Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 30-01-2013, 14:02   #69
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Alysa


- Muszę iść – jej usta wypowiadają słowa bez udziału jej woli, ale ten Skagos o zniekształconym blizną nosie nie rozumie. Klęczy przy niej, zawinął na dłoni skraj jej sukni, trzyma mocno i patrzy błagalnie. Mówi coś we własnym języku, czego z kolei Alysa nie pojmuje. Wojownik wolną ręką przyciska do swego boku pojękującego z bólu ziomka. Każdy ma kogoś, kogo kocha i boi się stracić . Mówi coś do niej i córka Lorda Dowódcy poznaje jedno ze słów, pamięta, że widziała je w księdze o kopalniach, ale nie pamięta znaczenia.
- Muszę iść! - powtarza mu twardo. Wojownik przetacza ręką, obejmując gestem wszystkich kaszlących i nieprzytomnych, rannych i poparzonych, wrony i Skagosów. Ona powtarza ten ruch, na migi próbuje przekazać, że właśnie dlatego, że zaraz wróci. Wreszcie ją puszcza.

Wyważone drzwi do Bastionu Strażników, do których chciał się dobijać Kamyk są otwartymi ustami piekła. Nigdzie nie widać Engana. Nie ma też Willama, dlaczego go nie ma, dziedziniec jest pełen koni... on nigdy by ich nie zostawił. I dlaczego nie słyszy głosu ojca? Słyszała go biegnąc korytarzami Bastionu, za każdym razem gdy mijała okno, mocny i twardy przebijał się do jej uszu przez krzyki Lannistera. Teraz milczał. Pod wieżą, do której posłała Tytusa, ktoś krzyczał że stropy puszczają. Wszyscy gdzieś biegli. Wszyscy coś krzyczeli. Zapomniała, po co miała iść. Ręce jej trzęsły coraz mocniej i coś dusiło za gardło. Sylwetki w splotach dymu zaczęły się poruszać wolno, zwiewnie i tajemniczo jak duchy... krzyczeli nadal, lecz mogła to poznać tylko po ruchu ust i powykrzywianych twarzach. Nie słyszała nic.

Wtedy wielkie, mocne dłonie złapały ją od tyłu za ramiona. Odwracając się, była gotowa na to, że zobaczy ponure oblicze Greystarka. Ale to był Hwarhen. Brodę miał spaloną prawie do gołej skóry, warkoczyki poskręcane od żaru, ale to był on. Te swoje dziwne oczy, zwierzęce ślepia miał otwarte szeroko i mówił do niej, potrząsając nią w objęciach. I ona mówiła, o ziołach, kopalni, ojcu, rannych, ogniu i wilku, aż sensy się jej przemieszały i jej mowa skręciła się w bezsensowny zwitek słów. Potrząsnął nią raz jeszcze, ściągnął usta w dziwnym geście, a potem trzasnął ją w policzek. Samymi końcami palców, ale i tak mocno. Zabolało, jakby liznął ją płomień, a on znów złapał ją za ramiona.
- Co się stało? - zapytał, i wreszcie usłyszała. - Jesteś cała?
Wzięła głęboki oddech, a gdy przemówiła, jej głos był równie silny jak głos ojca.
- Na murze za Bastionem leżą ranni. Idę po bandaże. Trzeba ich stamtąd ściągnąć. Idziesz ze mną.

Gdy jednak wrócili na mur za Bastionem z bandażami i ziołami, nie było tam już nikogo.

Roddard


Widział go tylko przez chwilę. Potem Półręki zniknął w zasnutych dymem schodach. Ruszył za nim i zdążył przeskoczyć przez kilka stopni, gdy ktoś wpadł mu z rozpędem na plecy.
- Do wszystkich diabłów! Do wszystkich cholernych diabłów! - zbrojny służący lady Qorgyle klnął na czym świat stoi, dając wyraz swojego braku entuzjazmu wobec sytuacji, w jakiej się znalazł. Ale biegł razem z nim. Oddechu jednak nie oszczędzał i puszczał wiązankę za wiązanką. Na wrony, na budowniczych Muru, dzikich, Skagów, lorda i lady Qorgyle, a i samego siebie nie oszczędzał.
- Daję się upiec dla jakiejś wrony, jakiegoś bękarta, jakiegoś złodzieja od stryczka odciętego! Chyba mnie popieprzyło! - wrzeszczał z furią, ale miało to swoje dobre strony... jeśli ktoś tam jeszcze został żywy i przytomny, to miał szanse ich usłyszeć. Schody w wielu miejscach płonęły i gdy Worsworn wysiłkiem woli zmusił się do skoku, na dobrą sprawę nie wiedząc, jak szeroka jest ściana płomieni – i czy za nią będzie miał na czym stanąć – przez tę jedną chwilę wróciło do niego jak obuchem oburzone pytanie Morta, czy on sam zawsze jest taki pewien swojej własnej przysięgi.

To była chwila. Tytus wrzeszczał, tym razem przeklinając nie wiedzieć czemu własnego ojca, Roddard zagryzał wargi i sadził długimi susami po stopniach, i nagle schody pod jego stopami zadrżały.
- Szybko! - wrzasnął i zmusił mięśnie do ostatniego wysiłku. Zdążył dopaść kamiennej podłogi piętra i odwrócić się, gdy schody runęły z łomotem.

Widział, jak jego własne ręce wystrzeliły w dym, zaciskając się na ozdobionym skorpionem i lilią wamsie biegnącego za nim Tytusa Sanda. Szarpnął się w tył i legli obydwaj na podłodze, w czułych objęciach niczym kochankowie, tuż nad przepaścią, w którą zawaliły się płonące schody.
- Kurwa nie pozwalaj sobie! - wrzasnął mu w twarz pięknolicy Dornijczyk i wstał, podrywając Roddarda za sobą.
- Gdzie teraz? - wydyszał mu w twarz.

Roddard zakaszlał. To były pokoje maestera. Wyżej znajdowała się biblioteka i krukarnia. Dym się poruszył, jakby coś go rozepchało na boki, i zwiadowca poczuł dotyk zimnego powietrza. Zaraz potem usłyszał ptaki. Te ptaki, z których jednego miał w herbie on sam, ostatni z rodu.
- Kruki – szepnął. - Słyszysz?

Tyria


Każdy krok wzniecał w jej głowie ognisko rwącego aż do bólu niepokoju. Nadal nie czuła swego towarzysza. Był z nią tak długo. A ona go zostawiła. Zostawiła go w płonącej klatce kamiennego budynku, z której nie mógł uciec. Zostawiła go na pastwę płomieni i własnego strachu. Zostawiła go, by cierpiał w samotności i by w samotności umarł.

Musiała pomylić drogę, nikogo tu nie było. Zaczęło się jej zbierać na płacz. Dzicy nienawidzili Skagosów, od zawsze. Mance był dzikim z urodzenia. Mógł z niej zakpić. Mógł jej skłamać, tylko dlatego, że jest Skagijką.

Potem usłyszała kaszlenie i język Pierwszych Ludzi. Ktoś zapewniał kogoś, że pajęczyca zaraz przyjdzie, że już na pewno jest niedaleko, i żeby wytrzymał jeszcze trochę. Ktoś inny powiedział, że wilk się budzi. Powietrze z sykiem wyciekło jej z ust. Pobiegła w stronę głosów. Jakaś sterta kamieni, maleńkie schodki, szczyt muru... z dwie, może trzy dziesiątki pozwijanych w kłębki ludzkich ciał, wron i Skagosów. Ktoś charczy, ktoś kaszle, ktoś woła pomocy.

Był i on. Na szczęście – żywy, choć nie zareagował, gdy wsunęła dłoń pod jego łeb. Pysk miał skrępowany paskiem, a gdy rozsupłała także i pled, którym był obwiązany, zobaczyła dużą oparzelinę na jego boku, futro i skórę spaloną do żywego mięsa.

Ktoś położył jej dłoń na ramieniu. Po spiłowanych zębach rozpoznała, że wojownik pochodził z klanu Rork.
- Wilczyca Moruad – stwierdził bardziej niż zapytał. - Z moim bratem jest gorzej. Pajęczyca powiedziała, że zaraz wróci, ale jej nie ma.
Otarła twarz i spojrzała na maleńkie drzwiczki, z których bił coraz gęstszy dym.
- To od dymu. Zejdźmy na dziedziniec. Znieśmy rannych. Erland musi gdzieś tam być.

Mam nadzieję, że jest.

Erland


Nachylił się nad chłopcem z klanu Rork. Bo to był jeszcze chłopiec, choć rosły i szeroki w barach jak mężczyzna. Nad ramieniem wisiał mu drugi Rork, który go tu przyniósł, jego brat, kuzyn czy inny ziomek, wielkolud o nosie zniekształconym blizną, znać, że wielki wojownik... ale łzy i tak toczyły mu się po twarzy, żłobiąc głębokie parowy w sadzy na jego policzkach Erland podniósł ubrania rannego i pokręcił głową. Zanurzył palce w krwi i przeciągnął po swoich powiekach. Czerwień oczu w bladej twarzy, oblicze czardrzewa. Ujął dłoń chłopca.
- Droga przede mną otwarta i idę – powiedział spokojnie, ale dzieciak i tak załkał. Jego krewniak przykląkł przy nim.
- Droga przede mną otwarta i idę – dołączył własny szept do szeptu Erlanda. - Żyłem życiem wojownika. Nie znałem strachu. Nie dopuściłem się zdrady. Nie przyniosłem wam wstydu.
- Teraz się nie lękam. Czekajcie na mnie u bram z lodu...
- ... za którymi lato się nie kończy – szept zamierał na ustach młodego Rorka, aż przestały się wreszcie poruszać. Oczy chłopca były nieruchome i patrzyły już tylko we wrota zaświatów, w których czekali na niego jego przodkowie.

Obok Erlanda Tyria pochylała się nad swoim wilkiem. Wieża, w której znikł Półręki, za nim podążył kolejny czarny brat i ten pięknolicy mężczyzna z kwiatem na wamsie znów plunęła ogniem z okien.

Jakaś kobieta o ciemnych włosach wydawała rozkazy. Kazała przenosić rannych do Wieży Hardina. Wrony słuchały.

Alysa, Tyria i Erland


Ranni odnaleźli się na dziedzińcu. Ktoś już się nimi zajmował, siwowłosy Skagos pochylał się właśnie nad rannym, do uszu Alysy dobiegły skrawki obcej mowy. Potem klęczący przy nim wojownik, w którym rozpoznała tego z blizną na nosie, przeciągnął dłonią po oczach leżącego. Starzec się podniósł i obrócił się w jej stronę. Upuściła torbę z ziołami.

Jego twarz była obliczem czardrzewa, czerwień oczu na bladej skórze, twarz bezimiennych bóstw Północy, jakie rzeźbiły dzieci lasu.
- Pani, to tylko Erland – Hwarhen uścisnął jej dłoń. - Erland rozmawia z bogami, by otworzyli zmarłym bezpieczną drogę... Tyria! - ryknął nagle, zrzucił wszystkie pakunki, które mu kazała nieść i skoczył do dziewki, klęczącej na ziemi z głową wilka na kolanach.

Tyria przez chwilę poczuła się jak podczas morskiej przeprawy ze Skagos, gdy łupinami łodzi szarpały wichry i tajemnicze, szalone prądy. W jednej chwili siedziała na ziemi, a w drugiej wisiała już w powietrzu, poderwana w górę przez Hwarhena jak kłębek puchu. Przydusił ją do siebie tak mocno, że wycisnął jej z płuc całe powietrze.

Alysa zdążyła wydać polecenie, żeby rannych przenieść do Wieży Hardina i nawet nie miała czasu się zdziwić, że została wysłuchana. Przez wieżę przed nimi przebiegło drżenie. Potem trzask i łomot, przez drzwi buchnął kłąb sadzy, dymu, płonących drzazg i posypały się kamienie.

- Kurwaaaaaaaaa! - wrzeszczał młodzik o słomianych włosach, podopieczny Roddarda Worsworna. - Rodaaaaaaaaaaaaard! Nieeeeeeeeeee!

Chciał skoczyć w drzwi, ale brat bibliotekarz złapał go w pół i obalił na ziemię. Ale nawet wtedy szarpał się i krzyczał, już bez słów, tylko ze strasznym, tępym, zawodzącym żalem.

Erland uniósł głowę. Gdzieś w górze, pomiędzy kłębami dymu, załopotał skrzydłami kruk. I kolejny. I następny, i następny... zbite w stado kołowały nad płonącą wieżą ze złowróżbnym krakaniem, i dołączały do nich kolejne. Wylatywały z okien niedaleko kamiennej kładki, przewieszonej wysoko nad ziemią do sąsiedniej wieży.

- Klatki się nadpaliły i udało im się uciec – rzucił ktoś.
Tyria oswobodziła się z ramion Hwarhena i zadarła wysoko głowę, przymknęła oczy.
- Nie... one czują ogień. Ale go nie widziały. Ktoś je wypuścił.

Joran


Stajnie spaliły się mniej więcej do połowy i to była dobra wiadomość. Właściwie najlepsza. Bastion Strażników był wypaloną od wewnątrz kamienną skorupą, którą właśnie dogaszano pod dowództwem Flinta i Lorda Dowódcy.

A wieża z lazaretem i biblioteką hajcowała się nadal wesoło i raźno, ze środka dobiegł łomot obwieszczający światu, że załamały się schody, a kto wie, czy i nie stropy... i że właściwie nie ma co gasić.

- Pilnować, żeby ogień nie skoczył dalej! - ryknął Joran i poczuł, że siły mu się kończą.

Fallon przytoczył się i stanął obok niego. Wyglądał nie najlepiej – jak nie do końca upieczony prosiak, tu ślad po ogniu, tam ślad po ogniu, najwyraźniej się nie oszczędzał.
- Ulmera koń ugryzł.
- W co?
- W ramię. Kurwa, nie pytaj.

Po czym odstawił z łomotem pusty ceber, westchnął i położył się obok Lannistera na ziemi.
- Wstawaj.
- Nie teraz, Joran. Umrę tu sobie, a ty sobie nie przeszkadzaj. Nie przejmuj się mną wcale – jęknął grubas i przymknął oczy.

W grupie rannych pod wieżą nagle kilka osób wstało i poczęło pokazywać sobie palcami coś w górze. Była wśród lady Alysa i trójka Skagosów z poselstwa od Moruad. Ponad płonącą wieżą krążyło stado kruków. Joran odetchnął i zagapił się w ten swobodny, ptasi lot.

Chyba na chwilę osłabił uwagę. Fallon szarpnął go za nogawkę i próbował wstać sprężyście, ale przy jego tuszy nie było to takie proste.

- Zabić Skagów podpalaczy jebanych! - gruchnął za nim tubalny głos.

Odwrócił się pomalutku. Farwynd wstawał, wspinając się po nim jak bluszcz. Zza Wieży Hardina wyszła grupa może czterech dziesiątków braci. Mieli broń. Niektórzy, zabawne, mieli pochodnie. Wszyscy zaś mieli na gębach wypisaną nienawiść i chęć mordu. Na czele postępował Kyle zwany Pastuchem, i wywijał trzymaną w ręku halabardą.

Joran zagapił się w wychudzoną mordę Kyle'a i jego wredne zielone oczyska, w których jarzyły się ogniki tej szczególnej inteligencji, której Lannister nie znosił wyjątkowo. Tej, która pozwalała właścicielowi zawsze znaleźć okazję do dania upustu chęci gwałtu i przemocy.

A już naprawdę myślał, że po dwóch tygodniach nauk, jakie urządził Pastuchowi i kilku jemu podobnym parę lat temu w ruinach Szronowego Wzgórza... naprawdę myślał, że ten śmieć zaczął rozumować jak człowiek a nie wściekłe zwierzę.

Engan i Willam


Engan w biegu wyrwał z pniaka koło drewutni siekierę. Nie żeby bardzo w porządku była, ale w sam raz. W kieszeni podskakiwał mu kamulec. Willam parł przed siebie z pewnością świadczącą, że wie, gdzie biec – toteż wszystkie elementy dobrej zabawy znalazły się właściwie na miejscu.

Wszystko więc zmierzało w odpowiednim kierunku. Aż do chwili, w której wypadli biegiem za drewutnię, minęli obory i zawaloną do połowy wieżę, chwiejącą się całkiem jak Ulmer po całonocnej popijawie. Przy murku na resztkach belki wisiały przecięte rzemienie, a błoto było poznaczone śladami końskich kopyt. Podkutych, rzecz jasna. Willam ujął rzemienie w dłoń.

Każdy człowiek ma osobistą listę przewin i grzechów, uporządkowanych według gradacji od największej zbrodni po mały wyskok. Willam też taką listę miał. I właśnie został świadkiem największej zbrodni wszech czasów. I nie, nie było to bynajmniej koniokradztwo... ono zajmowało zaszczytne, lecz trzecie miejsce. O wiele bardziej podłe było koniokradztwo dokonane na koniach należących do Willama – a coś takiego właśnie miało tu miejsce. Na domiar złego – zostało popełnione po raz drugi! Tego samego dnia! To był już szczyt wszystkiego!

Kamyk oszacował wyraz gęby kompana i nawet jakby trochę zaczął współczuć temu, co go to Septa dopaść chciał. W oczach koniarza – i to o wiele bardziej czytelna niż mądrości w księgach maestera – pojawiła się solenna zapowiedź darcia żywcem na strzępy i wypruwania flaków. I jeszcze ten wilk, co się trzymał nogi Willama... też wyglądał, jakby nie był niechętny dopadaniu, zagryzaniu i rozdzieraniu.

Wilk uniósł łeb i w tej samej chwili Willam podniósł głowę. Dobiegł ich tętent. Daleko, na wykarczowanej przestrzeni wciśnięty w siodło ukradzionego konia uciekienier wyjechał z zagłębienia terenu i dalej wyrywał w stronę linii drzew.
- Za nim! - ryknął Septa.
- Za nim! - krzyknął wyrastając nagle za ich plecami ser Świętoszek Stout, a prowadzonych przez niego kilkunastu zwiadowców skoczyło nazad po konie.

W ogólnym rwetesie i siadaniu na koń Kamyk wyszedł parę kroków naprzód z cienia budynków i spojrzał za uciekającym. No, teraz to wali prosto jak strzelił, ale gdy dojedzie do lasu, skończy się rumakowanie! He... hehehe... No chyba że...

Zwiadowcy powskakiwali na konie. Niektórzy na oklep, bo czasu na siodłanie nie było i kotłujący się rwetes przerodził się w rozciągnięty pościg. Willam odstąpił Kamykowi okulbaczonego konia, sam wskoczył na oklep. Poradzi sobie. I już miał wyrwać przed siebie, kiedy zobaczył, że ten drwal jeden zapluty już popędził! Nie dość, że nie czekając na niego, to jeszcze zamiast za uciekającym, jak zwiadowcy Stouta, to jakoś tak ostro w prawo!

- Gdzie? - wrzasnął do oddalających się pleców Kamyka.
- Odciąć mu... - odwrzasnął Engan i potem dodał coś, co brzmiało jak „głowę”. W sumie, nie był to zły plan. Odciąć głowę. Jak Septa zdążył się już przekonać, większość planów Engana była genialna w swej niewysublimowanej prostocie. Zgonił go chwilę potem.

Punktem początkowym zabierania się do odcinania głowy okazała się przecinka w lesie. Puszcza pachniała wilgocią, prastare drzewa zdawały się napierać na nich z dwóch stron. Gdzieś wysoko zaśpiewał przebudzony ptak. Nad przecinką widać było gwiazdy i od biedy można tu było szybciej jechać – ale pod drzewami zalegały wierutne ciemności, ukrywając wśród paproci i małych drzewek różne leśne pułapki...

Wilk zawrócił przy krawędzi lasu w stronę, z której dobiegał tętent koni zwiadowców. Krążył przez chwilę z nosem przy ziemi, by nagle zawrócić w miejscu i wyrwać biegiem w przecinkę. I tak pędził czas spory, taki mniej więcej, jaki septonowi zajmuje odśpiewanie chwalby dla dwóch, albo nawet i trzech obliczy boga o siedmiu twarzach, a oni za nim. Przystanęli, gdy i on przystanął, dysząc i trzęsąc ze zdezorientowaniem łbem. Daleko za nimi słychać było konie zwiadowców. Pewnie Stout rozdzielił ludzi i zrobił to, co oni – kazał szukać przecinek, którymi można było uciekać konno. Wilk krążył niepewnie. To wybiegał paręnaście kroków w przód, to zawracał znów do nich. Kilka razy wsadził łeb w paprocie z boku przecinki.

- Co jest? - zapytał Kamyk, a jego własny głos pod milczącymi drzewami zdał mu się ochrypły i nienaturalny.
Septa milczał. Prócz niepewności i zagubienia wilka czuł i wahanie konia – daleko przed nimi w przecince. Konia, który stracił cel i naprawdę wolał wrócić do ciepłej stajni, pełnego żłobu i towarzystwa swojego stada, zamiast łazić samotnie po nocy po mokrym lesie.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 31-01-2013 o 11:07.
Asenat jest offline