona w Ministerstwie Regulacji. Ojciec – kucharz w jednej z lepszych restauracji przy Big Benie. Niewinna Aime. Świeżo rozkwitły pączuszek. Zerwany brutalnie.

A rodzice na dokładkę. Tym razem zabito oboje. W łóżkach. Może gdyby spali, a nie czuwali przeżyliby. Może? Pewności nigdy się nie ma. Świat właśnie tak jest urządzony. Pozory. Wszędzie pozory.

Zabójca nie czuje żalu. Nie czuje smutku. Nie czuje podniecenia. Wykonuje swoją pracę. Starannie, jak zawsze. Sumiennie, jak zawsze.

Opuszcza mieszkanie sadzając rodzinę przy stole. Aima pozbawiona krwi na blacie. Ojciec i matka na krzesłach. Ostatni wspólny posiłek. Tak właśnie to wygląda.

Jeszcze tylko pamiątka do ręki – uhonorowanie tego, co zabrano. I kamień pod stół. Jak zawsze. Tak. Pewne sprawy są ważniejsze od innych. Tak. Ważniejsze. Najważniejsze.

Śnieg sypie tak mocno. To piękne. Wzniosłe. Ten biały, zimny puch jest jak zapowiedź prawdziwej śnieżycy.

Tak właśnie. Prawdziwej burzy.

Zabójca przymyka oczy. Nie zwraca uwagi na nikogo i na nic. Tak ma być. Tak musi być. Bo są przecież sprawy ważniejsze od innych. Ważniejsze.
 
Armiel jest offline